czwartek, 26 marca 2015

JLA - RUN GRANTA MORRISONA

Post ten zbiera recenzje tomów JLA zawierających run Granta Morrisona oraz powiązane z nim wydanie zbiorcze DC ONE MILLION. Wszystkie one pojawiły się swego czasu na DC Multiverse.



JLA TOM 1: NEW WORLD ORDER


Gdy w połowie lat 90. sprzedaż licznych spin-offów Ligi Sprawiedliwości zaczęła znacząco maleć szefowie DC postanowili nieco zmienić podejście. Zdecydowali się skasować dotychczasowe tytuły, a w ich miejsce wstawić pojedynczą serię poświęconą Lidze. Owa nowa Liga zawiązana została w mini-serii Marka Waida i Fabiana Niciezy Justice League: A Midsummer's Nightmare. Samą właściwą serię JLA, która wystartowała pod koniec 1996 roku powierzono Grantowi Morrisonowi i Howardowi Porterowi. Dla Morrisona było to swego rodzaju odrobienie pańszczyzny, gdyż w zamian za tworzenie tego mainstreamowego tytułu pozwolono mu kontynuować jego autorską serię The Invisibles. Jednak to „odrabianie pańszczyzny” okazało się całkiem skuteczne, bowiem w krótkim czasie JLA stało się najlepiej sprzedającym tytułem DC.

Już od pierwszych stron, przywodzących na myśl Dzień Niepodległości, widać, że będziemy mieli do czynienia z dziełem wprawdzie niespecjalnie ambitnym, ale za to o epickim rozmachu i ze sporym przymrużeniem oka. Potwierdza to też cała reszta pierwszej 4-odcinkowej historii New World Order, w której Liga staje naprzeciw grupie istot zwącej się Hyperclanem, którzy co najmniej dorównują im potęgą. Pędząca do przodu akcja i częste zwroty akcji sprawiają, że komiks czyta się z prawdziwą przyjemnością. Nieco irytuje jedynie rwąca się czasem narracja, kiedy to fabuła przeskakuje nagle do przodu. Sprawia to wrażenie, jakby komiksowi brakowało kilku stron i potrafi wprawić czytelnika w zakłopotanie. Bardzo dobrze wypada za to spora dawka humoru, obecna zwłaszcza w pełnych docinków dialogach Kyle'a i Wally’ego. Mocno rozczarowuje natomiast sposób w jaki zostali ostatecznie pokonani przybysze. Nie chcę w tej recenzji zdradzać kim okazują się członkowie Hyperclanu, więc napiszę tylko, że ich szczególna słabość została w zakończeniu wyolbrzymiona do wręcz karykaturalnych rozmiarów. Na szczęście następujące potem strony ukazujące w świetny sposób następstwa wizyty Hyperclanu na Ziemi zmywają to nieprzyjemne wrażenie.
Ciekawym smaczkiem dla miłośników SF jest to, że poszczególne odcinki tej historii noszą nazwy klasycznych filmów fantastycznych z lat 50.

Rysunek Howarda Portera nie należy wprawdzie do najpiękniejszych, czasem zwłaszcza nieco kuleje mimika bohaterów, a niektóre postacie są przedstawione w niemal karykaturalnie monumentalny sposób, ale pozbawiony jest rażących błędów. Ponadto jego ilustracje są odpowiednio epickie dla opowieści o takim rozmachu, a sceny akcji bardzo dynamiczne. Szczególnie natomiast do gustu przypadło mi jego przedstawienie Batmana, który niemalże wydaje się emanować mrokiem.

Pierwsza historia w tej serii JLA to porządny, choć niespecjalnie oryginalny, rozrywkowy komiks. Co prawdę mówiąc, jest dosyć zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, że scenarzystą jest jeden z najoryginalniejszych i najbardziej zwariowanych twórców komiksowych. Choć rozumiem, że takie były wymogi pisania serii przystępnej dla każdego, to jednak mnie brakuje przynajmniej szczypty szaleństwa obecnego w jego wcześniejszych tytułach tworzonych dla DC. Tak więc podsumowując, nie jest to żadna rewelacja, ale bardzo przyjemne czytadło.


4/6

----------

JLA TOM 2: AMERICAN DREAMS


Tym razem zamiast jednej dłuższej historii dostajemy aż trzy krótsze opowieści. To że są krótsze nie znaczy jednak wcale, że są mniej spektakularne. Wręcz przeciwnie. W zasadzie, jedynie za wyjątkiem nieco bardziej kameralnej pierwszej historyjki, zagrożenia którym Lidze przychodzi stawić czoło są nawet większe niż pierwszym tomie. Zapobiegają tutaj praktycznie dosłownej biblijnej apokalipsie, oraz stają naprzeciw wroga, który pokonuje ich jeszcze zanim zdąży się pojawić. Ale po kolei.

W Tomorrow Woman pozornie mamy do czynienia z kolejnym przebiegłym planem zniszczenia Ligi Sprawiedliwości, tym razem w wykonaniu Dr. T.O. Morrowa i Profesora Ivo. Jednocześnie obserwujemy przebieg poszukiwań nowego członka JLA. Ogólnie opowieść jest raczej lekka i zabawna, choć pod koniec, za sprawą pewnego zwrotu akcji, także nieco wzruszająca. W Fire in the Sky i Heaven on Earth jesteśmy natomiast świadkami walki między aniołami. A że okazują się oni naprawdę wrednymi typami, nie wahającymi się nawet doprowadzić do autentycznego końca świata by dopiąć swego celu, Liga będzie musiała pokazać im gdzie raki zimują. W zamykających tom Imaginary Stories oraz Elseworlds powraca bardzo stary, oraz mało znany, przeciwnik Ligi zwany The Key i pokonawszy na wejściu całe JLA ma zamiar wykorzystać ich do uzyskania władzy nad całym wszechświatem. A jedynym, który może go przed tym powstrzymać jest... Connor Hawke, uzbrojony jedynie w kilka strzał trickowych swojego ojca.

Podobnie jak w pierwszym tomie głównymi zaletami są tutaj akcja oraz humor. A tej pierwszej jest tym razem nawet jeszcze więcej i pędzi do przodu w zaiste oszałamiającym tempie. Najlepszym tego przykładem są dwie dłuższe historie, które inny scenarzysta pewnie rozciągnąłby tak, że każda z nich zajmowałaby osobnego trade’a. Morrison jednak zamyka je w dwóch odcinkach, co ma swoje dobre i złe strony. Dzięki takiemu zmasowaniu wydarzeń, na stosunkowo niedużej ilości stron, czytelnik nie nudzi się ani przez chwilę. Z drugiej jednak strony, co najlepiej widoczne jest w drugiej opowieści, sprawia to, że na pozór wstrząsające i oszałamiające wydarzenia robią dużo mniejsze wrażenie. Bo czy można traktować poważnie apokalipsę, której powstrzymanie zajmuje Lidze w zasadzie jeden numer? A i to tylko dlatego tak długo, bo Superman był akurat zajęty (notabene, przesuwaniem Księżyca). Bowiem kiedy już się pojawia, to dosłownie w kilka chwil jest pozamiatane. Natomiast jeśli chodzi o ostatnią historię, to w jej przypadku żal trochę, że nie pokazano więcej właśnie tytułowych Imaginary Stories i dostajemy jedynie drobniutkie fragmenty przygód Kal-Ela jako Zielonej Latarni sektora 2813 czy Bruce’a Wayne’a na emeryturze. Bardzo z kolei podszedł mi, zdecydowanie morrisonowski w stylu, motyw z The Key, pragnącym przejąć władzę absolutną nad całym universum, czyli w zasadzie zostać nikim innym jak redaktorem naczelnym DC. Za humor tym razem ponownie odpowiadają w największym stopniu Kyle i Wally, choć tym razem znajdują wyraźne wsparcie w kandydatach do członkostwa w Lidze, z których jak się okazuje większość przybyła do siedziby JLA raczej w szeroko rozumianych celach turystycznych (np. Tommy Monaghan pojawił się tylko dlatego by mieć okazję do wykorzystania swego rentgenowskiego wzroku by zajrzeć pod ubrania Wonder Woman). A ostateczny wybrany do członkostwa wspomniany wyżej Green Arrow, zdaje się doskonale pasować do owej dwójki żartownisiów. 

Pierwsze trzy numery zebrane w tym tomie ilustruje znany już z New World Order Howard Porter i ponownie najlepiej sprawdza się w scenach akcji. A że tej nie brakuje, to nie ma co narzekać. Jednak w dwóch ostatnich rysunkami zajmuje się Oscar Jimenez, którego prace zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu. Przyznać jednak muszę, że Batman w jego wykonaniu robi znacznie mniejsze wrażenie, a Kal-El nieco nazbyt wyglądem przypomina Hala Jordana, choć to pewnie za sprawą tego, że przez większość czasu jest Zielonym Latarnikiem.

Grant w American Dreams nadal utrzymuje serię w tonie lekkiej, niezobowiązującej rozrywki. Jednak tym razem zawartość Morrisona w Morrisonie jest nieco większa, za sprawą twista w zakończeniu Tomorrow Woman oraz wspomnianemu przeze mnie celowi, do którego dąży The Key. Zresztą to właśnie te dwie historie prezentują się w tym tomie najlepiej. Natomiast opowieść o walce z aniołami, mimo rozmachu, sprawia jedynie wrażenie zapchajdziury lub wstępu do jakiejś większej historii.

4/6

----------

JLA TOM 3: ROCK OF AGES


Choć ten tom zawiera tylko jedną historię, właśnie tytułowe Rock of Ages, to w rzeczywistości dostajemy tutaj dwa w jednym. Głównym wątkiem jest tutaj próba pokonania Ligi przez Lexa Luthora i jego nowopowstały Injustice Gang. Oczywiście jak przystało na przebiegłego człowieka interesu, nie zamierza tego dokonać przy pomocy brutalnej siły, lecz raczej za sprawą swoistego korporacyjnego przejęcia w białych rękawiczkach. Poznajemy jednak także katastrofalne skutki, jakie w przyszłości będzie miał dla Ziemi i całego Wszechświata ewentualny sukces bohaterów w tym starciu. Co to za skutki? Final Crisis… w wersji demo. Aquaman, Green Lantern oraz Flash trafiają bowiem do odległej o kilkanaście lat przyszłości, będącej rezultatem zwycięstwa JLA, w której większość bohaterów jest martwa, a ziemią włada Darkseid.

Dzięki tradycyjnej dla tej serii pędzącej do przodu akcji, w pierwszej chwili nie zauważa się nieraz sporych dziur w scenariuszu, będących prawdopodobnie wynikiem tego, że Grant nie przykładał się do niego tak bardzo, skupiając się na swym magnum opus, czyli THE INVISIBLES. Dopiero poniewczasie nachodzi czytelnika myśl np. czemu Luthor, posiadając artefakt pozwalający mu sprawić, że cokolwiek pomyśli stanie się rzeczywistością, ogranicza się do pierdół w stylu zamknięcia Plastic Mana w butelce. Jak na człowieka na każdym kroku określającego się mianem geniusza, w tym akurat aspekcie sprawia wrażenie niespecjalnie lotnego. Na szczęście pod innymi względami to naprawdę bardzo dobre ujęcie tego złoczyńcy.

Za to dużym plusem jest to, że w odróżnieniu od poprzednich tomów fabuła, mimo szybkiej akcji (i to już od pierwszej strony, gdzie jesteśmy świadkami równającej Star City z ziemią walki między Ligą a jej „mrocznymi odbiciami”), nie sprawia wrażenia tak rwanej i pospiesznej. Prawdopodobnie dlatego, że tym razem Morrison sobie pozwolił na rozbudowanie historii aż do sześciu zeszytów. Z drugiej strony nieco dziwne jest to, że choć jej większość stanowią zmagania JLA z Injustice Gang, to sprawiają one wrażenie jedynie pretekstu do pokazania mrocznej wersji przyszłości Ziemi.

Mnie z całego Rock of Ages najbardziej spodobały się fragmenty, będące swego rodzaju łącznikiem między oboma wątkami tej historii, a przedstawiające Aquamana, Green Lanterna oraz Flasha odwiedzających najróżniejsze i najdziwniejsze alternatywne rzeczywistości by w końcu trafić do znajdującego się na krańcach czasu i przestrzeni Wonderworld. Morrison mógł sobie tu bowiem pozwolić na dziwactwa niczym z jego Doom Patrol.

Podobieństwo wydarzeń w przyszłości do późniejszego Final Crisis jest wręcz uderzające, a niektóre sceny (np. Darkseid „zabijający” Batmana przy pomocy promieni Omega) czy rozwiązania fabularne zostały praktycznie żywcem przeniesione do niesławnej miniserii. Jako, że scenarzystą obu jest właśnie Grant, to trudno uznać to za przypadek, tym bardziej, że już od pewnego czasu scenarzysta ten wspominał o tym, że pisane przez niego historie dla DC układają się w jedną wielką sagę. Wydaje mi się, że po prostu wydarzenia, które zaszły podczas FC były zmienioną przez zakończenie Rock of Ages wersją wydarzeń z tej historii. Tym bardziej, że w jej trakcie pada parę zdań na temat m.in. przyszłości Ziemi i Nowych Bogów, które zapowiadały właśnie wydarzenia związane z FC.

Dopóki strony wypełnione są walkami, wybuchami i ogólnie pojętą akcją, Howard Porter spisuje się całkiem dobrze i nawet błędy anatomiczne u postaci nie przeszkadzają za bardzo. Jednak kiedy trafia się spokojniejsza scena, wszystkie wady jego rysunków wychodzą na wierzch. Szczególnie twarze postaci pozostawiają wiele do życzenia. Na szczęście takich „cichych momentów” jest tutaj niewiele. Muszę też dodać, że niejako do pary z Batmanem, bardzo przypadło mi do gustu Porterowskie przedstawienie Jokera.

Album ten stanowi on też nie tylko jeden z najważniejszych punktów runu Morrisona w JLA, ale także swego rodzaju prolog do wydarzeń, które będą miały miejsce w przyszłych numerach tej serii. Dlatego też sądzę, że naprawdę wart jest przeczytania, nawet mimo swoich wad. Jest to bowiem kolejna porcja porządnego, niegłupiego czytadła, wyróżniającego się zdecydowanie na plus na tle większości superbohaterskich tytułów

4/6

----------

JLA TOM 4: STRENGTH IN NUMBERS


Podobnie jak w przypadku drugiego tomu serii mamy tu do czynienia z tradem zbierającym kilka krótkich historii. Dodatkowo, oprócz 8 numerów samej serii JLA, otrzymujemy jeszcze jednoczęściowe opowieści poprzedzające te wydarzenia, pochodzące z JLA Secret Files #2 (poświęconego formowaniu się nowego składu Ligi), oraz one-shota przybliżającego stworzonego przez Granta Morrisona złoczyńcę – Prometheusa. Natomiast już we właściwych historiach Lidze przychodzi się zmierzyć właśnie z rzeczonym Prometheusem; plagą bardzo dziwnych zbiegów okoliczności, które nawiedzają świat; Adamem Strangem, który jak się wydaje oszalał i przejął absolutną władzę nad Rannem oraz nowym wcieleniem Starro, który dokonał inwazji na ludzkie sny.

Tym razem w pisaniu scenariuszy częściowo Morrisona wyręczają Christopher Priest (w JLA SF#2) oraz Mark Waid (w obu środkowych opowieściach z JLA). Priestowi wychodzi to wyjątkowo słabo, bowiem jego Heores to absolutnie nic nie wnosząca historia mająca na celu doprowadzenie z punktu A (rozwiązanie JLA w #15) do punktu B (reaktywacja grupy w #16) i na dobrą sprawę można ją spokojnie pominąć. Natomiast Mark Waid spisuje się już znacznie lepiej, chociaż powiedzieć trzeba, że znacznie lepiej wychodzą mu początki jego historii niż rozwiązania. Ich pierwsze numery są intrygujące i zaskakujące, podczas gdy drugie schematyczne i banalne. Szczególnie w tym względzie rozczarowuje zakończenie Synchronicity/Seven Soldiers of Probability. Jeśli chodzi o Morrisona to do gustu szczególnie przypadły mi numery poświęcone Prometheusowi, łącznie z one-shotem zawierającym jego origin. Można by powiedzieć, że Robinson w Cry for Justice stworzył ostatnio coś na kształt remake’u tej historii. Sam złoczyńca zresztą jest naprawdę ciekawą postacią, będąc czymś na kształt złego do szpiku kości odbicia Batmana. Natomiast już walka ze Starro i wyprawa do Śnienia jest mniej udana i to nawet mimo kilu świetnych motywów, takich jak Starro wielkości Zatoki Hudsona czy gościnne pojawienie się samego Władcy Snów. Częściowo jest to pewnie spowodowane tym, że Kraina Snów już chyba na zawsze pozostanie niepodzielnym królestwem Neila Gaimana i gdy zapuszczają się do niej inni scenarzyści to sprawia ona wrażenie nie takiej jak powinna być. Ostatecznie więc jak widać tom ten jest bardzo nierówny i tylko jedna z zebranych w nim historii nie pozostawia do życzenia. Jednak, za wyjątkiem nieszczęsnego drugiego numeru Secret Files, trzymają one w miarę niezły poziom i dają się przeczytać bez bólu.

Za większość rysunków odpowiada tradycyjnie Howard Porter. Jednak w trzech numerach wyręcza go Arnie Jorgensen, co do którego mam bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony bardzo spodobał mi się fakt, że wyraźnie inspiruje się on moim absolutnie ulubionym komiksowym artystą – Andreasem Martensem. Dzięki temu jego rysunki wyglądają nietypowo i są całkiem miłą odmianą. Inna sprawa, że brakuje mu nieco talentu, a w dodatku powykrzywiane postacie średnio pasują do superbohaterskich klimatów. Trójcę ilustratorów obecnych w tym tomie dopełnia Yanick Paquette, odpowiedzialny za stronę graficzną Heroes, który w tym wypadku dopasowuje się poziomem rysunków do jakości samej historii.

Strength in Numbers to najsłabszy z dotychczasowych tomów JLA. Z zebranych w nim opowieści w pamięć zapada właściwie tylko jedna, reszta to po prostu kolejne krótkie przygody spotykające Ligę Sprawiedliwości nie wyróżniające się niczym specjalnym. Zbiór ten cały czas jest porządnym czytadłem, jednak na nieco niższym niż zazwyczaj poziomie.

3/6

----------

DC ONE MILLION


DC ONE MILLION był pierwszym eventem, który dla DC sprokurował Grant Morrison. Nie będę was trzymał w niepewności i od razu wyjawię, że wypadł on zdecydowanie lepiej od niedawnego Final Crisis. Sam tajemniczy tytuł wziął się stąd, że w roku 85,271, kiedy to dzieje się spora część akcji, pojawiłby się właśnie milionowy numer komiksu z DC, o ile oczywiście komiksy cały ten czas wychodziłyby co miesiąc z ciągłą numeracją, a samo wydawnictwo jeszcze by istniało. W odróżnieniu od ciągnących się długimi miesiącami ostatnich eventów, takich jak wspomniany powyżej FC czy Blackest Night ten trwał zaledwie miesiąc, obejmując jednak znakomitą większość wychodzących wówczas tytułów DC, które pojawiły się wówczas z numerem 1000000 na okładce. W samej tej recenzji pominę jednak te liczne tie-iny i skupię się na głównym wątku obecnym we właściwej miniserii oraz milionowym numerze JLA, których scenarzystą był Grant Morrison.

Sama historia, nie licząc prologu pokazującego późniejsze o kilka dni, dramatyczne wydarzenia, zaczyna się w sposób nie sprawiający wrażenia jakiegoś większego zagrożenia. W Strażnicy JLA pojawiają się ich odpowiednicy z 853 stulecia, zapraszając do przyszłości na obchody związane z powrotem pierwszego Supermana (tak, tak, tego „naszego”, współczesnego Supermana, która jak się okazuje ciągle żyje w ponad 80 tysięcy lat w przyszłości) ze swej siedziby w centrum Słońca. Jednak wkrótce okazuje się, że przy tej okazji Vandal Savage do spółki z Solaris, zaprzysięgłym wrogiem dynastii Supermanów z przyszłości planują pozbyć się swych wrogów raz na zawsze.

Mimo sporego zagmatwania, związanego z faktem, że akcja dzieje się „jednocześnie” w dwóch planach czasowych i związanych z tym temporalnych paradoksów (dość powiedzieć, że by pokonać Solaris, nasi bohaterowie będą musieli je najpierw stworzyć), a obie strony miały dziesiątki tysięcy lat na planowanie swych złożonych działań, tym razem Morrisonowi scenariusz wyszedł naprawdę pierwszorzędnie. Udanie stara się on mylić tropy i zaskakiwać czytelnika, nie odwołując się do bezsensownych i odczapiastych pomysłów, jakie pojawiały się w Final Crisis. Zamiast tego wszystko trzyma się tu kupy i w sensowny sposób wynika z fabuły. Choć oczywiście znajdzie się tu parę drobnych baboli (jak np. Supergirl nie będąca w stanie uniknąć rzuconej w nią przez Savage’a strzały), jednak nie wpływają one na dobrą ocenę całości.

Z ciekawostek należy dodać, że podobnie jak spora część jego runu w JLA, tak i ta historia znajduje swe odbicie w późniejszych jego dziełach. W szczególności w ALL-STAR SUPERMAN, gdzie pojawili się zarówno Supermani z 853 wieku, jak i samo Solaris.

Rysunki Vala Siemkisa, który odpowiada za stronę graficzną właściwej miniserii, są stylistycznie bardzo podobne do stałego rysownika JLA, Howarda Portera, tak że w pierwszej chwili trudno dostrzec nawet jakąś specjalną różnicę. Generalnie jednak, moim zdaniem, Val wypada minimalnie lepiej, gdyż postacie w jego wykonaniu wyglądają nieco naturalniej niż te rysowane przez Portera.

DC ONE MILLION to, póki co najlepsza rzecz w dotychczasowym runie Morrisona w JLA, choć w zasadzie nie łącząca się ściśle z samą serią. Dlatego warto sięgnąć po niego nawet wtedy, jeśli nie ma się ochoty czytać całej JLA. Spokojnie można by nazwać tą historię modelowym przykładem przemyślanego i sprawnie poprowadzonego eventu. Szkoda jedynie, że sam Grant nie wziął z niego przykładu przy tworzeniu FC.

5/6

----------

JLA TOM 5: JUSTICE FOR ALL


Justice for All to najgrubszy z dotychczasowych tomów JLA, w którym znalazło się miejsce zarówno dla dwóch dłuższych, kilkuodcinkowych historii Granta Morrisona, jak również na trzy krótkie opowieści autorstwa Marka Millara, Marka Waida i Devin Grayson. W pierwszej z dłuższych historii Liga musi się zmierzyć ze stworzonym przez wojsko oddziałem superbohaterów – Ultramarine Corps, natomiast w drugiej Ziemia staje się polem walki między praktycznie wszechmocnymi istotami z 5 wymiaru. W numerze autorstwa Millara do walki z JLA po raz kolejny staje Amazo. Natomiast w ostatnich dwóch zeszytach, luźno powiązanych z No Man’s Land Liga stara się zapobiec wykorzystaniu sytuacji w Gotham przez pewną zbrodniczą organizację oraz schwytać… Bruce’a Wayne’a, który zdaniem Batmana jest odpowiedzialny za zniszczenie miasta.

Jak widać z powyższego opisu w tomie tym dzieje się wiele, a członkowie Ligi nie mają nawet chwili odpoczynku. Akcja gna do przodu na złamanie karku, a że nie zawsze z sensem… No cóż, taki już urok blockbusterów, także w wersji komiksowej. Z zebranych w tym tomie opowieści do gustu w największym stopniu przypadła mi Crisis Times Five, najbardziej zwariowana z dotychczasowych historii Morrisona w tej serii. No ale nie mogło być inaczej, skoro w sprawę wmieszali się mieszkańcy piątego wymiaru. A najlepsze z tego są przygody Kyle’a Raynera i Kapitana Marvela w rzeczonym wymiarze. Nie brakuje tu jednak i innych niezwykłych pomysłów, z których na czoło wysuwa się sposób, w jaki został uwięziony Spectre, oraz to jak uwalniają go Alan Scott i Zauriel. Jeśli chodzi o resztę tomu, to historia z Ultramarine Corps jest w zasadzie jedną wielką nawalanką między JLA a wspomnianym oddziałem superbohaterów. Trzeba jednak przyznać, że naprawdę spektakularną. Natomiast pojedyncze opowieści nie wnoszą nic ciekawego i są jedynie zapychaczami między rozdziałami autorstwa Granta.

Oprawą graficzną tradycyjnie w większości numerów zajmuje się Howard Porter. Wady i zalety jego rysunków czytelnicy serii znają już od podszewki, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Za to wypadałoby wspomnieć o zastępującym go przy okazji kilku zeszytów Marku Pajarillo, bowiem moim zdaniem wypada on zdecydowanie lepiej od Portera i aż szkoda, że nie pozostał z tytułem na stałe i jedynie od czasu do czasu zaliczał ”gościnne występy”. Wszystkie nie-morrisonowe (plus jeden odcinek opowieści o Ultramarine Corps) numery w tym tomie są ilustrowane właśnie i przez niego, tym samym nieco ciągnąc w górę ich ocenę.

Justice for All warto przeczytać moim zdaniem głównie dla historii o 5 wymiarze. Bowiem w niej Morrison mógł sobie pozwolić na większą niż zwykle przy tym tytule dozę szaleństwa. A nie od dziś wiadomo, że najlepiej się czuje w takich właśnie zwariowanych klimatach. Z drugiej strony jeśli ktoś woli mniej zakręcone historie, to dzięki sporej objętości tego tomu także znajdzie coś dla siebie. Ogólnie album ten, choć nadal nierówny, wypada lepiej od Strength in Numbers.

3/6

----------

JLA TOM 6: WORLD WAR THREE


W tomie tym szukający zemsty Lex Luthor, wraz z odnowionym Injustice Gang, dokonuje ponownego ataku na JLA. Jakkolwiek jest to poważna sytuacja, to z biegiem czasu przeradza się w dużo poważniejszą, gdy nie tylko Ziemi, ale i całemu wszechświatowi zagraża przedwieczna istota, która samym swym zbliżaniem się do planety, wywołuje tytułową wojnę. Znajdziemy tu także jednozeszytową historię J.M. DeMatteisa, będącą swego rodzaju prologiem jego przyszłej serii o Spectre, a opowiadającą o członkach Ligii, pomagających Halowi Jordanowi odnaleźć się w jego nowej roli.

I na pierwszy ogień przyjrzyjmy się może właśnie owej krótkiej historyjce. DeMatteis to solidna firma i jego scenariusze praktycznie zawsze są co najmniej dobre. Tak jest też i tym razem. Ta kameralna opowieść pozwala nieco odetchnąć od epickiego rozmachu reszty tomu. Miłośników JLA irytować może wprawdzie trochę, że tym razem sama grupa odgrywa role raczej drugoplanową, a na plan pierwszy wysuwa się Hal Jordan i jego problemy, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało, tym bardziej, że w zamian otrzymaliśmy bardzo dobrą historię.

Natomiast już sam tytułowa opowieść, jak można się spodziewać, pełna jest akcji i walk, w których biorą udział wszyscy, i to dosłownie wszyscy. Dość powiedzieć, że gdyby pojawiła się on dziś, to z pewnością DC nie przepuściłoby okazji na zarobek i zafundowałoby nam dziesiątki tie-inów we wszystkich możliwych tytułach, a do tego gromadkę miniserii i one-shotów. Natomiast tu mamy ją ograniczoną do kilku numerów jednej serii. I bardzo dobrze, bo dzięki temu nie rozłazi się w szwach jak większość ostatnich crossoverów. Z drugiej strony nie jest tak absurdalnie skondensowana jak poprzedni „koniec świata” w tej serii, który zajął ledwie dwa zeszyty. Grant Morrison, tak jak przez niemal cały swój run w tym tytule, utrzymuje swą wyobraźnię na wodzy, nie pozwalając by jego szalone pomysły wypełniły opowiadana historię i utrzymuje dziwaczność na poziomie nie wykraczającym poza superbohaterskie standardy. Efektem jest naprawdę dobry komiks, który jednak w większym stopniu zadowoli miłośników bardziej tradycyjnych opowieści z gatunku superhero niż fanów talentu Szalonego Szkota.

Oczywiście rysunkami zajmuje się jak zwykle Howard Porter, co zważywszy na pełną akcji historię sprawdza się całkiem nieźle, choć wszystkie wady jego stylu pozostają obecne. Równie tradycyjnie zilustrowaniem gościnnego występu innego scenarzysty zajmuje się Mark Pajarillo. Tak więc pod względem graficznym dostajemy tu to, do czego już z pewnością zdążyliśmy się przyzwyczaić i nie ma co oczekiwać żadnych zaskoczeń.

Tom ten jest udanym zwieńczeniem runu Morrisona w JLA. Co więcej, według mnie to zdecydowanie najlepsza jego historia podczas pracy przy tym tytule. O ile wcześniejszym opowieściom zawsze byłem w stanie wytknąć większe lub mniejsze wady, to tym razem nie ma na co narzekać. Nawet numer napisany przez innego scenarzystę, co zazwyczaj było piętą achillesową poprzednich albumów, dzięki DeMatteisowi staje na wysokości zadania i jest co najmniej równie dobry jak reszta tomu. Ogólnie World War Three jest naprawdę warte polecenia, zwłaszcza jeśli lubi się historie opowiedziane z naprawdę dużym rozmachem.

5/6

Tomasz "Buddy Baker" Kabza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz