Aktualnie zakątkiem DCU
dotyczącym Człowieka ze Stali zarządza niezagrożenie Brian Michael Bendis,
który wprowadza w życie własne pomysły na przygody jednego z dwóch najbardziej
rozpoznawalnych, flagowych bohaterów DC Comics. Zanim jednak na blogu pojawi
się recenzja bendisowego MAN OF STEEL, zatrzymajmy się na chwilę przy
przedostatnim tomie SUPERMANA, w ramach którego doświadczymy nowych historii
spod pióra Tomasiego oraz Gleasona. HOPES AND FEARS okazał się rozczarowującym
pod wieloma względami zbiorem, także przymierzając się do przeczytania IMPERIUS
LEX liczyłem na zdecydowaną poprawę. Obecność Luthora zawsze wiąże się z
ciekawymi i kontrowersyjnymi wydarzeniami, zatem dlaczego tym razem miałoby być
inaczej?
Omawiany komiks składa się z
trzech części, z czego najważniejsza, najciekawsza i najdłuższa jest ta otwierająca
tom. Mamy tutaj nawiązanie do wątku, jaki toczył się pod koniec New 52 na
łamach JUSTICE LEAGUE pisanej przez Geoffa Johnsa. Być może posiadacie w swojej
kolekcji dwuczęściową WOJNĘ DARKSEIDA, w której członkowie Ligi Sprawiedliwości
na jakiś czas stali się Nowymi Bogami. Luthor oszukał wtedy przywódczynię tzw.
Zapomnianych Ludzi z Apokalips, został okrzyknięty następcą Darkseida i pod
koniec zasiadł na tronie jako nowy władca planety. Minęło trochę czasu od tych
wydarzeń, a sytuacja na Apokalips uległa znacznemu pogorszeniu. Nadeszła pora,
aby wezwać Lorda Luthora, który miałby zapanował nad chaosem i wojną o tron,
jaka rozpętała się w konsekwencji nieobecności Darkseida. I tu właśnie pojawia
się problem, gdyż Lex ewidentnie nie ma ochoty opuszczać Ziemi i brudzić sobie niepotrzebnie
rąk.
Clark, Lois oraz Jon
niespodziewanie dla siebie dołączają do "wycieczki" i wpadają w sam
środek wojny domowej pomiędzy Granny Goodness a Steppenwolfem. Było poprzednio
rodzinne tournee po USA, teraz czas na małe zwiedzanie obcej planety. Akcja
toczy się w szybkim tempie dostarczając przy okazji kilka fajnych, wręcz
zabawnych momentów, jak chociażby Lois wstępująca w szeregi Female Furies, czy
Superboy ujeżdżający psy bojowe. Historia dobrze napisana, z happyendem,
odrobiną poczucia humoru, garścią dramaturgii oraz możliwością prześledzenia
wielu dobrych jakościowo pojedynków.
Końcowa scena jest bardzo
wymowna, stanowiąc istotny zwrot w dotychczasowej relacji Lexa z eSem, jaką
obserwowaliśmy w ramach Odrodzenia.
Kolejna historia jest
zdecydowanie bardziej przyziemna i kompletnie różna od tego, co twórcy
zaproponowali nam w pierwszym arcu. Superman oraz Liga Sprawiedliwości pokazują
tym razem zupełnie inne oblicze udzielając się charytatywnie i spełniając marzenia
dzieci chorych na raka. Wizyta w Watchtower, wycieczka na Księżyc, czy też
zdjęcie uśmiechniętego Batmana to wyjątkowe atrakcje, w które obfituje ten
bonusowy dzień dziecka. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się przeczytać w
ramach SUPERMANA takiej opowieści, ale wcale nie uważam, że była ona
niepotrzebna.
Ostatnie dwie odsłony to
gościnny występ w roli scenarzysty Jamesa Robinsona, który nawiązuje do
destrukcji Kryptona. Gdy innej planecie grozi podobny los, Superman i jego syn
zamierzają ocalić nieszczęśników przed nieuniknioną śmiercią. Historia ta
pokazuje, że nie zawsze wszystko idzie po myśli Człowieka ze Stali, pomimo jego
jakże szlachetnych i dobrych intencji. Lud oddany ślepo swojej religii i jedna
czarna owca chcąca przedłużyć za wszelką cenę skazany na wyginięcie gatunek.
Krótka i zarazem wartościowa opowieść o wierze, nadziei, determinacji i
bezsilności. Robinson zaskakująco dobrze wpasował się w panujące w tej serii
standardy i układając inteligentne dialogi pokazał, że czuje niezwykłą więź
łączącą super ojca z super synem.
Nieobecność w tym tomie
zeszytów 37 i 38 spowodowana jest tym, iż stanowią one część crossovera
"Super Sons of Tomorrow", o którym będzie jeszcze okazja napisać
kiedy indziej.
Za ilustracje w tym komiksie
odpowiada (jak zwykle w przypadku tego tytułu) kilku artystów, z czego
najwięcej odsłon przypada w udziale Douga Mahnke. Jego styl świetnie pasuje do
świata Człowieka ze Stali i jego rodziny, stąd z nieskrywaną radością przyjmuję
fakt, że to on obok Gleasona jest głównym rysownikiem SUPERMANA w Rebirth. Na
szczęście tym razem ustrzegł się drobnych błędów, które przydarzyły mu się przy
okazji CZARNEGO ŚWITU. Dwa zeszyty zilustrował często widziany gościnnie na
łamach tej serii Ed Benes, który spisał się bez zarzutu. Swoje przysłowiowe
pięć groszy dołożyli również Travis Moore, czy Stephen Segovia, ale to dla mnie
trochę niższa półka, niż wspomniani przed chwilą dwaj twórcy. Niespodziewanym
gościem okazał się Barry Kitson, do którego prac mam wielki sentyment, gdyż przywołują
na myśl same pozytywne wspomnienia związane z seriami L.E.G.I.O.N. oraz LEGION
OF SUPER HEROES pisaną przez Marka Waida.
Patrząc całościowo, oprawa
plastyczna stoi na bardzo solidnym, zadowalającym poziomie. Boli mnie tylko
fakt, że jeden artysta - w tym wypadku Mahnke - nie był w stanie zobrazować
całego arcu dotyczącego Apokalips. Chyba każdemu przyjemniej śledzi się jakąś
historię, gdy w międzyczasie nie mamy do czynienia z nagłą zmianą stylu.
Najnowsze wydanie zbiorcze
SUPERMANA autorstwa Tomasiego oraz Gleasona jest pod względem zawartości bardzo
urozmaicone i z pewnością każdy fan eSa znajdzie tutaj coś dla siebie.
Zarówno osoby oczekujące solidnej porcji
trzymającej w napięciu akcji, jak i zwolennicy spokojniejszych, cieplejszych
oraz poruszających ważne życiowe tematy opowieści. Ciekawa mieszanka, która w
zupełności zaspokoiła moje oczekiwania wobec twórców. Po bardzo przeciętnym
poprzednim tomie seria znów wróciła na właściwe tory, a czas spędzony na
lekturze omawianego albumu uważam za dobrze spożytkowany.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN #33 - 36 oraz
#39 - 41.
Omawiane wydanie zbiorcze możecie nabyć między innymi w sklepie ATOMComics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz