UWAGA: tekst powstał na
podstawie wydań zeszytowych.
Gdy wydawnictwo DC
Comics ogłaszało plany dotyczące restartu imprintu Wildstorm, pojawiły się
informacje o trzech tytułach, które mają wynikać z wydarzeń przedstawionych w
cyklu THE WILD STORM. W momencie gdy piszę te słowa, jeden z nich dobiegł już
końca, zaś dwa kolejne nadal są jedynie w sferze planów i przypuszczeń. Skupmy
się zatem na tym, co już otrzymaliśmy. WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 1 skupia
się na najbardziej niebezpiecznym zabójcy na usługach korporacji IO i jego
dziwnie znajomych przeciwnikach.
Pomysł na ten liczący
dwanaście numerów spin-off okazał się następujący. W siódmym numerze THE WILD
STORM ostatni raz widzimy Craya w głównej serii. Zeszyt ten jest swoistym
wstępem do jego solówki, ale absolutnie nie trzeba go czytać, ponieważ #1 spin-offu
ładnie umiejscawia czytelnika w realiach w jakich funkcjonuje ten antybohater.
Cray bowiem nie ufa już Christine Trelane – swojej zwierzchniczce w IO, ale
dopóki nie nabierze pewności co do swoich podejrzeń, wykonuje jej polecenia.
Sprawy nie ułatwia fakt, iż bóle głowy jakich od tygodni doświadcza okazują się
być spowodowane przez obcą formę życia, która chce przejąć nad nim władzę.
Warto także wspomnieć, że nowymi celami Craya w tym tomie będą Green Arrow,
Flash oraz Aquaman w tutejszych, nieco zwichrowanych interpretacjach.
Nie będę tutaj
szczególnie mocno ukrywał tego, że uważam WILDSTORM: MICHAEL CRAY za komiks o
ogromnym i niestety zmarnowanym potencjale, za co nie zawaham się obwinić
scenarzystę tego projektu – Bryana Hilla. Twórca ten ”wsławił” się w moich
oczach tym, że podczas swojej kilkuletniej przygody z należącym do Image Comics
studiem Top Cow napisał dość sporo nędznych komiksów, a najsłynniejsze dzieło z
jego nazwiskiem na okładce, czyli seria ”Postal”, to komiks którego był raptem
współscenarzystą. Największym problemem Hilla jest to, że on zawsze dużo chce
pokazać i gdzieś po drodze kompletnie zaczyna się gubić. W przypadku WILDSTORM:
MICHAEL CRAY jest niestety podobnie i pierwszy tom bardzo szybko zaczyna tonąć
w odmętach przeciętniactwa typowego dla twórcy scenariusza.
Jak już wspomniałem
wcześniej, przeciwnikami tytułowego bohatera są zakręcone interpretacje
bohaterów znanych z uniwersum DC. I tak oto dostajemy Green Arrowa, który w
swojej prywatnej dżungli poluje na ludzi. Tutejszy Barry Allen otrzymał speed
force, lecz moc ta sprawiła iż oszalał. Arthur Curry to z kolei mutant, który
gustuje w ludzkim mięsie. Trudno nie odnieść wrażenia, że znajome twarze
członków Ligi Sprawiedliwości pojawiają się tu po to, by skłonić kogokolwiek do
sięgnięcia po ten tytuł. Serio, są oni tu kompletnie zbędni i gdyby zastąpiono
ich zupełnie nowymi postaciami, albo wyciągnięto kogoś z odmętów starego
uniwersum Wildstormu, nic by się nie zmieniło. Stanowią oni dodatek, w dodatku
słabo rozpisany. I jest to pewne osiągnięcie, ponieważ każdemu z przeciwników
Craya poświęcone są dwa rozdziały omawianego właśnie tomu, z czego jeden to
niemal wyłącznie ekspozycja ich back-story. Niestety, miałkość jaką wykazuje
się Bryan Hill powoduje, że ekspozycja najważniejszych postaci leży i kwiczy
(wszystkich zwrotów akcji można się z miejsca domyślić), a i sam Cray oraz jego
towarzysze są prowadzeni przez scenarzystę w taki sposób, że ciężko trzymać za
nich kciuki. I ok, jasne – Cray i reszta to nie są postacie pozytywne, więc
czemu mielibyśmy pałać do nich sympatią? Nie musimy oczywiście, lecz cholernym
obowiązkiem scenarzysty jest prowadzić głównego bohatera pisanej przez siebie
serii w taki sposób, by nas cokolwiek obchodził. Michael tymczasem to od
początku do końca kompletny dupek, któremu życzyłem tego, by dostał po mordzie
i już nie wstał. Absolutnie każdy fragment, który miał przedstawić jego dbałość
o współpracowników czy ukazać w bardziej pozytywnym świetle prezentował się jak
wyjęty z paradokumentów. Hill najzwyczajniej w świecie nie potrafi pisać
ciekawych dialogów, przez co postacie rzucają frazesami jakby wyciągniętymi z
dowolnego wiecu wyborczego, gdzie można doszukać się wszystkiego, tylko nie
szczerości.
W całym tym marazmie Hillowi
dzielnie towarzyszy rysownik – N. Steven Harris, którego prędzej możecie
kojarzyć w pracy edytorskiej dla wydawnictwa IDW, niż z rysowania czegokolwiek.
I przeglądając kolejne numery WILDSTORM: MICHAEL CRAY trudno się temu dziwić. Komiks
ten rysunkowo z rozdziału na rozdział prezentuje się coraz nędzniej, a
podkreślić trzeba, że i te początkowe strony wcale niczym nie zachwycają. Największy
zarzut do rysownika mam o to, że najprawdopodobniej słowo ”perspektywa” nic mu
nie mówi. Bo ta leży na całej długości od początku do końca. Zastanawiam się także
nad tym, kto zezwolił na puszczenie tego komiksu z okładką, którą widzicie
powyżej. Wygląda ona koszmarnie, a jako ciekawostkę dodam, iż widoczny tam dzieciak
na lewitującym dywanie ani na chwilę nie pojawia się w samym komiksie. On tu
jest symbolicznie, chyba po to, by pokazać, iż Cray ma chronić niewinnych. Tak
sądzę…
Premierowy tom pierwszego
ze spin-offów serii THE WILD STORM to dziadostwo najgorszego sortu. Aż żal mi
Warrena Ellisa, którego nazwisko pojawia się na okładce każdego zeszytu serii,
chociaż do tej fatalnie napisanej i równie źle narysowanej tragedii nie
przyłożył nawet palca (jest koordynatorem projektu). Ale hej, nie martwcie się –
za jakiś czas wspomnę w kilkunastu zdaniach o tym, że drugi tom tej serii jest
nieporównywalnie gorszy.
Unikać jak ognia.
----------------------------------------------------------------------
WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 1 do kupienia w ATOM Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz