wtorek, 18 listopada 2014

THE FURY OF FIRESTORM: THE NUCLEAR MEN VOL. 1: GOD PARTICLE

Nigdy nie pisało mi się zbyt łatwo o komiksach, które totalnie mi się nie podobają. Tym samym nie wpisuję się zbytnio w legendarną wręcz „polskość”, w myśl której narzekać lubimy zawsze, wszędzie, na wszystko i wszystkich bez wyjątków. No cóż, będę musiał jakoś przebrnąć przez tę bolączkę, której nazwa brzmi THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN.

Czasem bywam zupełnie niezrozumiały sam dla siebie. Jeśli sięgniecie do odmętów waszych własnych wspomnień i wyciągniecie z nich twór zwany BRIGHTEST DAY, to pewnie przypomnicie sobie jak zła była ta seria. Nudna, przewidywalna i z d**y wyciągniętym zakończeniem. Z opinią tą zresztą zupełnie się zgadzam. Tymczasem w ramach nowego uniwersum DC postanowiłem sobie, że przygarnę pod swe skrzydła solowe tytuły wszystkich występujących tam herosów. Ku swojemu zdziwieniu, w zasadzie każdy z nich oceniam nieźle lub nawet dobrze. Ale od każdej reguły musi być wyjątek i jest jeden heros, któremu restart zupełnie się nie przysłużył. I mam tu na myśli właśnie nieszczęsnego Firestorma.

Wydawać mogło by się, że skoro za serię wezmą się Gail Simone i Ethan Van Sciver, to możemy przynajmniej liczyć na coś dobrego. To pozór któremu uległem, a cała słabość THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN objawiła mi się w momencie, gdy uświadomiłem sobie iż pani Simone przerabia tylko na scenariusze skrypty Van Scivera, który przecież jest z zawodu rysownikiem. Zresztą scenarzystka szybko zauważyła, że ma do czynienia z niezłą sieczką i zawczasu postanowiła ewakuować swoje nazwisko z okładek kolejnych numerów. To według mnie jedna z nielicznych, dobrych zmian kadrowych w poszczególnych seriach DC, a było ich przecież niemało.

No dobra, najwyższy czas chyba wyjaśnić dlaczego THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN mi się zupełnie nie podoba. Seria ta już od swojego pierwszego numeru razi po oczach totalnymi głupotami i by wprowadzić was w nie lepiej, posłużę się cytatem z własnego streszczenia numeru pierwszego. „Okazuje się, że Jason jest w jej [butelki zawierającej cząsteczki Firestorma] posiadaniu, ponieważ jest jednym z najmądrzejszych ludzi w kraju i niedawno wysłał mu ją do badań pewien profesor”. Spytacie co w tym dziwnego? Już tłumaczę. Wspomniany już Jason jest bowiem... licealistą i jedną z prawdopodobnie najcenniejszych rzeczy na świecie trzymał we własnym plecaku. Oczywiście warto wspomnieć, że otrzymał ją prawdopodobnie pocztą i nie miał przy sobie nikogo, kto mógłby pomóc mu w przypadku ataku terrorystów, co nastąpiło właśnie w #1. Takich smaczków jest w pierwszych sześciu numerach znacznie więcej.

Fabuła pierwszej historii w THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN skupia się nie tylko na Jasonie, ale też jego koledze Ronniem. Jesteśmy świadkami ich przemiany, walki z terrorystami, a następnie z innymi posiadaczami cząsteczek Firestorma, których zresztą pojawia się całkiem sporo. Tu właśnie uwidacznia się różnica względem starego DCU. Tam Firestorm powstawał w wyniku połączenia obu chłopaków, a teraz każdy z nich może indywidualnie się przemienić. Jak dla mnie pomysł jest niezły, lecz i on został zbrukany przez skrypciarza Van Scivera. Oto bowiem Jason i Ronnie mogą się połączyć i stworzyć Megazorda... o, przepraszam – pozornie bezmózgą, lecz niesamowicie potężną istotę o imieniu Fury, takiego swoistego Hulka wśród Firestormów. Wyglądało to doprawdy zabawnie. Ponieważ komiks wypełniony jest akcją jak i nudnymi dialogami, w rezultacie dostaliśmy serię, z której wieje nudą. Wszystko jest w niej proste, przewidywalne, a kilka zdań należy poświęcić Jasonowi i Ronniemu, co też uczynię.

To, co aż wali po oczach, to stereotypizacja obu chłopaków. Jason to niepopularny, niesamowicie mądry chłopak, który ma tylko jedną przyjaciółkę, w której oczywiście skrycie się podkochuje. Ronnie z kolei jest sportowcem i nie grzeszy inteligencją, a jego ulubionym zajęciem jest gnębienie Jasona. Tak było w pierwszym zeszycie. W piątym widać już, że obaj zaczynają się tolerować, a do połowy szóstego mamy już klasyczny romance. Widzieliśmy to już wszyscy nie raz i nie dwa razy, a już na pewno w lepszym wykonaniu.

Wspomnę jeszcze o jednym, co rzuciło mi się w oczy podczas czytania THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN #1-6 – urwane wątki. Gdzieś po drodze, w pędzącej na oślep fabule pogubiły się małe smaczki, które mogły by podnieść końcową ocenę komiksu. Mam tu na myśli chociażby zasugerowanie, że Ronnie dorastał w rodzinie rasistów ( dwie strony numeru 1) czy całkowite zniknięcie Tonyi po odstawieniu jej do szpitala (początek numeru 4). Być może Van Sciver zostawił sobie to na kolejne numery serii, lecz zakończenie numeru 6 i zapowiedzi kolejnych sugerują, że prędko nie doczekamy się ich rozwiązania. W kółko kręcić będziemy się wokół Pozhara, który wyrósł na głównego przeciwnika obu Firestormów. Czemu więc dopiero teraz o nim wspominam? Bo i on jest tak mdły i nudny, że mam nadzieję szybko o nim zapomnieć.

THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN #1-6 narysował Yildiray Cinar, znany najbardziej z NOBLE CAUSES z 2004 roku (wydawnictwo Image). Jego rysunki oceniam jako poprawne, chociaż często szkice tego artysty ginęły gdzieś wśród bogatej palety barw. Komiks bardziej jest popisem kolorysty Steve’a Buccellato, lecz i do niego miałbym sporo zastrzeżeń. Myślę jednak że tylu już naplułem jadu na tę serię, że sobie już po prostu daruję.

Podsumowując. Jeśli komuś z Was przyjdzie chęć zapoznawać się z THE FURY OF FIRESTORM:  THE NUCLEAR MEN to stanowczo odradzam. Jak dla mnie jest to najsłabsza z serii, które czytam/streszczam/recenzuje na DCM. Pierwsze sześć numerów oceniam na dwóję.

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach DCMultiverse
Krzysztof Tymczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz