Gdy w Polsce pojawiła
się, nazwijmy to umownie, pierwsza fala tytułów z Vertigo, byłem jeszcze młodym
szczylem zafascynowanym trykociarzami i niczym więcej. Dlatego też oprócz
KAZNODZIEI (bo bluzgi, krew i tematyka, którą zawsze lubiłem), ominęło mnie
niemal wszystko. A jak już zdecydowałem się po coś sięgnąć, to wydawnictwo
padało na ryj i zwijało się z rynku. Tak, tak, Manzoku, do ciebie piszę. Co
prawda zawsze chciałem nadrobić te najważniejsze rzeczy, ale jednocześnie co
miesiąc pojawiało się coś, co skutecznie odwracało od tego uwagę. Tak, tak,
Image Comics, na ciebie teraz spoglądam. I chociaż ostatecznie takie tytuły jak
EX MACHINA, PROMETHEA czy ŁASUCH oraz niewydane w Polsce DMZ czy UNKNOWN
SOLDIER Joshuy Dysarda są mi doskonale znane, to z tej twardej klasyki
nadrobiłem w całości tylko SANDMANA i V JAK VENDETTA. Nic więc dziwnego, że z
obecnej fali wznowień i nowych tytułów od Egmontu, kupuję w zasadzie wszystko.
Wreszcie mam okazję poznać od początku do końca oraz wypowiedzieć się na temat
takich tytułów jak Y: OSTATNI Z MĘŻCZYZN, SAGA O POTWORZE Z BAGIEN,
TRANSMETROPOLITAN, LUDZIE PÓŁNOCY czy właśnie 100 NABOI. I o trzecim tomie tego
ostatniego chciałbym dziś napisać parę słów.
Mijamy już półmetek tej
obsypanej nagrodami Eisnera serii. Najwyższa pora, aby twórcy zaczęli nam
udzielać jakichś odpowiedzi, a nie tylko dostawiali kolejne pytania. I tak
faktycznie się dzieje, ponieważ tym razem Brian Azzarello znacznie mocniej
skupia się na agencie Gravesie, Shepherdzie, Lono i innych Minutemanach, spychając
nieco na bok historie cywili, którzy otrzymują od pierwszego z wymienionych
aktówkę z niemożliwym do namierzenia pistoletem i stoma nabojami oraz celem,
który zniszczył im życie. Nie ukrywam, że dotychczas to właśnie to znacznie
bardziej podobało mi się podczas lektury 100 NABOI, niż skomplikowane i pełne
znaków zapytania losy grupy wyjątkowo niebezpiecznych zabójców. Jednakże
nietrudno było domyślić się, że ciężar opowieści prędzej czy później będzie
musiał przesunąć się we wskazanym kierunku i cieszę się, że Azzarello udało się
wyjść z tego obronną ręką. Co prawda w trakcie lektury tego potężnego (528
stron) tomu pojawiają się kolejne osoby, które wspomnianą aktówkę otrzymują –
jak na przykład niejaki Loop Hughes, lecz tym razem nie możemy odnieść
wrażenia, iż są to ludzie przypadkowi.
Ale jak już zdążyłem
wspomnieć, pomimo skupienia się na nieco innych aspektach prowadzonej przez
siebie historii, Azzarello i tak dostarcza czytelnikowi zajmującą i sprawnie
napisaną opowieść. Kolejne elementy układanki coraz lepiej do siebie pasują, a
całość niejednokrotnie potrafi zaskoczyć. W przeciwieństwie do autorów innych
opinii dotyczących tego komiksu, nie uważam by widać tu było momenty przestoju
i zapychacze. Uważam, że każdy rozdział tego tomu 100 NABOI coś daje odbiorcy.
Jeśli nie kolejny element głównej intrygi, to przynajmniej kawałek porządnego
komiksu. Fragmentami omawianego właśnie tomu, które najmocniej przypadły mi do
gustu, są te skupiające się na postaci Lono. W pewnym momencie trafia on do
więzienia i od tego momentu każda scena z jego udziałem to dla mnie czyste
złoto. Nic dziwnego, że to właśnie ten mężczyzna stał się z czasem głównym
bohaterem jedynego spin-offu tego cyklu. Ogromna szkoda, że nie dostaniemy jej w
wydaniu Egmontu, ale zawsze jest nadzieja na to, że wydawca zdecyduje się
opublikować ją po zakończeniu głównego cyklu.
Niezmiennie podoba mi
się kreacja świata, jaką przedstawili twórcy serii 100 NABOI. Niezależnie od
tego, gdzie osadzone są wydarzenia, wszędzie dominuje brud, przemoc oraz
całkowity brak nadziei na lepsze jutro. Zasługi tutaj jednak przypisać trzeba
przede wszystkim twórcom warstwy graficznej. Zarówno Eduardo Risso jak i Patricia
Mulvihill odwalili tutaj potężny kawał wspaniałej roboty. Wspomniany rysownik
to mistrz planowania kadrów i zręcznego odwracania naszej uwagi od rzeczy
teoretycznie istotniejszych – powtarzam i powtarzać będę, by zawsze bacznie
przyglądać się drugiemu planowi w rysowanych przez Risso komiksach. Kolorystka z
kolei wszystko to świetnie ”ubrała” w kolory. Nic nie jest tu dziełem
przypadku, wszystko zostało idealnie dobrane. Jeśli tylko jesteście fanami
tego, co wyczynia na kartach komiksów Risso, z pewnością zakochacie się i w
trzecim tomie 100 NABOI.
Niestety, nie wszystko
złoto co się świeci. Chociaż wydanie Egmontu robi naprawdę spore wrażenie –
twarda okładka, ponad pięćset stron – to jednak szerokim echem po naszym
komiksowym fragmencie Internetu odbiły się wyczyny tłumacza, który kolejny raz
z prosty sposób wyłożył się na tłumaczeniu slangowych zwrotów. Ba, w jednym
momencie udało mu się nawet nie rozróżnić czasu przeszłego od teraźniejszego,
przez co w efekcie otrzymujemy pół tysiąca stron obfitujących momentami w iście
groteskowy przekład. Niestety, w przypadku tego właśnie tłumacza, jest to
niemal norma.
100 NABOI to seria,
którą po prostu wypada znać. Świetny scenariusz, rewelacyjne rysunki i…
kiepskie tłumaczenie. Ja ze swojej strony naturalnie zachęcam Was do sięgnięcia
po ten tytuł, bo to klasyk totalny. Niemniej jednak myślę, że powinniście się
zastanowić nad tym, czy nie lepiej sięgnąć po kosztujący mniej więcej tyle samo
oryginał.
Krzysztof Tymczyński
----------------------------------------------------------------------------
Opisywane wydanie zawiera zeszyty #37-58 oryginalnej serii 100 BULLETS
100 NABOI TOM 3 do kupienia w sklepie Egmontu i ATOM Comics
Pierwszy tom DMZ wydany został przez Manzoku w 2008 roku.
OdpowiedzUsuńNo, jeden z dwunastu. To czyni tę serię "wydaną" w Polsce?
UsuńKupiłem jeden tom zanim sprawdziłem kto tłumaczy. :/ On ma haka na ludzi z Egmontu jak Greg Land na ludzi w Marvelu?
OdpowiedzUsuń