wtorek, 26 listopada 2019

EX MACHINA TOM 5


Ci, którzy mieli okazję czytać moje recenzje poprzednich tomów Ex Machiny, znaleźli w nich bardzo wiele pochlebnych wyrażeń i stwierdzeń. Chwaliłem, cały pełen uznania Briana K. Vaughana, będąc pod wrażeniem spójności i linearności w przekazywaniu pewnego światopoglądu we wszystkich jego dziełach. Raz nawet nazwałem to, co robi swojego rodzaju krucjatą dążącą  do uświadomienia i uwrażliwienia społeczeństwa. Chwaliłem również za ukazanie innego rodzaju opowieści super hero. I w finalnym tomie Ex Machiny znajdziemy to wszystko, jednak tym razem coś się popsuło i jedynie końcowe strony skradły moje serce.

Jednak zacznę pozytywnie. Od okładki która już w chwili pierwszego kontaktu z tym komiksem zrobiła na mnie duże wrażenie. Różni się ona diametralnie od tych zdobiących poprzednie tomy. Wcześniej mieliśmy do czynienia z kolorowym i żywym przedstawieniem postaci na charakterystycznym tle zielonych kół zębatych. Czerni z reguły jest na nich niewiele, poukrywano ją w narożnikach. To co otrzymaliśmy tym razem łączy z tymi poprzednimi wyobrażeniami tylko jeden motyw: uwypuklona na pierwszym planie jedna z postaci. Na tym podobieństwa się kończą. Z tła zostały usunięte wspomniane koła zębate a paleta barw w całości została przejęta przez czerń i zimną zieleń. Nawet gdybym nie wiedział, że w ręku trzymam piąty i finalny tom serii przekaz tej żałobnej okładki byłby banalnie jasny i zupełnie zrozumiały: nie będzie wesoło, nadszedł czas pożegnań i ostatecznych rozwiązań. Oczywiście takie granie kolorami to nic zbytnio oryginalnego, innowacyjnego i przykładów podobnych rozwiązań nie trzeba szukać daleko. Spójrzmy chociażby na okładkę Batmana z runu Scotta Snydera. Tutaj również zakończenie pewnego okresu zostało zasygnalizowane konkretnymi i jednoznacznymi barwami.
Jak się szybko okazuje, komunikat z okładki nie był fałszywy. Istnieje pewna granica po przekroczeniu, której ukrywane wcześniej tajemnice zaczynają przejmować kontrolę nad całym życiem. To właśnie przytrafia się Mitchellowi Hundredowi. Nie ma szans na to, by w dalszym ciągu udawać, że nic się nie dzieje. Przeszłość wypierana przez bohatera przez cztery poprzednie tomy jak łatwo można się domyślić, powraca ze zwielokrotnioną potęgą. Dodatkowo oczywiście oprócz osobistych problemów na burmistrza spadają również te społeczne. Podobnie jak w poprzednich odsłonach mamy lejtmotyw przewijający się przez cały tom. Tym razem Nowy Jork musi się zmierzyć z falą ataków początkowo zwierząt (konkretnie szczurów), a potem ludzi zaprogramowanych przez coś tajemniczego włącznie na zabijanie i niszczenie. Opanowanie szaleństwa ogarniającego ulice miasta jest głównym problemem Hundreda, bo dosłownie z każdą chwilą liczba ofiar rośnie nieubłaganie. Vaughan od początku tak konstruuję tę serię. Jeden przewodni problem poprzecinany drobnymi questami, które musi wykonać główny bohater. Tworzy się w ten sposób labirynt rozgałęziający w różnych kierunkach.
Przez poprzednie tomy byłem pełen podziwu dla Hundreda i jego postawy reprezentującej uczciwą walkę z systemem pomimo wszelkich przeszkód. Zaprzeczał on przekonaniu, że jeśli wejdzie się w to polityczne gniazdo żmij i chce się coś zrobić, trzeba stać się takim samym jak reszta. Jednak w tej części ten wizerunek niepoprawnego idealisty runął z hukiem. Zarzuty zaczynające na nim ciążyć i czyny, których czytelnik będzie świadkiem, przekreślają wszystkie poprzednie dokonania. I zaczynamy doskonale rozumieć, dlaczego na okładce burmistrza otacza czerń. Dlatego finał tego końcowego tomu skradł moje serce. To kwintesencja demitologizacji głównego bohatera. Nagle widzimy, iż te szczytne cele nie są realizowane w tak szlachetny sposób, jak mogło się nam wydawać a kilka osób z odmienną wizją niż Hundred będzie musiało za tę różnicę zdań zapłacić bardzo wysoką cenę. Burmistrz stał się iście machiavellicznym politykiem z o wiele większymi ambicjami niż władza nad Nowym Jorkiem. Cel zaczyna uświęcać środki. Hundred niczym bohater tragedii antycznej staje w obliczu konfliktu tragicznego. Musi wybrać pomiędzy dwoma równorzędnymi racjami, co oczywiście bez fatalnych konsekwencji jest niemożliwe.

Tradycyjnie już na końcu otrzymujemy zbiór okładek wykonanych przez Tony'ego Harrisa.

Mogłoby się wydawać, że tom 5 nie różni się zbytnio od poprzednich, że wywoła takie same emocje. Otóż nic bardziej mylnego. Może to zwyczajne zmęczenie materiałem i powtarzalnymi motywami a może zbyt wielkie oczekiwania względem finału jednakże czytając, przez większość czasu nie odczuwałem zainteresowania i gwałtownych emocji wywołanych lekturą. Chociaż nie. Muszę się poprawić. Odczuwałem, ale zdenerwowanie spowodowane ciągłymi przeskokami czasowymi w narracji. Za każdym razem ogarniała mnie frustracja, gdy byłem bezsensownie wybijany z rytmu opowieści. Nie odnalazłem tutaj niczego zaskakującego, niczego, do czego nie przyzwyczaiłyby nas poprzednie tomy. Ta sama konstrukcja narracyjna i schematy. Jest kilka serii, którym wybaczam sprzedawanie odgrzewanego kotleta, ponieważ bawię się podczas ich lektury równie dobrze przy pięćdziesiątym zeszycie, jak przy pierwszym. Jednak przekonałem się o tym, że EX MACHINA do nich nie należy. Zamiary były wielkie, jednak jak powiada klasyk, zamiary są wiatrem, kiedy nie idą z wykonaniem w parze. Może gdyby to był pierwszy przeczytany przeze mnie tom, zachwyciłbym się nim. Może tak samo jak jakiś czas temu piałbym peany. Jednak po czterech częściach nie dam się tak łatwo nabrać. I w momencie utracenia prawie całej wiary i chęci spisania na straty nowego dzieła Vaughana finał ku mojej olbrzymiej radości uratował honor. I choć cały tom mocno rozczarowuje, ostatnie strony dostarczają mocnego katharsis i w pewnym stopniu wynagradzają zawód.

mc

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów EX MACHINA 41-50 oraz zeszyt specjalny ZIELEŃ

Omawiany komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz