Post ten zbiera recenzje tomów JLA zawierających run Granta Morrisona oraz powiązane z nim wydanie zbiorcze DC ONE MILLION. Wszystkie one pojawiły się swego czasu na DC Multiverse.
JLA TOM 1: NEW WORLD ORDER
Gdy w połowie lat 90. sprzedaż licznych spin-offów Ligi
Sprawiedliwości zaczęła znacząco maleć szefowie DC postanowili nieco zmienić
podejście. Zdecydowali się skasować dotychczasowe tytuły, a w ich miejsce
wstawić pojedynczą serię poświęconą Lidze. Owa nowa Liga zawiązana została w
mini-serii Marka Waida i Fabiana Niciezy Justice League: A Midsummer's
Nightmare. Samą właściwą
serię JLA, która wystartowała pod koniec 1996 roku powierzono Grantowi
Morrisonowi i Howardowi Porterowi. Dla Morrisona było to swego rodzaju
odrobienie pańszczyzny, gdyż w zamian za tworzenie tego mainstreamowego tytułu
pozwolono mu kontynuować jego autorską serię The Invisibles. Jednak to
„odrabianie pańszczyzny” okazało się całkiem skuteczne, bowiem w krótkim czasie
JLA stało się najlepiej sprzedającym tytułem DC.
Już od pierwszych
stron, przywodzących na myśl Dzień Niepodległości, widać, że będziemy
mieli do czynienia z dziełem wprawdzie niespecjalnie ambitnym, ale za to o
epickim rozmachu i ze sporym przymrużeniem oka. Potwierdza to też cała reszta
pierwszej 4-odcinkowej historii New World Order, w której Liga staje
naprzeciw grupie istot zwącej się Hyperclanem, którzy co najmniej dorównują im
potęgą. Pędząca do przodu akcja i częste zwroty akcji sprawiają, że komiks
czyta się z prawdziwą przyjemnością. Nieco irytuje jedynie rwąca się czasem
narracja, kiedy to fabuła przeskakuje nagle do przodu. Sprawia to wrażenie,
jakby komiksowi brakowało kilku stron i potrafi wprawić czytelnika w
zakłopotanie. Bardzo dobrze wypada za to spora dawka humoru, obecna zwłaszcza w
pełnych docinków dialogach Kyle'a i Wally’ego. Mocno rozczarowuje natomiast
sposób w jaki zostali ostatecznie pokonani przybysze. Nie chcę w tej recenzji
zdradzać kim okazują się członkowie Hyperclanu, więc napiszę tylko, że ich
szczególna słabość została w zakończeniu wyolbrzymiona do wręcz karykaturalnych
rozmiarów. Na szczęście następujące potem strony ukazujące w świetny sposób
następstwa wizyty Hyperclanu na Ziemi zmywają to nieprzyjemne wrażenie.
Ciekawym smaczkiem dla
miłośników SF jest to, że poszczególne odcinki tej historii noszą nazwy
klasycznych filmów fantastycznych z lat 50.
Rysunek Howarda Portera nie należy wprawdzie do
najpiękniejszych, czasem zwłaszcza nieco kuleje mimika bohaterów, a niektóre postacie
są przedstawione w niemal karykaturalnie monumentalny sposób, ale pozbawiony
jest rażących błędów. Ponadto jego ilustracje są odpowiednio epickie dla
opowieści o takim rozmachu, a sceny akcji bardzo dynamiczne. Szczególnie
natomiast do gustu przypadło mi jego przedstawienie Batmana, który niemalże
wydaje się emanować mrokiem.
Pierwsza historia w tej serii JLA to porządny, choć
niespecjalnie oryginalny, rozrywkowy komiks. Co prawdę mówiąc, jest dosyć
zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, że scenarzystą jest jeden z
najoryginalniejszych i najbardziej zwariowanych twórców komiksowych. Choć
rozumiem, że takie były wymogi pisania serii przystępnej dla każdego, to jednak
mnie brakuje przynajmniej szczypty szaleństwa obecnego w jego wcześniejszych
tytułach tworzonych dla DC. Tak więc podsumowując, nie jest to żadna rewelacja,
ale bardzo przyjemne czytadło.
4/6
----------
JLA TOM 2: AMERICAN DREAMS
Tym razem zamiast jednej dłuższej historii dostajemy aż trzy krótsze opowieści. To że są krótsze nie znaczy jednak wcale, że są mniej spektakularne. Wręcz przeciwnie. W zasadzie, jedynie za wyjątkiem nieco bardziej kameralnej pierwszej historyjki, zagrożenia którym Lidze przychodzi stawić czoło są nawet większe niż pierwszym tomie. Zapobiegają tutaj praktycznie dosłownej biblijnej apokalipsie, oraz stają naprzeciw wroga, który pokonuje ich jeszcze zanim zdąży się pojawić. Ale po kolei.
W Tomorrow Woman pozornie mamy do czynienia z kolejnym przebiegłym planem zniszczenia Ligi Sprawiedliwości, tym razem w wykonaniu Dr. T.O. Morrowa i Profesora Ivo. Jednocześnie obserwujemy przebieg poszukiwań nowego członka JLA. Ogólnie opowieść jest raczej lekka i zabawna, choć pod koniec, za sprawą pewnego zwrotu akcji, także nieco wzruszająca. W Fire in the Sky i Heaven on Earth jesteśmy natomiast świadkami walki między aniołami. A że okazują się oni naprawdę wrednymi typami, nie wahającymi się nawet doprowadzić do autentycznego końca świata by dopiąć swego celu, Liga będzie musiała pokazać im gdzie raki zimują. W zamykających tom Imaginary Stories oraz Elseworlds powraca bardzo stary, oraz mało znany, przeciwnik Ligi zwany The Key i pokonawszy na wejściu całe JLA ma zamiar wykorzystać ich do uzyskania władzy nad całym wszechświatem. A jedynym, który może go przed tym powstrzymać jest... Connor Hawke, uzbrojony jedynie w kilka strzał trickowych swojego ojca.
Podobnie jak w pierwszym tomie głównymi zaletami są tutaj akcja oraz humor. A tej pierwszej jest tym razem nawet jeszcze więcej i pędzi do przodu w zaiste oszałamiającym tempie. Najlepszym tego przykładem są dwie dłuższe historie, które inny scenarzysta pewnie rozciągnąłby tak, że każda z nich zajmowałaby osobnego trade’a. Morrison jednak zamyka je w dwóch odcinkach, co ma swoje dobre i złe strony. Dzięki takiemu zmasowaniu wydarzeń, na stosunkowo niedużej ilości stron, czytelnik nie nudzi się ani przez chwilę. Z drugiej jednak strony, co najlepiej widoczne jest w drugiej opowieści, sprawia to, że na pozór wstrząsające i oszałamiające wydarzenia robią dużo mniejsze wrażenie. Bo czy można traktować poważnie apokalipsę, której powstrzymanie zajmuje Lidze w zasadzie jeden numer? A i to tylko dlatego tak długo, bo Superman był akurat zajęty (notabene, przesuwaniem Księżyca). Bowiem kiedy już się pojawia, to dosłownie w kilka chwil jest pozamiatane. Natomiast jeśli chodzi o ostatnią historię, to w jej przypadku żal trochę, że nie pokazano więcej właśnie tytułowych Imaginary Stories i dostajemy jedynie drobniutkie fragmenty przygód Kal-Ela jako Zielonej Latarni sektora 2813 czy Bruce’a Wayne’a na emeryturze. Bardzo z kolei podszedł mi, zdecydowanie morrisonowski w stylu, motyw z The Key, pragnącym przejąć władzę absolutną nad całym universum, czyli w zasadzie zostać nikim innym jak redaktorem naczelnym DC. Za humor tym razem ponownie odpowiadają w największym stopniu Kyle i Wally, choć tym razem znajdują wyraźne wsparcie w kandydatach do członkostwa w Lidze, z których jak się okazuje większość przybyła do siedziby JLA raczej w szeroko rozumianych celach turystycznych (np. Tommy Monaghan pojawił się tylko dlatego by mieć okazję do wykorzystania swego rentgenowskiego wzroku by zajrzeć pod ubrania Wonder Woman). A ostateczny wybrany do członkostwa wspomniany wyżej Green Arrow, zdaje się doskonale pasować do owej dwójki żartownisiów.
Pierwsze trzy numery zebrane w tym tomie ilustruje znany już z New World Order Howard Porter i ponownie najlepiej sprawdza się w scenach akcji. A że tej nie brakuje, to nie ma co narzekać. Jednak w dwóch ostatnich rysunkami zajmuje się Oscar Jimenez, którego prace zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu. Przyznać jednak muszę, że Batman w jego wykonaniu robi znacznie mniejsze wrażenie, a Kal-El nieco nazbyt wyglądem przypomina Hala Jordana, choć to pewnie za sprawą tego, że przez większość czasu jest Zielonym Latarnikiem.
Grant w American Dreams nadal utrzymuje serię w tonie lekkiej, niezobowiązującej rozrywki. Jednak tym razem zawartość Morrisona w Morrisonie jest nieco większa, za sprawą twista w zakończeniu Tomorrow Woman oraz wspomnianemu przeze mnie celowi, do którego dąży The Key. Zresztą to właśnie te dwie historie prezentują się w tym tomie najlepiej. Natomiast opowieść o walce z aniołami, mimo rozmachu, sprawia jedynie wrażenie zapchajdziury lub wstępu do jakiejś większej historii.
4/6
----------
JLA TOM 3: ROCK OF AGES
Choć ten tom zawiera tylko jedną historię, właśnie tytułowe Rock
of Ages, to w rzeczywistości dostajemy tutaj dwa w jednym. Głównym wątkiem
jest tutaj próba pokonania Ligi przez Lexa Luthora i jego nowopowstały
Injustice Gang. Oczywiście jak przystało na przebiegłego człowieka interesu,
nie zamierza tego dokonać przy pomocy brutalnej siły, lecz raczej za sprawą
swoistego korporacyjnego przejęcia w białych rękawiczkach. Poznajemy jednak
także katastrofalne skutki, jakie w przyszłości będzie miał dla Ziemi i całego
Wszechświata ewentualny sukces bohaterów w tym starciu. Co to za skutki? Final
Crisis… w wersji demo. Aquaman, Green Lantern oraz Flash trafiają bowiem do
odległej o kilkanaście lat przyszłości, będącej rezultatem zwycięstwa JLA, w
której większość bohaterów jest martwa, a ziemią włada Darkseid.
Dzięki tradycyjnej dla tej serii pędzącej do przodu akcji, w
pierwszej chwili nie zauważa się nieraz sporych dziur w scenariuszu, będących
prawdopodobnie wynikiem tego, że Grant nie przykładał się do niego tak bardzo, skupiając
się na swym magnum opus, czyli THE INVISIBLES. Dopiero
poniewczasie nachodzi czytelnika myśl np. czemu Luthor, posiadając artefakt pozwalający
mu sprawić, że cokolwiek pomyśli stanie się rzeczywistością, ogranicza się do
pierdół w stylu zamknięcia Plastic Mana w butelce. Jak na człowieka na każdym
kroku określającego się mianem geniusza, w tym akurat aspekcie sprawia wrażenie
niespecjalnie lotnego. Na szczęście pod innymi względami to naprawdę bardzo dobre
ujęcie tego złoczyńcy.
Za to dużym plusem jest to, że w odróżnieniu od poprzednich
tomów fabuła, mimo szybkiej akcji (i to już od pierwszej strony, gdzie jesteśmy
świadkami równającej Star City z ziemią walki między Ligą a jej „mrocznymi
odbiciami”), nie sprawia wrażenia tak rwanej i pospiesznej. Prawdopodobnie
dlatego, że tym razem Morrison sobie pozwolił na rozbudowanie historii aż do
sześciu zeszytów. Z drugiej strony nieco dziwne jest to, że choć jej większość stanowią
zmagania JLA z Injustice Gang, to sprawiają one wrażenie jedynie pretekstu do
pokazania mrocznej wersji przyszłości Ziemi.
Mnie z całego Rock of Ages najbardziej spodobały się
fragmenty, będące swego rodzaju łącznikiem między oboma wątkami tej historii, a
przedstawiające Aquamana, Green Lanterna oraz Flasha odwiedzających
najróżniejsze i najdziwniejsze alternatywne rzeczywistości by w końcu trafić do
znajdującego się na krańcach czasu i przestrzeni Wonderworld. Morrison mógł
sobie tu bowiem pozwolić na dziwactwa niczym z jego Doom Patrol.
Podobieństwo wydarzeń w przyszłości do późniejszego Final
Crisis jest wręcz uderzające, a niektóre sceny (np. Darkseid „zabijający”
Batmana przy pomocy promieni Omega) czy rozwiązania fabularne zostały praktycznie
żywcem przeniesione do niesławnej miniserii. Jako, że scenarzystą obu jest
właśnie Grant, to trudno uznać to za przypadek, tym bardziej, że już od pewnego
czasu scenarzysta ten wspominał o tym, że pisane przez niego historie dla DC
układają się w jedną wielką sagę. Wydaje mi się, że po prostu wydarzenia, które
zaszły podczas FC były zmienioną przez zakończenie Rock of Ages wersją
wydarzeń z tej historii. Tym bardziej, że w jej trakcie pada parę zdań na temat
m.in. przyszłości Ziemi i Nowych Bogów, które zapowiadały właśnie wydarzenia związane
z FC.
Dopóki strony wypełnione są walkami, wybuchami i ogólnie
pojętą akcją, Howard Porter spisuje się całkiem dobrze i nawet błędy anatomiczne
u postaci nie przeszkadzają za bardzo. Jednak kiedy trafia się spokojniejsza
scena, wszystkie wady jego rysunków wychodzą na wierzch. Szczególnie twarze
postaci pozostawiają wiele do życzenia. Na szczęście takich „cichych momentów”
jest tutaj niewiele. Muszę też dodać, że niejako do pary z Batmanem, bardzo
przypadło mi do gustu Porterowskie przedstawienie Jokera.
Album ten stanowi on też nie tylko jeden z najważniejszych
punktów runu Morrisona w JLA, ale także swego rodzaju prolog do wydarzeń, które
będą miały miejsce w przyszłych numerach tej serii. Dlatego też sądzę, że
naprawdę wart jest przeczytania, nawet mimo swoich wad. Jest to bowiem kolejna
porcja porządnego, niegłupiego czytadła, wyróżniającego się zdecydowanie na
plus na tle większości superbohaterskich tytułów
4/6
----------
JLA TOM 4: STRENGTH
IN NUMBERS
Podobnie jak w przypadku drugiego tomu serii mamy tu do
czynienia z tradem zbierającym kilka krótkich historii. Dodatkowo, oprócz 8 numerów
samej serii JLA, otrzymujemy jeszcze jednoczęściowe opowieści poprzedzające te
wydarzenia, pochodzące z JLA Secret Files #2 (poświęconego formowaniu się
nowego składu Ligi), oraz one-shota przybliżającego stworzonego przez Granta
Morrisona złoczyńcę – Prometheusa. Natomiast już we właściwych historiach Lidze
przychodzi się zmierzyć właśnie z rzeczonym Prometheusem; plagą bardzo dziwnych
zbiegów okoliczności, które nawiedzają świat; Adamem Strangem, który jak się
wydaje oszalał i przejął absolutną władzę nad Rannem oraz nowym wcieleniem
Starro, który dokonał inwazji na ludzkie sny.
Tym razem w pisaniu scenariuszy częściowo Morrisona
wyręczają Christopher Priest (w JLA SF#2) oraz Mark Waid (w obu środkowych
opowieściach z JLA). Priestowi wychodzi to wyjątkowo słabo, bowiem jego Heores to absolutnie nic nie wnosząca historia mająca na celu doprowadzenie z
punktu A (rozwiązanie JLA w #15) do punktu B (reaktywacja grupy w #16) i na
dobrą sprawę można ją spokojnie pominąć. Natomiast Mark Waid spisuje się już
znacznie lepiej, chociaż powiedzieć trzeba, że znacznie lepiej wychodzą mu
początki jego historii niż rozwiązania. Ich pierwsze numery są intrygujące i
zaskakujące, podczas gdy drugie schematyczne i banalne. Szczególnie w tym
względzie rozczarowuje zakończenie Synchronicity/Seven Soldiers of
Probability. Jeśli chodzi o Morrisona to do gustu szczególnie przypadły mi
numery poświęcone Prometheusowi, łącznie z one-shotem zawierającym jego origin.
Można by powiedzieć, że Robinson w Cry for Justice stworzył
ostatnio coś na kształt remake’u tej historii. Sam złoczyńca zresztą jest
naprawdę ciekawą postacią, będąc czymś na kształt złego do szpiku kości odbicia
Batmana. Natomiast już walka ze Starro i wyprawa do Śnienia jest mniej udana i
to nawet mimo kilu świetnych motywów, takich jak Starro wielkości Zatoki
Hudsona czy gościnne pojawienie się samego Władcy Snów. Częściowo jest to
pewnie spowodowane tym, że Kraina Snów już chyba na zawsze pozostanie
niepodzielnym królestwem Neila Gaimana i gdy zapuszczają się do niej inni
scenarzyści to sprawia ona wrażenie nie takiej jak powinna być. Ostatecznie
więc jak widać tom ten jest bardzo nierówny i tylko jedna z zebranych w nim
historii nie pozostawia do życzenia. Jednak, za wyjątkiem nieszczęsnego
drugiego numeru Secret Files, trzymają one w miarę niezły poziom i dają się
przeczytać bez bólu.
Za większość rysunków odpowiada tradycyjnie Howard Porter.
Jednak w trzech numerach wyręcza go Arnie Jorgensen, co do którego mam bardzo
mieszane odczucia. Z jednej strony bardzo spodobał mi się fakt, że wyraźnie
inspiruje się on moim absolutnie ulubionym komiksowym artystą – Andreasem
Martensem. Dzięki temu jego rysunki wyglądają nietypowo i są całkiem miłą
odmianą. Inna sprawa, że brakuje mu nieco talentu, a w dodatku powykrzywiane
postacie średnio pasują do superbohaterskich klimatów. Trójcę ilustratorów
obecnych w tym tomie dopełnia Yanick Paquette, odpowiedzialny za stronę
graficzną Heroes, który w tym wypadku dopasowuje się poziomem rysunków do
jakości samej historii.
Strength in Numbers to najsłabszy z
dotychczasowych tomów JLA. Z zebranych w nim opowieści w pamięć zapada
właściwie tylko jedna, reszta to po prostu kolejne krótkie przygody spotykające
Ligę Sprawiedliwości nie wyróżniające się niczym specjalnym. Zbiór ten cały
czas jest porządnym czytadłem, jednak na nieco niższym niż zazwyczaj poziomie.
3/6
----------
DC ONE MILLION
DC ONE MILLION był pierwszym eventem, który dla DC
sprokurował Grant Morrison. Nie będę was trzymał w niepewności i od razu
wyjawię, że wypadł on zdecydowanie lepiej od niedawnego Final Crisis.
Sam tajemniczy tytuł wziął się stąd, że w roku 85,271, kiedy to dzieje się
spora część akcji, pojawiłby się właśnie milionowy numer komiksu z DC, o ile
oczywiście komiksy cały ten czas wychodziłyby co miesiąc z ciągłą numeracją, a
samo wydawnictwo jeszcze by istniało. W odróżnieniu od ciągnących się długimi
miesiącami ostatnich eventów, takich jak wspomniany powyżej FC czy Blackest Night ten trwał zaledwie miesiąc, obejmując
jednak znakomitą większość wychodzących wówczas tytułów DC, które pojawiły się
wówczas z numerem 1000000 na okładce. W samej tej recenzji pominę jednak te
liczne tie-iny i skupię się na głównym wątku obecnym we właściwej miniserii
oraz milionowym numerze JLA, których scenarzystą był Grant Morrison.
Sama historia, nie licząc prologu pokazującego późniejsze o
kilka dni, dramatyczne wydarzenia, zaczyna się w sposób nie sprawiający
wrażenia jakiegoś większego zagrożenia. W Strażnicy JLA pojawiają się ich
odpowiednicy z 853 stulecia, zapraszając do przyszłości na obchody związane z
powrotem pierwszego Supermana (tak, tak, tego „naszego”, współczesnego
Supermana, która jak się okazuje ciągle żyje w ponad 80 tysięcy lat w
przyszłości) ze swej siedziby w centrum Słońca. Jednak wkrótce okazuje się, że
przy tej okazji Vandal Savage do spółki z Solaris, zaprzysięgłym wrogiem
dynastii Supermanów z przyszłości planują pozbyć się swych wrogów raz na
zawsze.
Mimo sporego zagmatwania, związanego z faktem, że akcja
dzieje się „jednocześnie” w dwóch planach czasowych i związanych z tym
temporalnych paradoksów (dość powiedzieć, że by pokonać Solaris, nasi
bohaterowie będą musieli je najpierw stworzyć), a obie strony miały dziesiątki
tysięcy lat na planowanie swych złożonych działań, tym razem Morrisonowi
scenariusz wyszedł naprawdę pierwszorzędnie. Udanie stara się on mylić tropy i
zaskakiwać czytelnika, nie odwołując się do bezsensownych i odczapiastych
pomysłów, jakie pojawiały się w Final Crisis. Zamiast tego
wszystko trzyma się tu kupy i w sensowny sposób wynika z fabuły. Choć oczywiście
znajdzie się tu parę drobnych baboli (jak np. Supergirl nie będąca w stanie uniknąć
rzuconej w nią przez Savage’a strzały), jednak nie wpływają one na dobrą ocenę
całości.
Z ciekawostek należy dodać, że podobnie jak spora część jego
runu w JLA, tak i ta historia znajduje swe odbicie w późniejszych jego
dziełach. W szczególności w ALL-STAR SUPERMAN, gdzie
pojawili się zarówno Supermani z 853 wieku, jak i samo Solaris.
Rysunki Vala Siemkisa, który odpowiada za stronę graficzną właściwej
miniserii, są stylistycznie bardzo podobne do stałego rysownika JLA, Howarda
Portera, tak że w pierwszej chwili trudno dostrzec nawet jakąś specjalną różnicę.
Generalnie jednak, moim zdaniem, Val wypada minimalnie lepiej, gdyż postacie w
jego wykonaniu wyglądają nieco naturalniej niż te rysowane przez Portera.
DC ONE MILLION to, póki co najlepsza rzecz w dotychczasowym
runie Morrisona w JLA, choć w zasadzie nie łącząca się ściśle z samą serią. Dlatego
warto sięgnąć po niego nawet wtedy, jeśli nie ma się ochoty czytać całej JLA.
Spokojnie można by nazwać tą historię modelowym przykładem przemyślanego i
sprawnie poprowadzonego eventu. Szkoda jedynie, że sam Grant nie wziął z niego
przykładu przy tworzeniu FC.
5/6
----------
JLA TOM 5: JUSTICE FOR ALL
Justice for All to najgrubszy z dotychczasowych tomów JLA, w którym
znalazło się miejsce zarówno dla dwóch dłuższych, kilkuodcinkowych historii
Granta Morrisona, jak również na trzy krótkie opowieści autorstwa Marka
Millara, Marka Waida i Devin Grayson. W pierwszej z dłuższych historii Liga
musi się zmierzyć ze stworzonym przez wojsko oddziałem superbohaterów –
Ultramarine Corps, natomiast w drugiej Ziemia staje się polem walki między
praktycznie wszechmocnymi istotami z 5 wymiaru. W numerze autorstwa Millara do
walki z JLA po raz kolejny staje Amazo. Natomiast w ostatnich dwóch zeszytach,
luźno powiązanych z No Man’s Land Liga stara się zapobiec wykorzystaniu
sytuacji w Gotham przez pewną zbrodniczą organizację oraz schwytać… Bruce’a
Wayne’a, który zdaniem Batmana jest odpowiedzialny za zniszczenie miasta.
Jak widać z powyższego opisu w tomie tym dzieje się wiele, a
członkowie Ligi nie mają nawet chwili odpoczynku. Akcja gna do przodu na
złamanie karku, a że nie zawsze z sensem… No cóż, taki już urok blockbusterów,
także w wersji komiksowej. Z zebranych w tym tomie opowieści do gustu w
największym stopniu przypadła mi Crisis Times Five, najbardziej zwariowana z
dotychczasowych historii Morrisona w tej serii. No ale nie mogło być inaczej,
skoro w sprawę wmieszali się mieszkańcy piątego wymiaru. A najlepsze z tego są
przygody Kyle’a Raynera i Kapitana Marvela w rzeczonym wymiarze. Nie brakuje tu
jednak i innych niezwykłych pomysłów, z których na czoło wysuwa się sposób, w
jaki został uwięziony Spectre, oraz to jak uwalniają go Alan Scott i Zauriel. Jeśli
chodzi o resztę tomu, to historia z Ultramarine Corps jest w zasadzie jedną
wielką nawalanką między JLA a wspomnianym oddziałem superbohaterów. Trzeba
jednak przyznać, że naprawdę spektakularną. Natomiast pojedyncze opowieści nie
wnoszą nic ciekawego i są jedynie zapychaczami między rozdziałami autorstwa
Granta.
Oprawą graficzną tradycyjnie w większości numerów zajmuje
się Howard Porter. Wady i zalety jego rysunków czytelnicy serii znają już od
podszewki, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Za to wypadałoby
wspomnieć o zastępującym go przy okazji kilku zeszytów Marku Pajarillo, bowiem
moim zdaniem wypada on zdecydowanie lepiej od Portera i aż szkoda, że nie
pozostał z tytułem na stałe i jedynie od czasu do czasu zaliczał ”gościnne
występy”. Wszystkie nie-morrisonowe (plus jeden odcinek opowieści o Ultramarine
Corps) numery w tym tomie są ilustrowane właśnie i przez niego, tym samym nieco
ciągnąc w górę ich ocenę.
Justice for All warto przeczytać moim zdaniem głównie dla
historii o 5 wymiarze. Bowiem w niej Morrison mógł sobie pozwolić na większą
niż zwykle przy tym tytule dozę szaleństwa. A nie od dziś wiadomo, że najlepiej
się czuje w takich właśnie zwariowanych klimatach. Z drugiej strony jeśli ktoś
woli mniej zakręcone historie, to dzięki sporej objętości tego tomu także
znajdzie coś dla siebie. Ogólnie album ten, choć nadal nierówny, wypada lepiej
od Strength in Numbers.
3/6
----------
JLA TOM 6: WORLD WAR THREE
W tomie tym szukający zemsty Lex Luthor, wraz z odnowionym
Injustice Gang, dokonuje ponownego ataku na JLA. Jakkolwiek jest to poważna
sytuacja, to z biegiem czasu przeradza się w dużo poważniejszą, gdy nie tylko
Ziemi, ale i całemu wszechświatowi zagraża przedwieczna istota, która samym
swym zbliżaniem się do planety, wywołuje tytułową wojnę. Znajdziemy tu także
jednozeszytową historię J.M. DeMatteisa, będącą swego rodzaju prologiem jego
przyszłej serii o Spectre, a opowiadającą o członkach Ligii, pomagających
Halowi Jordanowi odnaleźć się w jego nowej roli.
I na pierwszy ogień przyjrzyjmy się może właśnie owej
krótkiej historyjce. DeMatteis to solidna firma i jego scenariusze praktycznie
zawsze są co najmniej dobre. Tak jest też i tym razem. Ta kameralna opowieść
pozwala nieco odetchnąć od epickiego rozmachu reszty tomu. Miłośników JLA
irytować może wprawdzie trochę, że tym razem sama grupa odgrywa role raczej
drugoplanową, a na plan pierwszy wysuwa się Hal Jordan i jego problemy, ale mi
to zupełnie nie przeszkadzało, tym bardziej, że w zamian otrzymaliśmy bardzo
dobrą historię.
Natomiast już sam tytułowa opowieść, jak można się
spodziewać, pełna jest akcji i walk, w których biorą udział wszyscy, i to
dosłownie wszyscy. Dość powiedzieć, że gdyby pojawiła się on dziś, to z
pewnością DC nie przepuściłoby okazji na zarobek i zafundowałoby nam dziesiątki
tie-inów we wszystkich możliwych tytułach, a do tego gromadkę miniserii i
one-shotów. Natomiast tu mamy ją ograniczoną do kilku numerów jednej serii. I
bardzo dobrze, bo dzięki temu nie rozłazi się w szwach jak większość ostatnich
crossoverów. Z drugiej strony nie jest tak absurdalnie skondensowana jak
poprzedni „koniec świata” w tej serii, który zajął ledwie dwa zeszyty. Grant
Morrison, tak jak przez niemal cały swój run w tym tytule, utrzymuje swą
wyobraźnię na wodzy, nie pozwalając by jego szalone pomysły wypełniły
opowiadana historię i utrzymuje dziwaczność na poziomie nie wykraczającym poza
superbohaterskie standardy. Efektem jest naprawdę dobry komiks, który jednak w
większym stopniu zadowoli miłośników bardziej tradycyjnych opowieści z gatunku
superhero niż fanów talentu Szalonego Szkota.
Oczywiście rysunkami zajmuje się jak zwykle Howard Porter,
co zważywszy na pełną akcji historię sprawdza się całkiem nieźle, choć
wszystkie wady jego stylu pozostają obecne. Równie tradycyjnie zilustrowaniem
gościnnego występu innego scenarzysty zajmuje się Mark Pajarillo. Tak więc pod
względem graficznym dostajemy tu to, do czego już z pewnością zdążyliśmy się
przyzwyczaić i nie ma co oczekiwać żadnych zaskoczeń.
Tom ten jest udanym zwieńczeniem runu Morrisona w JLA. Co
więcej, według mnie to zdecydowanie najlepsza jego historia podczas pracy przy
tym tytule. O ile wcześniejszym opowieściom zawsze byłem w stanie wytknąć
większe lub mniejsze wady, to tym razem nie ma na co narzekać. Nawet numer
napisany przez innego scenarzystę, co zazwyczaj było piętą achillesową
poprzednich albumów, dzięki DeMatteisowi staje na wysokości zadania i jest co
najmniej równie dobry jak reszta tomu. Ogólnie World War Three jest naprawdę
warte polecenia, zwłaszcza jeśli lubi się historie opowiedziane z naprawdę
dużym rozmachem.
5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz