Najnowszy tom LIGI
SPRAWIEDLIWOŚCI jest pewnego rodzaju potworem Frankensteina, jak zwykłem
nazywać wydania zbiorcze, które składają się z pojedynczych, krótszych historii
ukazujących się na łamach danej serii. Są to komiksy przejściowe, stanowiące
zazwyczaj chwilę wytchnienia dla etatowego scenarzysty lub rysownika. Zwykle
nie wnoszą one nic do głównej linii fabularnej i bez większych obaw można je
sobie odpuścić. W przypadku takiego tytułu, jak JUSTICE LEAGUE Bryana Hitcha,
jawią się one jednak jako okazja do tego, żeby choć przez chwilę poczytać coś
znośnego.
Jeśli za sprawą powyższego wstępu odnieśliście wrażenie, że Hitch nie maczał palców przy zebranym materiale, to mogę wyłącznie przeprosić, że narobiłem Wam nadziei. Autor wcześniejszych tomów pozostaje wiodącym scenarzystą serii, a pisane przez niego numery to nadal podstawa i ponad połowa zawartości Niekończącej się walki. Oprócz niego udzielali się tutaj także Shea Fontana, Tom DeFalco oraz Dan Abnett – każdy z tego grona dołożył po jednym zeszycie. Właśnie te fragmenty w malutkim stopniu ratują całość. To wciąż bardzo zła pozycja, ale dzięki staraniom tej trójki przynajmniej widać w niej drobne światełko bijące gdzieś z dna.
Jeśli za sprawą powyższego wstępu odnieśliście wrażenie, że Hitch nie maczał palców przy zebranym materiale, to mogę wyłącznie przeprosić, że narobiłem Wam nadziei. Autor wcześniejszych tomów pozostaje wiodącym scenarzystą serii, a pisane przez niego numery to nadal podstawa i ponad połowa zawartości Niekończącej się walki. Oprócz niego udzielali się tutaj także Shea Fontana, Tom DeFalco oraz Dan Abnett – każdy z tego grona dołożył po jednym zeszycie. Właśnie te fragmenty w malutkim stopniu ratują całość. To wciąż bardzo zła pozycja, ale dzięki staraniom tej trójki przynajmniej widać w niej drobne światełko bijące gdzieś z dna.
W ramach formalności: omawiany
komiks to już czwarty tom sztandarowej dla DC (a tak przynajmniej mogłoby się
wydawać) serii, stojącej dotychczas na koszmarnie niskim, nieprzystającym
takiej marce, poziomie. Poprzednie trzy ostro krytykowałem niegdyś na DCManiaku
za ich wtórność, sztampę, patos, nieumiejętną kreację członków Ligi i nieznośnie
beznadziejne dialogi. Wszystko to dalej można bez większych skrupułów przypisać
numerom, za które odpowiada Hitch. Jedynie długość obu historii jego autorstwa sprawia,
że nie są one aż tak bolesne jak te, które znalazły się w poprzedzających Niekończącą się walkę tomikach. Mówimy
tu w końcu o dość krótkich fabułach, których nie dało się aż tak rozwodnić,
rozciągnąć do granic możliwości i utopić w zalewie ekspozycyjnych monologów,
jak miało to miejsce w tamtych wielozeszytowych historiach.
Na samym początku widzimy jak
Flash, niczym główny bohater Dnia
Świstaka, raz po raz przeżywa to samo zdarzenie i próbuje powstrzymać
niebezpieczne urządzenie, w którym jego twórca nieumyślnie wykorzystał
kosmiczną technologię. Zamysłem odrobinę przypomina to story arc z Epidemii, w którym przeciwnikiem Ligi
był nie do końca świadomy swoich czynów zwykły człowiek. Tak jak tam, i tutaj
przewija się także obyczajowy wątek i rodzinne problemy „antagonisty”. Pomimo
tego, że Hitch stara się położyć jakieś podwaliny, nijak nie jest to angażujące
i nie trzyma w napięciu – autor już przyzwyczaił, że nie stać go na zaskoczenia
czy też nagłe zwroty akcji. Nie ma więc żadnych przesłanek, że tym razem
zaoferuje inny finał. Jak się okazuje, słusznie.
Dialogi zaś wręcz sabotują
scenariusz. Wszystkie pary rozmawiają u Hitcha w ten sam schematyczny sposób.
Kartonowa żona, która siedzi w domu z dzieckiem, ma pretensje, że mąż stawia
życiowy projekt ponad weekendowy wypad za miasto – identycznie wyglądało u tego
scenarzysty małżeństwo Clarka i Lois. Przecież to najbardziej nieoryginalne i
stereotypowe przedstawienie związku, jak to tylko możliwe. Budowanie dramatu
czy też konfliktu przy użyciu najprostszych środków. Do tego mamy tu takie
kwiatki, jak łopatologiczne wyjaśnianie rzeczy, które nie potrzebują wyjaśnień.
Najpierw widzimy postać, która brzmi i zachowuje się jak szef, a później inny
bohater mówi nam wprost, że „to w końcu jego szef”. Po co wypełniać dymki tak
zbędnym tekstem? Przykładów tego typu jest mnóstwo.
Druga fabuła Hitcha zamyka tom i
ma takie podbudowanie, jakby zapowiadała co najmniej wielką kosmiczną sagę. Zaraz
jednak po tym, jak autor kładzie fundamenty, następuje szybkie rozwiązanie. Nie
włożono w tę opowieść żadnego wysiłku, o czym może świadczyć chociażby to, że „potężnego”
złoczyńcę, do pokonania którego trzeba było swego czasu całego Korpusu
Zielonych Latarni, teraz nokautuje sam Simon Baz. Zero konsekwencji.
Tak jak wspominałem, JUSTICE
LEAGUE staje się ciupinkę lepsza, gdy do głosu dochodzą inni scenarzyści.
Historia Shei Fontany jest moim zdaniem najmocniejszym punktem Niekończącej się walki. Jednym zeszytem autorka
pokazuje lepiej wewnętrzne dylematy Jessiki Cruz oraz Simona niż Hitch całym
swoim dotychczasowym runem. A wystarczyło z winy tego początkującego duetu
poddać obserwatorium Ligi przymusowej kwarantannie. Fontana wykorzystała ten
motyw z wdziękiem – po raz pierwszy faktycznie uwierzyłem w wątpliwości
Zielonych Latarni. DeFalco radzi sobie z kolei gorzej, prezentując dość
skompresowaną historyjkę, która stara się być poniekąd komentarzem społecznym. Efekt
jest dość toporny i miałki, ale… po wyczynach Hitcha nawet takie coś wydaje się
akceptowalne. Abnett natomiast, przejmując na moment LIGĘ SPRAWIEDLIWOŚCI, czuł
się zapewne jak w domu, bo główną bohaterką swojego zeszytu uczynił Merę
(przypominam, że Abnett sprawuje pieczę nad serią o Aquamanie).
Przechodząc już powoli do
podsumowań, rysunki ponownie prezentują się przyzwoicie, ale są przy tym zwyczajnie banalne i nudne. Brak tu ciekawego kadrowania, pomysłowych designów czy
też zapadających w pamięć scen. Jedynie Ian Churchill, który ilustruje numer pisany przez Abnetta,
wybija się ponad przeciętną ze swoją bardziej charakterystyczną kreską. Nie ma
większego sensu rozwodzić się dłużej nad oprawą graficzną – ta tutejsza
pozostaje bowiem typowym tłem dla scenariusza.
Pod pięknie brzmiącym tytułem
LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI nie kryje się nic. Ani to historia o przyjaźni,
ani o odpowiedzialności. Nie da się o niej powiedzieć, że jest w jakikolwiek
sposób subwersywnym, kreatywnym komiksem o zamaskowanych herosach. Nie stanowi
też żadnego hołdu dla starszych, pamiętnych fabuł ze świata DC. Jest po prostu do bólu leniwą historią
superbohaterską. I niczym więcej.
2/6
Komiks znajdziecie w sklepie Egmontu.
Do nabycia także w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz