sobota, 10 marca 2018

LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI TOM 2: EPIDEMIA


Przy okazji recenzji poprzedniego tomu LIGI SPRAWIEDLIWOŚCI wspominałem, że nie lubię znęcać się nad kiepskimi komiksami. Jakie zatem złe emocje musi budzić we mnie ta seria, skoro na tym etapie zaczynam czuć pewnego rodzaju satysfakcję, gdy mogę na nią bez skrępowania popsioczyć?

Do Maszyn Zagłady, które ukazały się w Polsce w październiku zeszłego roku, podchodziłem jeszcze ze względnie „czystą głową”. Naturalnie docierały do mnie liczne negatywne opinie na temat JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha, ale i tak zdecydowałem się dać temu tytułowi szansę. Niemożliwe przecież, żeby tak istotna pozycja z linii DC Rebirth była zupełnie pozbawiona plusów. A jednak. Tak jak nie dało się ich znaleźć w pierwszym tomie, tak nie da się też w drugim.

Epidemia powiela bowiem niemalże wszystkie błędy poprzednika i dokłada do nich jeszcze trochę typowej dla tej serii niezręczności i nieudolności. Śledząc przygotowaną przez Hitcha historię, ciężko oswoić się z myślą, że mamy tu do czynienia z komiksem, pod którym podpisał się – bądź co bądź – fachowiec. Scenarzysta JUSTICE LEAGUE ma w końcu całkiem bogate CV, obejmujące kilka naprawdę sporych tytułów wydawanych przez DC i Marvela. W trakcie lektury nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że obcuje się z dyletanckim fanowskim tworem. Takim, którego autor ma może i dobre chęci, ale niestety… za grosz talentu. To odważna teza, której wolałbym nie stawiać, ale Epidemia nie wysuwa przeciw niej żadnych argumentów.    

Już pierwsze strony dają jasno do zrozumienia, że na jakąkolwiek poprawę nie ma co liczyć. Otwierająca tom historia pełna jest patosu i koszmarnie skonstruowanych dialogów. Liga Sprawiedliwości walczy na jej łamach z tajemniczą istotą, która działa na ludzi w podobny sposób, co gaz Scarecrowa. Bohaterowie muszą wykazać się ogromną wolą, żeby pokonać swój strach, odeprzeć atak monstrum i po raz kolejny uratować świat. Okoliczności sprzyjają oczywiście temu, żeby poświęcić chwilę na powierzchowne, bardzo ogólne zarysowanie psychologii naszych bohaterów. Kompetentny scenarzysta zapewne wykorzystałby je do tego, żeby uczynić z tych posągowych herosów przystępne dla czytelników postacie. Żeby, poprzez zaprezentowanie ich obaw i motywacji, nadać im ludzkie rysy.

Hitch poniekąd także stara się to zrobić. Jako że jednak kompletnie brak mu wyczucia, wszystkie te wyżej wspomniane elementy scenariusza wypadają boleśnie nienaturalnie. Członkowie Ligi wymieniają między sobą komunikaty jak pozbawione emocji roboty lub przeciwnie – jak egzaltowane nastolatki. Na jakiej podstawie czytelnik ma uwierzyć, że byliby gotowi poświęcić dla siebie życie, skoro łączące ich relacje nie są niczym podparte? Fakt, że należą do tej samej drużyny wcale nie załatwia sprawy.

W LIDZE SPRAWIEDLIWOŚCI nie ma miejsca na niuanse czy też subtelności. Zamiast czynów, bohaterów definiują słowa. To jeden z tych komiksów, w których przerażony bohater będzie mówił nam wprost: „Jestem przerażony”. Przykładowo, zaraz po krótkiej walce na początku tomu, Superman mówi do Lois, że Batman ciągle mu nie ufa. Jak myślicie, czy autor zasygnalizował to wcześniej, tak żeby czytelnik również mógł to dostrzec? Oczywiście, że nie, a przecież wystarczyłby do tego jeden kadr, pokazujący drobne nieporozumienie na polu bitwy.

Pierwsza z dwóch zebranych w tym tomie historii wykorzystuje również ograny motyw kontrolowanego przez złe moce superbohatera. „Człowiek ze Stali” i spółka tracą nad sobą kontrolę i zaczynają wzajemnie się atakować. Gdy problem się rozwiązuje, wszyscy nagle o tym zapominają. Opinia publiczna nie traci zaufania do herosów, mimo że niektórzy z nich jeszcze przed chwilą planowali twardą ręką zaprowadzać pokój na świecie. Superman prawie zabija Batmana, ale nijak nie wpływa to na ich relacje. Jak to w ogóle możliwe? Przecież Hitch opierał ją na dystansie i braku zaufania! Takie coś powinno tylko pogłębić ich spór.

Dopiero w drugiej historii scenarzysta przypomina sobie, że działania bohaterów mogą mieć przecież jakieś konsekwencje. Efekt ponownie jest dość nieudolny, bo ostatecznie okazuje się, że „antagonista” nie ma Lidze nic za złe, a za wszystkim stoi tak naprawdę przypadek. Koniec końców fabuła zamienia się więc w superbohaterską „naparzankę”. Im więcej wymyślnych złoczyńców kosztem sensownego konfliktu, tym lepiej. Prawda?

Jeśli pierwszy tom nie wystarczył, żeby zniechęcić Was do tej serii, drugi powinien już przelać czarę goryczy. W momencie, w którym na rodzimym rynku ukazuje się cała gama kapitalnych komiksów wydawnictwa DC (już za moment na półki trafi np. fenomenalny drugi tom WONDER WOMAN), LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI jawi się na ich tle jako czarna owca. Zawstydzająco zła pozycja, która nie niesie ze sobą żadnej, najmniejszej nawet, wartości i której rację bytu w ofercie Egmontu tłumaczy wyłącznie marketingowa siła tego periodyku. Straszna szkoda, że tak sztandarowa seria, nie ma aktualnie nic więcej do zaoferowania.

O ile Maszyny Zagłady obowiązywała jeszcze drobna taryfa ulgowa z mojej strony, o tyle Epidemii za brak jakiejkolwiek poprawy zwyczajnie nie mogę oszczędzić.

1,5/6

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Komiks do nabycia w sklepie ATOM Comics.

5 komentarzy:

  1. cały czas czekam, aż seria będzie chociaż średnia - numer 40 i czekam dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie było aż tak tragicznie, ale fakt - potencjał ostro zmarnowany! Historia o strachu obezwładniającym drużynę mogła być mega-ciekawa, a jest za krótka i bardzo powierzchowna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Poprzedni tom miał ocenę 2, ten ma 1,5. Czekam na "Ponadczasowych" :P.
    A w ogóle jak sobie radzi Christopher Priest?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej, ale to nic nie znaczy. Też jest strasznie nudno, cały czas tłuką się z jednym przeciwnikiem. Brakuje tam interakcji, czy dobrych dialogów. Powtarza Kryzys Toższamości.

      Usuń
  4. Jestem świeżo po lekturze i o ile pierwsza część, "sparaliżowani strachem" jeszcze ujdzie to pomysł na epidenie jest żenujący

    OdpowiedzUsuń