czwartek, 25 października 2018

SUPERMAN VOL. 6: IMPERIUS LEX

Aktualnie zakątkiem DCU dotyczącym Człowieka ze Stali zarządza niezagrożenie Brian Michael Bendis, który wprowadza w życie własne pomysły na przygody jednego z dwóch najbardziej rozpoznawalnych, flagowych bohaterów DC Comics. Zanim jednak na blogu pojawi się recenzja bendisowego MAN OF STEEL, zatrzymajmy się na chwilę przy przedostatnim tomie SUPERMANA, w ramach którego doświadczymy nowych historii spod pióra Tomasiego oraz Gleasona. HOPES AND FEARS okazał się rozczarowującym pod wieloma względami zbiorem, także przymierzając się do przeczytania IMPERIUS LEX liczyłem na zdecydowaną poprawę. Obecność Luthora zawsze wiąże się z ciekawymi i kontrowersyjnymi wydarzeniami, zatem dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Omawiany komiks składa się z trzech części, z czego najważniejsza, najciekawsza i najdłuższa jest ta otwierająca tom. Mamy tutaj nawiązanie do wątku, jaki toczył się pod koniec New 52 na łamach JUSTICE LEAGUE pisanej przez Geoffa Johnsa. Być może posiadacie w swojej kolekcji dwuczęściową WOJNĘ DARKSEIDA, w której członkowie Ligi Sprawiedliwości na jakiś czas stali się Nowymi Bogami. Luthor oszukał wtedy przywódczynię tzw. Zapomnianych Ludzi z Apokalips, został okrzyknięty następcą Darkseida i pod koniec zasiadł na tronie jako nowy władca planety. Minęło trochę czasu od tych wydarzeń, a sytuacja na Apokalips uległa znacznemu pogorszeniu. Nadeszła pora, aby wezwać Lorda Luthora, który miałby zapanował nad chaosem i wojną o tron, jaka rozpętała się w konsekwencji nieobecności Darkseida. I tu właśnie pojawia się problem, gdyż Lex ewidentnie nie ma ochoty opuszczać Ziemi i brudzić sobie niepotrzebnie rąk.

Clark, Lois oraz Jon niespodziewanie dla siebie dołączają do "wycieczki" i wpadają w sam środek wojny domowej pomiędzy Granny Goodness a Steppenwolfem. Było poprzednio rodzinne tournee po USA, teraz czas na małe zwiedzanie obcej planety. Akcja toczy się w szybkim tempie dostarczając przy okazji kilka fajnych, wręcz zabawnych momentów, jak chociażby Lois wstępująca w szeregi Female Furies, czy Superboy ujeżdżający psy bojowe. Historia dobrze napisana, z happyendem, odrobiną poczucia humoru, garścią dramaturgii oraz możliwością prześledzenia wielu dobrych jakościowo pojedynków.

Końcowa scena jest bardzo wymowna, stanowiąc istotny zwrot w dotychczasowej relacji Lexa z eSem, jaką obserwowaliśmy w ramach Odrodzenia.

Kolejna historia jest zdecydowanie bardziej przyziemna i kompletnie różna od tego, co twórcy zaproponowali nam w pierwszym arcu. Superman oraz Liga Sprawiedliwości pokazują tym razem zupełnie inne oblicze udzielając się charytatywnie i spełniając marzenia dzieci chorych na raka. Wizyta w Watchtower, wycieczka na Księżyc, czy też zdjęcie uśmiechniętego Batmana to wyjątkowe atrakcje, w które obfituje ten bonusowy dzień dziecka. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się przeczytać w ramach SUPERMANA takiej opowieści, ale wcale nie uważam, że była ona niepotrzebna.

Ostatnie dwie odsłony to gościnny występ w roli scenarzysty Jamesa Robinsona, który nawiązuje do destrukcji Kryptona. Gdy innej planecie grozi podobny los, Superman i jego syn zamierzają ocalić nieszczęśników przed nieuniknioną śmiercią. Historia ta pokazuje, że nie zawsze wszystko idzie po myśli Człowieka ze Stali, pomimo jego jakże szlachetnych i dobrych intencji. Lud oddany ślepo swojej religii i jedna czarna owca chcąca przedłużyć za wszelką cenę skazany na wyginięcie gatunek. Krótka i zarazem wartościowa opowieść o wierze, nadziei, determinacji i bezsilności. Robinson zaskakująco dobrze wpasował się w panujące w tej serii standardy i układając inteligentne dialogi pokazał, że czuje niezwykłą więź łączącą super ojca z super synem.

Nieobecność w tym tomie zeszytów 37 i 38 spowodowana jest tym, iż stanowią one część crossovera "Super Sons of Tomorrow", o którym będzie jeszcze okazja napisać kiedy indziej.

Za ilustracje w tym komiksie odpowiada (jak zwykle w przypadku tego tytułu) kilku artystów, z czego najwięcej odsłon przypada w udziale Douga Mahnke. Jego styl świetnie pasuje do świata Człowieka ze Stali i jego rodziny, stąd z nieskrywaną radością przyjmuję fakt, że to on obok Gleasona jest głównym rysownikiem SUPERMANA w Rebirth. Na szczęście tym razem ustrzegł się drobnych błędów, które przydarzyły mu się przy okazji CZARNEGO ŚWITU. Dwa zeszyty zilustrował często widziany gościnnie na łamach tej serii Ed Benes, który spisał się bez zarzutu. Swoje przysłowiowe pięć groszy dołożyli również Travis Moore, czy Stephen Segovia, ale to dla mnie trochę niższa półka, niż wspomniani przed chwilą dwaj twórcy. Niespodziewanym gościem okazał się Barry Kitson, do którego prac mam wielki sentyment, gdyż przywołują na myśl same pozytywne wspomnienia związane z seriami L.E.G.I.O.N. oraz LEGION OF SUPER HEROES pisaną przez Marka Waida.

Patrząc całościowo, oprawa plastyczna stoi na bardzo solidnym, zadowalającym poziomie. Boli mnie tylko fakt, że jeden artysta - w tym wypadku Mahnke - nie był w stanie zobrazować całego arcu dotyczącego Apokalips. Chyba każdemu przyjemniej śledzi się jakąś historię, gdy w międzyczasie nie mamy do czynienia z nagłą zmianą stylu.

Najnowsze wydanie zbiorcze SUPERMANA autorstwa Tomasiego oraz Gleasona jest pod względem zawartości bardzo urozmaicone i z pewnością każdy fan eSa znajdzie tutaj coś dla siebie. Zarówno  osoby oczekujące solidnej porcji trzymającej w napięciu akcji, jak i zwolennicy spokojniejszych, cieplejszych oraz poruszających ważne życiowe tematy opowieści. Ciekawa mieszanka, która w zupełności zaspokoiła moje oczekiwania wobec twórców. Po bardzo przeciętnym poprzednim tomie seria znów wróciła na właściwe tory, a czas spędzony na lekturze omawianego albumu uważam za dobrze spożytkowany.

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN #33 - 36 oraz #39 - 41.

Omawiane wydanie zbiorcze możecie nabyć między innymi w sklepie ATOMComics.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz