JLA TOM 7: TOWER OF BABEL
Markowi Waidowi przypadło w udziale nie lada
zadanie – zastąpienie na stanowisku scenarzysty JLA odchodzącego z tytułu
Granta Morrisona. Na szczęście miał on już w tym doświadczenie, bowiem napisał
już wcześniej kilka numerów tej serii. Poza tym Waid to też nie pierwszy lepszy
scenarzysta.
Nim jednak przejdziemy do tytułowej
opowieści należałoby wspomnieć o pojedynczym numerze Christophera Priesta. I
tak jak można by się spodziewać jest to typowa zapchajdziura, nie wnosząca nic
ciekawego i nadająca się jedynie do szybkiego zapomnienia. A paralela losów
pewnej postaci z losami Supermana wydaje się być wsadzona na siłę.
Na szczęście potem przechodzimy już do Tower of Babel, będącej jedną z
najbardziej pamiętnych historii tej inkarnacji Ligii Sprawiedliwości. Zwłaszcza
dlatego, że wszyscy pamiętają, że to ta, w której Batman… No i nie chcę
zdradzać więcej, by nie zepsuć przyjemności tym, którzy jakimś cudem tej
opowieści nie znają, a będą chcieli ją przeczytać.
O ile wzajemna nieufność i niechęć w obozie
złoczyńców nie jest niczym wyjątkowym, o tyle podobne odczucia w grupie
bohaterów, zwłaszcza takiej jak JLA, nie są często spotykane. Trudno im jednak
się tym razem dziwić, bowiem zagrożenie przed jakim stają jest w zasadzie winą
jednego z nich.
Tym razem Waidowi udało się ustrzec słabości jaką
miały jego wcześniejsze scenariusze napisane dla tego tytułu, których początki
były zazwyczaj ciekawe i intrygujące, lecz zakończenia rozczarowywały. Tym
razem historia trzyma wysoki poziom do samego końca, nawet mimo tego, że
rozwiązania niektórych problemów są naciągane i sprowadzają się do wykazania
się „siłom i godnościom osobistom”. Nie jest to jednak tak istotne zważywszy na
to, że opowieść z biegiem czasu odsuwa akcję na nieco dalszy plan, skupiając
się na wewnętrznych niesnaskach w zespole. Ogólnie debiut Waida jako nowego
etatowego scenarzysty JLA wypadł naprawdę dobrze.
Tom uzupełniony jest o kilka historii wybranych z
JLA SECRET FILES AND ORIGINS #3 oraz JLA 80-PAGE GIANT #1, powiązanych w
mniejszym lub większym stopniu z samym Tower
of Babel. Drążą one wszystkie również temat nieufności w szeregach
bohaterów. Wprawdzie fabularnie nie wnoszą nic nowego, ale w większości
przypadków można je przeczytać z przyjemnością. A nawet jeśli niektóre z nich
nam się nie spodobają to i tak nie zajmują one wiele miejsca, bowiem z
wyjątkiem jednej mieszczą się one na maksymalnie 10 stronach.
Za oprawę graficzną numerów właściwej serii
odpowiadają w większości nasi starzy znajomi Howard Porter i Mark
Pajarillo, więc nie ma tu nad czym się rozwodzić. Zastępujący Portera przy
numerze 46 Steve Scott wypada naprawde nieźle i chyba nawet lepiej od samego
stałego scenarzysty. Natomiast w dodatkowych historyjkach rysunki są zazwyczaj
w najlepszym wypadku przeciętne. Jedynym artystą wyróżniającym się na plus, ale
za to naprawdę mocno, jest Ken Lashley. Aż szkoda, że to jedynie 10 stron.
Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem JLA, to
pewnie i tak już ma ten tom w swoich zbiorach. A jeśli nie, to sądzę, że warto
się z nim zapoznać, bo to jedna z ważniejszych historii których bohaterami jest
Liga.
5/6
----------
JLA TOM 8: DIVIDED WE FALL
W tomie tym znajdziemy tym razem
dwie historie. Obie w mniejszym lub większym stopniu nieco baśniowe. Zwłaszcza
pierwsza z nich bezpośrednio odwołuje się właśnie do baśni. Zresztą tytuł Queen of Fables zobowiązuje. Lidze
przychodzi się w niej zmierzyć z nikim innym jak Złą Królową, która pomyłkowo
wzięła Wonder Woman za Królewnę Śnieżkę i postanowiła zgładzić zarówno ją, jak
i jej siedmiu pomagierów. Natomiast w drugiej opowieści życzenia ludzi na całym świecie zaczynają się
spełniać, co prowadzi czasem do zabawnych, a czasem do tragicznych
konsekwencji. Dotyka to także członków Ligii, choć wolałbym nie zdradzać w jaki
sposób.
Queen of Fables, oprócz nietypowego przeciwnika, nie wyróżnia się w
zasadzie niczym specjalnym. Po usunięciu ozdobników sprowadza się ona do
kolejnej historii o inwazji z innego wymiaru/kosmosu/czegokolwiek. Na szczęście
kilka naprawdę zabawnych momentów winduję ją nieco powyżej przeciętności.
O wiele ciekawiej prezentuje się
druga opowieść. Już sam jej początek należy pochwalić. Zaczyna się ona bowiem w
jubileuszowym 50 numerze serii. Wydaje się, że jest to typowa dla takich okazji
jednozeszytowa historia, lecz wtedy dochodzimy do ostatniej strony tego numeru
i dostajemy tam naprawdę rewelacyjny cliffhanger. Natomiast następny zeszyt,
zamiast jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach szybko i w banalny sposób go
wyjaśnić, jedynie podbija stawkę. Także zagrożenie, z którym przychodzi im się
zmierzyć nie jest z gatunku tych, przeciw którym wystarczy dobrze wymierzony
sierpowy. Szkoda jedynie, że pod koniec fabuła wskakuje na tradycyjne, pełne
klisz tory. Najbardziej interesujące jednak w niej jest to, co przytrafia się
JLA w wyniku spełnienia życzenia jednego z jej członków i za sam ten pomysł
należą się Waidowi olbrzymie brawa. Naprawdę warto się o tym przekonać samemu.
Na stanowisku głównego rysownika
Howarda Portera zmienia tutaj jeden z moich ulubionych rysowników, Bryan Hitch.
Nie muszę chyba dodawać, że jest to z olbrzymią korzyścią dla komiksu. Dzięki
temu pod względem graficznym jest to zdecydowanie najlepszy z dotychczasowych
tomów serii. Pozostali wspierający go ilustratorzy, za wyjątkiem genialnego jak
zwykle J.H. Williamsa III, wypadają już nie tak dobrze, ale dają w większości
wypadków dają radę.
W przypadku tego albumu znowu
daje o sobie znać przypadłość Waida, który ma bardzo oryginalne i intrygujące
pomysły, lecz nie do końca potem wie jak potem to wszystko rozwiązać. Jednak
tym razem nie jest to aż tak irytujące jak bywało nieraz wcześniej. Tym
bardziej, że zwłaszcza w drugiej historii pomysł jest na tyle ciekawy, że w
zasadzie wystarcza by ocenić ją naprawdę wysoko. Do tego także świetna kreska
Hitcha, ciągnie ocenę w górę. Podsumowując jest to kolejny naprawdę dobry tom
serii.
4/6
----------
JLA TOM 9: TERROR INCOGNITA
I tak oto dotarliśmy do
ostatniego tomu JLA, którego scenarzystą był Mark Waid. Oprócz tytułowej
historii, w której jesteśmy świadkami powrotu Białych Marsjan znajdziemy tu
także krótką opowieść o Świętym Mikołaju (!) który zostaje przyjęty do Ligi
Sprawiedliwości oraz będący częścią eventu Joker: Last Laugh numer autorstwa Scotta Beatty’ego i Chucka Dixona.
Tom ten jest godnym zwieńczeniem
runu Waida w tej serii. Tytułowa historia trzyma cały czas w napięciu i pełna
jest zwrotów akcji. Co więcej udało mu się ustrzec słobości większości jego
scenariuszy JLA, czyli rozczarowującego zakończenia. Tym razem jest ono świetne
i naprawdę spektakularne. Także sami Biali Marsjanie okazują się tym razem
przeciwnikiem zarówno groźniejszym, jak i bardziej bezwzględnym niż poprzednio.
Ogólnie jest to najlepsza, obok Tower of
Babel, historia jego autorstwa w tej serii.
Także kończące jego przygodę z
tym tytułem Merry Christmas, Justice
League... Now Die! jest ze wszech miar godne polecenia. Wprawdzie sama
historia zdecydowanie odstaje klimatem od innych zeszytów JLA, ale też właśnie
jej zwariowany i absurdalny ton jest jej największą zaletą. No i gdzie indziej
można by zobaczyć Świętego Mikołaja kopiącego tyłki hordom piekielnym.
Jedynym słabym punktem albumu
jest Bipolar Disorder i w sumie aż
szkoda, że opowieść ta znalazła się w pod innymi względami tak dobrym tomie. Co
więcej jako eventowy tie-in nie ma ona na dobra sprawę ani początku ani
zakończenia i pokazuje po prostu przeciętne starcie JLA z Doktorem Polarisem.
Jeśli chodzi o stronę graficzną,
to w tym tomie mamy pod tym względem spore urozmaicenie. Niestety wraz z
numerem 55 Bryan Hitch kończy swą przygodę z tą serią. Jednak nie narzekam za
bardzo, bowiem pełniący obowiązki rysownika przez resztę historii Terror Incognita Mike. S. Miller
sprawdza się bez zarzutu i godnie zastepuje swego utalentowanego poprzednika. Darryl
Banks w Bipolar Disorder wypada
wprawdzie nieco słabiej, ale i tak trzyma poziom i jego kresce niewiele mam do
zarzucenia. Natomiast ilustracje Cliffa Rathburna, odpowiadającego za Merry Christmas… są bardzo kreskówkowe,
co idealnie współgra z żartobliwą atmosferą numeru. Generalnie mimo odejścia
Hitcha seria utrzymała wysoki poziom ilustracji.
Podsumowując album ten jest ze
wszech miar godny polecenia, a jedynym jego mniej udanym fragmentem jest zeszyt
poświęcony na tie-in do Last Laugh,
który zresztą polecam pomijać przy czytaniu. Pozostała część tomu to już jednak
świetne scenariusze Waida oraz równie dobra praca rysowników.
5/6
----------
JLA TOM 10: GOLDEN PERFECT
Tom ten otwierają i zamykają dwie krótkie humorystyczne
hisotryjki. Pierwsza z nich opowiada o tym jak członkowie Ligi reagują na
alarmowe wezwanie, natomiast druga o problemach rodzinnych Plastic Mana. Jako
główne danie mamy natomiast trzyczęściową tytułową historię, w której starając
się pomóc samotnej matce walczącej o swe dziecko Wonder Woman staje przed
bardzo trudnym wyborem, podczas gdy cały świat popada w szaleństwo za sprawą
tego, że zasady na jakich działa zaczynają zależeć jedynie od przekonań
zamieszkujących go ludzi.
Wraz z tym albumem następuje kolejna zmiana na stanowisku
scenarzysty. Marka Waida zastępuje tutaj Joe Kelly. Niestety nie wypada zbyt
dobrze. Zebrane w tym tomie zeszyty nie są jednak specjalnie złe, raczej po
prostu nijakie. To jedynie przeciętne historyjki, nie wyróżniające się niczym
szczególnym. Do jednorazowego przeczytania i natychmiastowego zapomnienia.
Kelly czasem miewa dobre pomysły, ale pozostają one niestety niewykorzystane.
Całość ratuje jednak całkiem niezły humor, oraz to, że jak się okazuje nowy
scenarzysta naprawdę dobrze pisze postać Plastic Mana, który jest owego humoru
głównym dostarczycielem. Ogólnie kojarzy mi się to z najwcześniejszymi pracami
Waida przy tym tytule, które trapiły podobne wady. Mam nadzieję jednak, że
podobnie jak jego poprzednik, Joe Kelly w końcu również złapał wiatr w żagle.
Wraz z nowym scenarzystą, pojawił się także i nowy rysownik.
Był nim znany ostatnimi czasy głównie z pracy nad Zieloną Latarnią Doug Mahnke.
Wprawdzie wtedy jego styl nie był tak dopracowany jak dziś i czasem zdarzały mu
się naprawdę fatalne rysunki, ale miało to miejsce na tyle rzadko, że nie
wpływają one na ogólną, bardzo pozytywną ocenę jego pracy.
Tak jak wspominałem wcześniej, historie zebrane w tym
wydaniu zbiorczym nie zapadają w pamięć, więc sądzę, że czytając tą serię JLA,
tom ten można pominąć bez większego żalu. Z drugiej strony, jeśli już wpadnie
komuś w ręce, to czytanie go nie będzie zbyt strasznym przeżyciem. W dodatku
osłodzonym naprawdę dobrymi ilustracjami Mahnke. Za które ocena albumu idzie o
oczko do góry.
3/6
----------
JLA TOM 11/12: OBSIDIAN AGE
W poprzednim tomie Joe Kelly przedstawił czytelnikom kilka krótszych historii, natomiast tym razem stworzył długą, bo aż 10-częściową pojedynczą opowieść którą DC wydało rozbitą na dwa albumy. Zajmuje się w niej następstwami wydarzeń z Our Worlds At War, a dokładniej zniknięciem Atlantydy i Aquamana. Jak łatwo się domyślić po jej objętości, historia ta napisana jest z rozmachem. Znajdziemy w niej podróże w czasie, kataklizmy, trupy padające na lewo i prawo oraz oczywiście zagrożenie dla całej planety.
Muszę przyznać, że ten tom przypadł mi do gustu bardziej niż poprzedni i w dłuższej formie scenarzysta sprawdził się nieco lepiej. Niestety i tak jego twórczość daleka jest od ideału. No ale zacznijmy może od pozytywów. Ciekawym rozwiązaniem jest prowadzenie fabuły w dwóch planach czasowych, kiedy jedni bohaterowie walczą z zagrożeniem w teraźniejszości, a inni w odległej przeszłości. Prowadzi to także do kilku momentów budujących spory suspens, jak np. odnalezienie we współczesności zwłok jednego z bohaterów, którzy udali się w przeszłość. Dzięki takim i podobnym zagrywkom Kelly’emu udaje się zaciekawiać czytelnika i trzymać go w napięciu. Bardzo dobrze wypada tu także postać głównego czarnego charakteru, której motywacje wykraczają poza zwyczajowe czynienie zła dla samej frajdy, a plan jest naprawdę przebiegły. Niestety pod koniec całość zaczyna się robić nieco chaotyczna i mnożą się rozwiązania „deus ex machina”. Co więcej trudno się połapać, jaki był ostatecznie efekt tych wszystkich zmian w przeszłości, bowiem podróże w czasie działają u Kelly’ego tak jak mu akurat w danej scenie wygodnie.
Za stronę graficzną obok wspomnianego ostatnio Douga Mahnke odpowiada także Yvel Guichet. Jego rysunki w większym stopniu przypominają bardziej tradycyjną kreskę kojarzoną zazwyczaj z komiksami superbohaterskimi. Są po prostu przeciętne i wypadają zdecydowanie słabiej od ilustracji Mahnke.
Podsumowując OBSIDIAN AGE jest jeśli chodzi o nowego scenarzystę JLA krokiem w przód, niewielkim ale jednak wyraźnym. Szkoda, że po bardzo obiecującym początku pod koniec historia znowu zaczęła rozchodzić się w szwach. Oby ta tendencja wzrostowa się utrzymała.
----------
JLA TOM 13: RULES OF ENGAGEMENT
Wydarzenia z poprzedniego tomu, czyli OBSIDIAN AGE, wywarły na Lidze spore piętno. Na tyle duże, że kilku członków postanowiło opuścić jej szeregi z własnej woli, jak Plastic Man, Kyle Rayner czy Martian Manhunter, podczas gdy Aquaman został do tego zmuszony przez okoliczności. Na ich miejsce pojawili się natomiast starzy superbohaterscy wyjadacze, tacy jak Atom czy Firestorm, oraz nieco świeżej krwi, czyli Faith oraz Manitou Raven wraz ze swą małżonką Dawn, a także niegdysiejszy superzłoczyńca Major Disaster. I w tym albumie nowy skład przechodzi chrzest bojowy.
Pierwszy problem przed jakim stają w Stardust Memories Ricka Veitcha jest dość niezwykły, nawet jak na standardy Ligii Sprawiedliwości. Bohaterom przychodzi bowiem zmierzyć się z Mnemonem, który jest inteligentnym urządzeniem służącym do zachowywania wspomnień. Wbrew pozorom okaże się on dla nich sporym wyzwaniem. Oprócz przeciwnika, również bardzo oryginalny jest tu sposób jego ostatecznego unieszkodliwienia. Veitch to świetny scenarzysta, i tu po raz kolejny to udowadnia. Jego historia to naprawdę dobra opowieść SF, z wrzuconymi paroma niesamowitymi akcjami superbohaterskimi – pod tym względem na plan pierwszy wysuwa się Superman powstrzymujący gołymi rękoma czarną dziurę przed wchłonięciem Układu Słonecznego. Jak dla mnie Stardust Memories to zdecydowanie najjaśniejszy punkt tego albumu.
Natomiast obie historie Kelly’ego w tym wydaniu zbiorczym są dość mocno upolitycznione. W tytułowych Rules of Engagement mamy do czynienia z komentarzem na temat uczestniczenia w konfliktach zbrojnych na obcej ziemi. JLA otrzymuje informację o walkach toczonych w odległym o ponad 50 lat świetlnych systemie i podejmuje decyzję o wkroczenie i zakończeniu tego konfliktu. Co ciekawe, Liga nie jest tu jednomyślna i dochodzi w niej do wewnętrznych sporów. Ponadto jak się okazuje obie strony uciekają się do brudnych metod, a jednym z przywódców nacji, której przybyli pomóc okazuje się być stary wróg JLA – Kanjar Ro. Szkoda jednak, że taka potencjalnie ciekawa historia zostaje dość szybko zakończona banalnym happy Endem.
Natomiast w White Rage przeciwnikiem Ligi jest grupa rasistowskich nadludzi zwących się Axis America. W sumie byłaby to jedynie kolejna naparzanka jakich wiele, gdyby nie pewna „drobna” sprawa – wszystko wskazuje na to, że podczas ich starcia zginęły setki ludzi, w tym dzieci i członkowie JLA czują się za to odpowiedzialni. Jednak w tym wypadku owe upolitycznienie opowieści jest jedynie powierzchowne, bowiem z faktu, że złoczyńcy są tu rasistami nic nie wynika. W dodatku szybko okazują się zasadzie jedynie pionkami w rozgrywce prowadzonej przez kogoś zupełnie innego i mającej na celu przejęcie jednego z członków Ligi w swe ręce.
Natomiast w tle tej historii mamy przedstawione próby poradzenia sobie przez Martian Manhuntera ze swym strachem przed ogniem, podczas których udaje się po pomoc do kogoś raczej zaskakującego. A tym bardziej zaskakuje jak ich współpraca kończy się w tym tomie, co sprawia, ze z ciekawością wygląda się następnego tomu.
Każdą historia została tym razem zilustrowana przez innego rysownika. Najsłabiej wypada odpowiedzialny za Stardust Memories Darryl Banks, którego rysunki w najlepszych momentach są co najwyżej przeciętne, a częstokroć wprost szkaradne. W Rules of Engagement do czynienia mamy z ówczesnym etatowym ilustratorem tego tytułu, czyli Dougiem Mahnke, który jak zwykle odwalił kawał solidnej roboty. Natomiast kreska Duncana Rouleau w White Rage jakkolwiek bardzo przyjemna dla oka, to jednak wydaje się nieco zbyt kreskówkowa, a postacie zbyt często przypominają swe własne karykatury.
Joe Kelly kontynuuje tu niestety swój dotychczasowy trend. Opowieści mają ciekawe i intrygujące początki, lecz banalne zakończenia, a szkoda, bo w obu przypadkach jego historie miały olbrzymi potencjał, który jednak pozostał kompletnie niewykorzystany. Dlatego też najlepszym fragmentem tomu, jest ten napisany przez gościnnego scenarzystę. Jest on na tyle dobry, ze winduje ocenę całości o oczko w górę.
----------
JLA TOM 14: TRIAL BY FIRE
Jak to często bywa z historiami autorstwa Joe Kelly’ego, całość zaczyna się naprawdę interesująco – otóż wszyscy przestępcy na świecie, włączając w to m.in. psychopatów z Azylu Arkham, wykazują skruchę i żałują swych czynów. Choć pozornie jest to pozytywna zmiana, to jednak globalny zasięg zjawiska, które zresztą wkrótce ulega dalszej eskalacji, jest co najmniej niepokojący i wskazuje, że nie jest to jedynie nagły atak wyrzutów sumienia u zbrodniarzy. Co ciekawe, jak można wnioskować z prologu, ma to jakiś związek z wydarzeniami sprzed ok. 20.000 lat i Strażnikami Oa. Na szczęście tym razem scenarzyście w dużej mierze udało się uniknąć tradycyjnego rozczarowania w końcówce.
Wprawdzie tożsamość odpowiedzialnego za te wydarzenia, nie jest szczególnie trudna do zgadnięcia, ale i tak Kelly’emu udaje się przez jakiś czas skutecznie mylić tropy. Poza tym nie traktuje on jej ujawnienia jako jakiegoś olbrzymiego twistu, tylko oczywisty wynik wcześniej przedstawionych poszlak. Zresztą nie trzyma on czytelników w niepewności do ostatniego numeru, tylko wyjawia kto jest głównym złym już w połowie historii. I od tego miejsca, zamiast zgadywania kto odpowiada za to co się dzieje, zastanawiamy się, jak nasi bohaterowie będą w stanie powstrzymać tę postać. A sposób w jaki zostaje to dokonane, jest prawdziwie spektakularny. Prawdę mówiąc pewna scena w ostatnim numerze wywołała u mnie opad szczęki i stała się z marszu jednym z moich ulubionych momentów w historii komiksów DC. Mimo to nie udało mu się jednak uniknąć drobnego potknięcia, i to dosłownie na przedostatniej stronie. By wyjaśnić o co chodzi muszę uchylić rąbka tajemnicy, choć niezbyt wielkiego, bowiem praktycznie od samego początku oczywiste jest, że osoba odpowiedzialna za mające miejsce wydarzenia jest jednym z członków Ligi. W epilogu okazuje się jednak, że zamiast zostawić ją z traumą po tym czego dokonała, scenarzysta zdecydował się zdjąć z niej jakąkolwiek odpowiedzialność, co nie tylko poważnie osłabia wymowę historii, ale i zaprzepaszcza szansę na bardzo interesujący rozwój charakteru tej postaci. Ostatecznie jednak ku memu zaskoczeniu opowieść ta okazała się nie tylko zdecydowanie najlepszą spod pióra Kelly’ego przy tym tytule, ale nawet najlepszą w całej serii.
Rysunkami w całości albumu zajmuje się Doug Mahnke i trzeba przyznać, że odwala kawał świetnej roboty. W porównaniu do jego wcześniejszych występów w JLA widać znaczną poprawę, a że zaczynał z całkiem niezłego poziomu, to tym razem jest już naprawdę bardzo dobrze. Cieszy także brak okazyjnych wpadek, które zdarzały mu się wcześniej i przez cały czas trzyma równy, wysoki poziom.
Jak widać tom ten jest ze wszech miar godny polecenia. Sądzę, że mógłby spodobać się nawet tym, którzy od tej serii trzymają się z daleka. Świetny scenariusz sąsiaduje tu bowiem z równie dobrą oprawą graficzną dając w rezultacie wyśmienitą całość.
----------
JLA TOM 15: THE TENTH CIRCLE
W historii tej, napisanej przez
stare wygi – Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a, Lidze przychodzi zmierzyć się z
wampirami porywającymi dzieci i próbującymi przyzwać pradawne zło. A trzeba
powiedzieć, że cała sprawa zaczyna się niespecjalnie pomyślnie dla naszych
bohaterów, bowiem znika Manitou Raven, a Superman staje się bezwolnym sługą
głównego złego.
Niestety, owi uznani scenarzyści
tym razem się nie popisali. Całość sprawia wrażenie naprędce spisanej na
kolanie. Poszczególne wątki, których zresztą jest zdecydowanie za dużo, są ze
sobą powiązane nieraz jedynie na słowo honoru. A niektóre z nich nie mają
absolutnie żadnego sensu. Zwłaszcza ten dotyczący Atoma, który badając
„koraliki” wykorzystywane przez Manitou do wróżenia przechodzi przez nie do
innego wymiaru, w którym, jak się potem okazuje, odnajduje klucz do pokonania
Crucifera, głównego wampira. Wierzcie mi, w samym komiksie jest to jeszcze
głupsze niż wynika z opisu. Zresztą sami scenarzyści gubią się w swojej
historii - w jednym z wcześniejszych numerów Crucifer tłumaczy, że nie
przemienił Wonder Woman, gdyż nie byłby w stanie pić jej krwi, ale gdy w
ostatnim ponownie ją spotyka, już bez żadnych obiekcji rzuca się jej do gardła.
W ogóle, czarny charakter jest tu tak sztampowy jak tylko się da, w kółko
ględzący o tym jak jest genialny i wspaniały, jak będzie rządził światem,
blablabla... Należałoby jeszcze wspomnieć o nieudanych próbach wplecenia od
czasu do czasu humoru do tej opowieści. Idealnym tego podsumowaniem jest
wyjątkowo żenujący żart, którym rzuca w finale Batman. W dodatku będąc z siebie
tak zadowolonym, jakby myślał nad nim od tygodnia. Krótko pisząc, to czytadło
najgorszego sortu.
Ponadto, co jest dosyć istotne,
komiks ten jedynie częściowo jest opowieścią o JLA. W dużej mierze stanowi
wprowadzenie nowej inkarnacji Doom Patrolu autorstwa Byrne’a. Miejscami to
właśnie ta grupa gra pierwsze skrzypce. Niestety scenarzysta uznaje
wcześniejsze ich przygody za niebyłe i wprowadza drużynę całkowicie od nowa. W
efekcie tego zamiast sympatycznych (za wyjątkiem Szefa) postaci, mamy tu do czynienia z bandą buców. Jako
zachęta do poznania ich dalszych losów niespecjalnie się sprawdza, bowiem to co
tu przedstawia wraz z Claremontem zdecydowanie odstręcza od sięgnięcia po ich
własną serię.
Jedynym jaśniejszym punktem tego
tomu są ilustracje Byrne’a i Jerry’ego Ordwaya. Nie tylko przywołują
nostalgiczne wspomnienia pamiętającym czasy TM-Semica, ale są też autentycznie
dobre. Niestety nawet one nie są w stanie uratować tego komiku przed kompletną
porażką.
Podsumowując zdecydowanie
odradzam sięganie po ten album. To po prostu kolejna niczym pozytywnym nie
wyróżniająca się historia, którą zapomina się natychmiast po przeczytaniu.
Lepiej wygrzebać z szafy stare numery Semicowskich komiksów, w których ci sami
twórcy rysowali równie dobrze, a pisali zdecydowanie lepiej.
----------
JLA TOM 16: PAIN OF THE GODS
To wydanie zbiorcze jest dosyć
nietypowe. Przede wszystkim, o ile w znakomitej większości komiksów
superbohaterskich przedstawiane są historie, w których protagoniści dzięki swym
zdolnościom powstrzymują zło i ratują wszystkich, tak tym razem mamy do
czynienia z sytuacją, w której bohaterom się to nie udaje. Możemy tu obserwować
konsekwencje ich porażek oraz to w jaki sposób próbują sobie z nimi radzić. Tak
więc jak widać, pomysł na tą opowieść jest oryginalny i ciekawy. Niestety
wykonanie zawodzi niemal na każdym kroku, chociaż z początku nic tego nie
zapowiada. Pierwszy z numerów, poświęcony Supermanowi, naprawdę mi się
spodobał, mimo nieco naciąganego zachowania Człowieka ze Stali. Ale następny
numer był po prostu kalką poprzedniego, tyle tylko, że z Flashem w roli
głównej. Podobnie zresztą jak kolejny, poświęcony Green Lanternowi. Pewną
odmianę dostajemy dopiero przy okazji czwartej częsci. Jej bohater, Martian
Manhunter, jednak z kolei zachowuje się kompletnie bezsensownie i niezgodnie ze
swym charakterem. Podobnie zresztą jak i Wonder Woman (oraz w sumie niemal cała
reszta Ligi) w części piątej. Dopiero w finale scenarzyście udaje się wrócić na
pewien poziom i przedstawia nam całkiem niezłe i poruszające zakończenie. W
efekcie czytelnik pozostaje z wrażeniem, że cały środek był po prostu zupełnie
niepotrzebną zapchajdziurą, bez której historią może i byłaby znacznie krótsza,
ale też i zdecydowanie lepsza. Co ciekawe wydaje mi się, że zebranie jej w
jednym tomie było dla niej niedźwiedzią przysługą, bowiem podejrzewam że
poszczególne zeszyty czytane w oderwaniu od siebie nie irytowałyby aż tak
bardzo.
Za stronę graficzną w całym tomie
odpowiada Ron Garney i sprawuje się tutaj ze zmiennym szczęściem. Niektóre
strony czy ilustracje są bardzo udane, podczas gdy w innych miejscach ma się
wrażenie, jakby były narysowane od niechcenia. Tak więc i pod tym względem jest
bardzo nierówno, ale i tak rysownik sprawuje się znacznie lepiej niż
scenarzysta.
Wielka szkoda, że Chuck Austen
zaprzepaścił tu szansę na naprawdę interesującą i zapadającą w pamięć opowieść.
Zamiast tego irytuje ona naciąganymi rozwiązaniami fabularnymi, absurdalnymi
zachowaniami bohaterów i powtarzalnością. Tak więc gdyby scenarzysta skrócił ją
do dwóch, może trzech numerów, lub przynajmniej bardziej dopracował scenariusz,
pewnie poleciłbym tą historię, ale tak niestety pozostaje jedynie ciekawostką.
2/6
Tomasz "Buddy Baker" Kabza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz