środa, 26 listopada 2014

WONDER WOMAN - magia runu Briana Azzarello i Cliffa Chianga

Łukasz Kolasa przedstawia:
Kiedy kilka lat temu DC Comics postanowiło zrestartować swoje uniwersum, usłyszeliśmy, że jednym z celów przyświecających tej inicjatywie, jest możliwość ukazania starych, dobrze znanych bohaterów w nowym świetle. Miał to być swoisty powiew świeżości i dobry moment dla nowych czytelników żeby wskoczyć na pokład pełen super-bohaterów. Ocenę ostatecznego efektu i tego na ile obietnice zostały zrealizowane w skali globalnej zostawiam Wam. Jednak WONDER WOMAN od Azzarello mogłaby spokojnie zostać umieszczona w Sevres, jako wzór świetnego komiksu i tego jak powinno zabierać się za kreowanie znanej już postaci od nowa.

Wonder Woman jest wymieniana jednym tchem obok Batmana i Supermana, ci bohaterowie od lat tworzą wielką „trójcę” DC Comic. Podczas gdy każdy fan wydawnictwa jest w stanie bez większego problemu wymienić po kilka świetnych historii z udziałem eSa i Nietoperka, to kiedy zapytać go o taką samą porcję tytułów z Amazonką, z reguły napotkamy na ciszę, no może kilka osób wspomni o historiach od Simone, Morrisona, czy Bendisa (bo tych opierających się głównie na zmianie jej stroju, nie wspomni zapewne nikt). Wielkich, zapadających w pamięć historii brak… Do teraz znaczy się.

W zeszłym miesiącu dobiegł końca 3-letni romans Briana Azzarello i Cliffa Chianga z wojowniczą Amazonką. To był wielki 35-cio odcinkowy hołd złożony tej postaci, scenariusz o rozmachu, który w końcu oddał jej sprawiedliwość.

Azzarello przywrócił Dianę do jej pierwotnego stanu, odrzuconej wojowniczki, żyjącej na odizolowanej od świata wyspie, przy tym wypiął się na wydarzenia z reszty uniwersum DC i postanowił snuć własną, bardziej intymną historię. Pełną odwołań do greckiej mitologii, genialnie podlanej współczesnym sosem. Scenarzysta już na samym początku postanowił mocno zaakcentować odcięcie się od poprzedniej wersji postaci i „zretkonował” (brzmi lepiej niż „zmienił”) jej genezę. Historia o tym, że została ulepiona z gliny okazała się przykrywką dla prawdy, czyli faktu że jej ojcem jest „do niedawna władca Olimpu” Zeus. Część betonowego grona fanów Wonder Woman podniosła z tego powodu lament, ale jak powiedział sam Azzarello na MFK parę lat temu – wyniki sprzedaży zdawały się sugerować, że tych ludzi jest mniej więcej 15-tu. W moim odczuciu ten zabieg, między innymi, pozwolił mu budować tak ciekawe relacje z resztą ekipy, którą Diana kompletowała w trakcie runu. Była to ciekawa zbieranina najróżniejszej maści wyrzutków, których obecność pozwalała nam poznać Dianę jeszcze lepiej. Działali niczym lustro, w którym mogliśmy ją oglądać z jeszcze jednej perspektywy. Dokładnie to samo można zresztą powiedzieć o jej wrogach.
Wspominałem już, że wspaniałym pomysłem było otwarcie się w taki sposób na grecką mitologię. Wbrew pozorom nie było to zadanie proste, bo bogowie w starożytnym wydaniu bardzo często, jeżeli nie zawsze, byli postaciami jednowymiarowymi, niewychylającymi się zbyt daleko poza przypisany im zakres obowiązków (wojna, miłość, imprezy itd.). Azzarello udało się tchnąć w nich życie, nadał im niespotykanego wcześniej charakteru i sprawił że budzą dużo bardziej złożone emocje. Często, mimo swojej boskiej pychy, budzą naszą sympatię (choć obrzydzenie jest równie popularne), są nieśmiertelni i bardzo znudzeni/zmęczeni swoim istnieniem - usianym konfliktami i intrygami sięgającymi tysięcy lat wstecz. Czytelnik szybko zaczyna się zastanawiać, co sam zrobiłby w ich sytuacji, a to chyba bardzo dobry znak – emocje są w wypadku tego komiksu nierzadkim gościem. Prominentnym przykładem jest Ares, którego możemy zobaczyć w dwóch bardzo różnych wydaniach. Początkowo ukazany, jako potężny wojownik, z czasem zamienia się w kruchego i suchego dziadka, pozbawionego jakichkolwiek uczuć, zostawiającego za sobą krwawe ślady, wykonawcę nałożonych na niego obowiązków – bycie Bogiem Wojny jest przekleństwem, o czym później ma się przekonać tytułowa bohaterka. W tym miejscu trzeba też wymienić Herę, idealny przykład postaci do której na początku pałasz nienawiścią, by po czasie poczuć sympatię. Możliwość obserwowania jak poszczególni bohaterowie ewoluują to sama przyjemność.

Co najważniejsze – praktycznie każdy z pozostałych bogów ukazujących się na stronach komiksu, zostaje potraktowany w podobny sposób i dostaje w prezencie sporo charakteru i głębi, co bardzo przyjemnie łechtało siedzącego we mnie małego fana mitologii. Zresztą nie tylko starożytnej mitologii dostało się od Briana, wziął na warsztat również „nowych” bogów i kilku z nich postanowił zafundować więcej jaj i osobowości, niż dostali przez kilkadziesiąt lat swojego istnienia w uniwersum DC. Bo kto by pomyślał, że Orion może być czymś więcej niż, w porywach, dwu-wymiarową postacią – osiłkiem, który od czasu do czasu trzaśnie kogoś w mordę. Może nie zaczął tutaj snuć rozważań na temat teorii strun, czy ciemnej materii, ale zyskał wdzięk, którego wcześniej nie oglądał nawet przez szybę.
Równie ważnym aspektem tej historii była jej strona wizualna, za którą w głównej mierze odpowiadał Cliff Chiang. Jego delikatnie nawiązująca do Srebrenej Ery komiksu kreska, perfekcyjnie wpasowuje się w ten magiczno/mitologiczny klimat. Artysta pokazał jak powinno się rysować kobietę-wojownika, boginię wojny, twardą babkę, która oprócz tego, że dysponuje wdziękiem, dysponuje również niezłym sierpowym. Zachował idealny balans między kobiecością, a siłą. Wonder Woman nie była kolejną napompowaną silikonem heroiną, która machając mieczem, jakby przy okazji, stara się trafić na okładkę wydania bikini „Sports Illustrated”. Miło wiedzieć, że można narysować bohaterkę kobiecą, ale bez niepotrzebnego epatowania wypiętymi tyłkami i wielkim biustem. Jednak wisienką na torcie… ba, całym tortem, a nawet dwoma – był jego design greckich bogów. Każdy z nich robił wrażenie, czy to inspirowany wyglądem Briana Azzarello Bóg Wojny, czy wywołujący dreszcze Hades – absolutna czołówka rysowników działających aktualnie w branży. Chiang sprawia, że chciałoby się zobaczyć jak w jego wykonaniu wyglądałoby całe DC, które zresztą postanowiło wspaniałomyślnie odciąć się od jego wersji postaci i pozostać przy tej bezpiecznej, wyjętej wprost z mokrych snów 15-to latka. Warto też wspomnieć o okładkach, WONDER WOMAN był jednym z niewielu tytułów, przy których nigdy nie zamawiałem variantów, przez 35 numerów nie udało mi się znaleźć choćby jednej, która byłaby słaba.
To co zaserwował nam Azzarello zredefiniowało Wonder Woman na wielu poziomach. Pokazało jako Boga Wojny, kobietę, wojowniczkę, feministkę, oddaną przyjaciółkę, czy wyrzutka wśród swoich Amazonek, postać z której problemami może utożsamiać się przeciętny czytelnik. Mimo wszystkich nadprzyrodzonych elementów i prania się po pyskach z bogami, jest to wciąż głównie opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości. Supermoce, czy nie – do tego może odnieść się każdy. Jednocześnie nie zapomniał o tym co Diana reprezentowała sobą zawsze – miłości i współczuciu, które wciąż stanowią podwaliny charakteru Amazonki.
W moim prywatnym rankingu, nie rozpatruję WONDER WOMAN jedynie jako jednego z najlepszych komiksów z New52, bo w przypadku tej historii takie zawężenie byłby dla niej krzywdzące. Ten run może spokojnie stawać w szranki z najlepszymi historiami komiksowymi w ogóle. W swojej super-heroicznej klasie jest to absolutna czołówka, także jeżeli z jakiegoś powodu nie sięgnąłeś jeszcze po tę historię – nie zastanawiaj się dłużej, tylko zamawiaj/idź do sklepu i ciesz się świetną lekturą 35-ciu zeszytów tworzących spójną całość.

Łukasz Kolasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz