Supergirl, pomimo cieszącego się całkiem sporą popularnością serialu, ciągle pozostaje postacią niemal nieobecną na polskim rynku komiksowym. W planach wydawniczych Egmontu próżno szukać jakichkolwiek tytułów z jej większym udziałem i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan rzeczy miał się prędko zmienić. Zwłaszcza, że telewizyjna produkcja pewnie niedługo dobiegnie końca. Wśród pozycji ze świata DC, które już ukazały się w Polsce także nie znajdziemy historii poświęconych kuzynce Supermana. Ciężko bowiem jednoznacznie traktować w takich kategoriach KRYZYS NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH, w którym odegrała istotną, ale jednak drugoplanową rolę, oraz BATMAN/SUPERMAN: SUPERGIRL, gdzie stanowiła jedynie pretekst do konfliktu między duetem głównych bohaterów.
Pomijanie przez rodzime
wydawnictwa komiksów o tej postaci łatwo można uzasadnić tym, że w
ostatnich latach nie miała ona szczęścia do scenarzystów – w XXI wieku w
zasadzie tylko run Sterlinga Gatesa spotkał się z przychylnym odbiorem
czytelników. Nie da się zresztą nie zauważyć, że w całej długiej historii DC
zwyczajnie brakuje fabuł, które możnaby nazwać ikonicznymi lub
reprezentatywnymi dla Supergirl. I to też wydaje się jej największym problemem.
Od 1959 roku nie zdołała wyjść z cienia swojego sławnego kuzyna i mocno stanąć
na własnych nogach.
Okresem, w którym podjęto
najodważniejsze próby w celu poprawy tej sytuacji, była połowa lat 90. Kara
Zor-El, czyli oryginalna Dziewczyna ze Stali, zmarła mniej więcej dekadę
wcześniej we wspomnianym Kryzysie i wydawca szukał dla niej zastępstwa. W 1988
John Byrne, autor odpowiedzialny za udane odświeżenie przygód Supermana,
powołał do życia zmiennokształtną Matrix, istotę z alternatywnej rzeczywistości stworzoną przez
Lexa Luthora. Nowa bohaterka przybrała formę Supergirl i wkrótce trafiła na
główną Ziemię. Przez ponad połowę dekady przewijała się na drugim planie w
serii o Kal-Elu – zwykle jako sojuszniczka, okazjonalnie jako antagonistka.
Postać, którą widzieliście np. na kadrach ŚMIERCI SUPERMANA nie była zatem
wersją Supergirl znaną choćby z serialu. Łączy je wyłącznie pseudonim.
Sześć lat po tym jak
zadebiutowała w komiksie Byrne’a, Matrix doczekała się pierwszej solowej
mini-serii, na łamach której odkryła kłamstwa tutejszego Luthora. Ostatni,
czwarty zeszyt SUPERGIRL zakończył się uwolnieniem Mae (bo takie imię nadali
jej Kentowie) spod wpływu Lexa, który rozkochał ją w sobie tylko po to, żeby
wykorzystać jej możliwości do wyleczenia swojego nowotworu. Później jednak…
przepadła.
I tak dotarliśmy do tej
niecodziennej reinterpretacji postaci, o której napomknąłem dwa akapity temu.
Otóż Supergirl powróciła w 1996 roku z pełnoprawną, ciągnącą się aż przez
osiemdziesiąt numerów serią. Jej scenarzystą został Peter David (The Incredible Hulk, Spider-Man 2099), a rysownikiem
początkujący wówczas Gary Frank. Pomysły, które zaprezentowali na kartach
tytułu, okazały się na tyle kontrowersyjne, że do dziś dzielą fanów – niektórzy
uważają je za bezładne i chaotyczne, inni zaś za ciekawe i odświeżające.
Osobiście należę do tego drugiego obozu i w tym artykule postaram się uzasadnić
dlaczego.
Zamiast oceniać każdą kolejną
historię Davida z osobna, postanowiłem sprowadzić cały jego run do ośmiu
zagadnień – kluczowych tematów, które z różnych względów chciałbym omówić.
Zaczynamy!
Mocny start
Założeniem pierwszych zeszytów
dowolnej nowej serii zawsze jest zaintrygowanie odbiorcy i nakłonienie go do
tego, żeby sięgnął po kolejne części. SUPERGIRL Petera Davida robi to
skutecznie, jak mało który komiks. Scenarzysta rozpoczyna swoją opowieść w tak
nietypowym punkcie życia głównej bohaterki, że już na wstępie zmusza czytelnika
do zadawania sobie pytań. Dość powiedzieć, że „jedynkę” otwiera mocna, obrazowa
scena, która sprawia wrażenie, jakby rozgrywała się niemal bezpośrednio po
brutalnym pobiciu lub… gwałcie. Jest w tym coś mrożącego krew w żyłach, przez
co inauguracyjny numer czyta się naprawdę nieswojo, ale zarazem z dużym
zainteresowaniem. Autor szybko tłumaczy zależności, jakie zachodzą między
Supergirl a Lindą Danvers, ale nie przeszkadza mu to w dalszym utrzymywaniu tej
aury tajemniczości. Wiemy już, że to jedna i ta sama osoba, ale… chcemy
wiedzieć jeszcze więcej. Daliśmy się złapać na haczyk.
Anioły w Leesburg
Połączenie Matrix ze zwykłą
dziewczyną z przedmieścia stanowiło zaledwie początek zmian w świecie
Supergirl. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że tamten wątek był najmniej
pokręconą decyzją ze wszystkich podjętych wtedy przez Davida. Do miana
najdziwniejszej z nich aspiruje bez dwóch zdań wprowadzenie do serii anielskich
mocy, które pozornie zdawałyby się przecież gryźć z powszechnie kojarzonym z tą
postacią gatunkiem science-fiction. Obdarowanie Lindy nowymi zdolnościami
pochodzącymi od samego Boga (którego istnienie brane jest tutaj za pewnik i w
żadnym momencie nie podlega kwestionowaniu) oraz uczynienie z niej swego
rodzaju niebiańskiego awatara prędko urastają do rangi przewodniego motywu runu
Davida. Budzi to pewien dysonans, ale wcale nie tak trudno oswoić się z tym
konceptem. Scenarzysta prezentuje go bowiem z godną podziwu pewnością.
Nowe życie Cometa
O tym, jak bardzo pewny swoich
pomysłów był David, niech świadczy także fakt, że porwał się na śmiałą
reinterpretację jednej z najbardziej kampowych i kiczowatych postaci w całym
uniwersum DC. Mowa oczywiście o Comecie – magicznym rumaku z komiksów z lat
60., który potrafił zmieniać się w człowieka i… nawiązał w ten sposób romans z
Supergirl. Kojarzycie zapewne te niezręczne, wyrwane z kontekstu kadry, na
których biały koń rozmyśla o skrywanym uczuciu do Kary. To właśnie do tego
bohatera, mocno przestarzałego i absurdalnego, postanowił wrócić autor.
Odmieniony Comet był aniołem, potrafiącym przeobrazić się w kobietę, mężczyznę
lub centaura. W Leesburg pojawił się nagle, a jego prawdziwe zamiary długo
pozostawały niejasne. Finalnie, choć nie zyskał większej popularności niż
oryginalna inkarnacja, bez wątpienia ubarwił opowieść Davida.
Bezbarwny drugi plan
Tego samego nie można niestety
napisać o reszcie pozytywnych bohaterów drugoplanowych. Znaczna większość z
nich jawi się jako niesłychanie irytująca i niesympatyczna. Przykładowo
najlepsza przyjaciółka Lindy, czyli Mattie jest tak mdła, że ciężko nawet
zapamiętać jej imię. Także przez to, że na przestrzeni osiemdziesięciu zeszytów
nie dostaje żadnego ciekawego wątku. Jeszcze gorzej wypada lokalny dziennikarz
zajmujący się sprawą Supergirl – Cutter Sharp wyłącznie denerwuje swoją
obecnością. To typowy comic relief, nachalny nieudacznik, którego charakter
nijak się nie rozwija. Brakuje mu jednej, krótkiej sceny, która pokazałaby go z
trochę innej strony. Szczególnie problematycznym epizodem z jego udziałem jest
ten, w którym rozgłasza wszystkim, że przespał się z Mattie. Robi to mimo jej
wyraźnego sprzeciwu, potwierdzając, że mamy do czynienia z niedojrzałym
dupkiem. Postaciami, które nieco wybijają się na tle pozostałych bliskich
Lindy, są państwo Danvers. David stawia Freda i Sylvię przed trudnym wyborem –
zaakceptują to, co spotkało ich córkę, czy uznają ją za zmarłą? Wątek rodziców
niesie ze sobą sporą dawkę wiarygodnego dramatu.
Buzz i jego droga do odkupienia
Obok tytułowej protagonistki
najbardziej wyrazistym bohaterem SUPERGIRL jest bezsprzecznie Buzz. Czarny
charakter, stopniowo ewoluujący w antybohatera, towarzyszy serii od pierwszych
paneli pierwszego zeszytu. Nie określiłbym go w pełni udanym złoczyńcą, ale
starcza mu charyzmy, żeby wprowadzić do komiksu niepokój oraz napięcie. David
pozwala demonowi przejść metamorfozę, ale nie zapomina przy tym o swoim
pierwotnym pomyśle na tę postać. Na późniejszym etapie historii zbliża Buzza do
Supergirl i gdy już wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają, że dawni
wrogowie skończą jako wyjątkowo niedobrana para, scenarzysta opamiętuje się i
do tego nie dopuszcza. Łotr próbował się zmienić, ale popełnił zbyt wiele
grzechów, żeby tak łatwo mu wybaczyć. Okrutnik, który znęcał się nad Lindą,
napastował ją i wykorzystywał, nie mógłby zostać jej ukochanym. Dobrze, że
David był tego świadomy.
Fabularne niezręczności
Nie da się ukryć, że SUPERGIRL
miejscami dość odczuwalnie się zestarzała – nie ma w tym nic złego, wszak
mówimy tu o tytule, który wystartował ponad dwadzieścia lat temu. Warto jednak
mieć to przed lekturą na uwadze, żeby później nie dać się negatywnie zaskoczyć
niektórym fragmentom scenariusza. Mam tu na myśli takie obrazki, jak chociażby
słynny, często wyśmiewany kadr, na którym Superman wskutek kontaktu z różowym
kryptonitem zaczyna podrywać Jimmy’ego Olsena. Scena pochodzi paradoksalnie z
najlepszego story arcu autorstwa Davida. Innym przykładem jest potraktowanie
wymienionego wyżej Cometa, którego kobiece wcielenie deklaruje się jako osoba
homoseksualna. Sposób przedstawienia tej postaci może budzić niekiedy wątpliwości.
Podobnie jak zeszyt, w którym Linda broni grupki rasistów, argumentując ich
zachowanie wolnością słowa. Scenarzysta nie boi się zatem poruszać
trudniejszych tematów, ale nie zawsze zgrabnie mu to wychodzi.
Warstwa graficzna
Kwestia ilustracji w SUPERGIRL
jest prawdopodobnie najmniej dyskusyjna. O ile historie Davida są specyficzne i
nie każdemu muszą przypaść do gustu, o tyle oprawa graficzna konsekwentnie
przez osiemdziesiąt numerów stoi na solidnym poziomie, charakterystycznym dla
superbohaterskich tytułów z tamtego okresu. Z trójki artystów, którzy pracowali
nad serią, wyróżnić należy Gary’ego Franka – autora grafik do pierwszych
dziewięciu zeszytów. Brytyjczyk, który dziś zasłużenie uchodzi za czołowego
rysownika w branży, już wówczas zdradzał ogromny potencjał. Jego następca,
Leonard Kirk, związał się z SUPERGIRL prawie do samego końca woluminu. Swoją
robotę wykonał po prostu dobrze, jak przystało na sumiennego wyrobnika. Wielki
finał zilustrował z kolei Ed Benes, którego styl znacznie różnił się od tego,
co proponowali wcześniej Frank i Kirk. Można zarzucić mu zbytnie
rozseksualizowanie Lindy, ale zobrazowane przez niego zakończenie dostarcza
tylu wrażeń, że naprawdę łatwo ostatecznie przymknąć na to oko.
Poruszający finał
Finał SUPERGIRL Petera Davida to
emocjonalna bomba – zdecydowanie najlepsza historia o tej bohaterce, jaką
czytałem. W swoich zachwytach posunę się nawet jeszcze dalej i napiszę, że to
jeden z moich ulubionych komiksów wydawnictwa DC w ogóle. Niewiele dzieł
zostawiło mnie tak rozbitym i dotkniętym jak właśnie Many Happy Returns. Co ciekawe, omawiany story arc powstał niejako
wbrew woli scenarzysty, który nie miał już na tym etapie pełnej swobody
twórczej. Za wszelką cenę próbował więc ratować tytuł przed kasacją,
wprowadzając do fabuły oryginalną Supergirl sprzed Kryzysu. Nic to jednak nie
dało. David nie przekonał przełożonych i musiał wyrzucić pierwotne plany do
kosza i zastąpić je przygotowanym na szybko, nowym zakończeniem. W efekcie
otrzymaliśmy kapitalną opowieść o heroizmie i poświęceniu, które nie zawsze
przynosi oczekiwane skutki. Tragizm Lindy wykracza daleko poza rejony typowe
dla komiksów z gatunku superhero. Dla tych sześciu ostatnich zeszytów warto było zacisnąć zęby w gorszych momentach serii i przeczytać całość.
Jak czytać? Wszystkie zeszyty czwartego woluminu SUPERGIRL są
dostępne na comixology pod tym linkiem:
Supergirl (1996-2003)
Supergirl (1996-2003)
Jeśli wolicie wydania w wersji papierowej, DC
wznawia serię także w powiększonych tomach – jak dotąd ukazały się cztery,
zbierające numery od #1 do #43.
Świętująca w tym roku okrągłe,
sześćdziesiąte urodziny Supergirl nie może liczyć ze strony wydawnictwa DC na
tak huczne obchody rocznicowe, jak ostatnio Batman czy też Superman. Jeśli choć
Wy chcielibyście jakoś uczcić tę okazję i podziękować jednej z najsłynniejszych
komiksowych heroin za jej obecność, dajcie szansę serii pisanej przez Petera
Davida. Nieidealnej, czasami nieznośnej, ale prawdziwie zapadającej w pamięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz