wtorek, 14 maja 2019

100 NABOI TOM 5

13 miesięcy – tyle czasu zajęło wydawnictwu Egmont wydanie całości nowej edycji serii 100 NABOI w Polsce. Tempo robi wrażenie, zwłaszcza mając na uwadze to, jak z tytułem tym obchodziła się lata temu nieistniejąca już Mandragora. Ale właśnie dzięki owemu wydawcy w Wrocławia, któremu udało się dociągnąć w naszym kraju serię do dziesięciu tomów, zawierających łącznie 42 początkowe zeszyty, 100 NABOI stało się na swój sposób tytułem u nas kultowym. Mało bowiem który komiks był tak często wymieniany jako ten, który w końcu musi ukazać się w naszym kraju w całości. No i w końcu stało – czas na wielki finał kultowej serii. Zakończenie fabuły, którą Brian Azzarello symbolicznie rozpisał na dokładnie sto zeszytów. Kulminacja, która niestety rozczarowuje. No, przynajmniej mnie.

Już przy opiniowaniu poprzedniego tomu (TUTAJ) wspominałem, że napompowanie serii 100 NABOI do rozmiaru liczącej dokładnie setkę zeszytów pozycji jest fajną, lecz zarazem zbędną symboliką. Tom piąty, podobnie jak każdy z poprzednich, to grubo ponad czterysta stron lektury i niestety Brian Azzarello kilkukrotnie pokazał dokładnie to samo, co zarzucałem mu ostatnio – część zawartych w tomie historii jest może nawet nie tyle zbędna, co na maksa rozciągnięta. Zarazem odczuwalnie uleciała już z nich gdzieś charakterystyczna dla początków serii świeżość, co jest całkowicie zrozumiałe po przerobieniu ponad 80 zeszytów i w efekcie tak jak pierwsze dwa tomy pochłaniałem, jak to się mówi, na jedno posiedzenie, tak odsłonę piątą już sobie wyraźnie dawkowałem po kilka zeszytów i jakoś nijak nic mnie nie zachęciło, by z tomem poobcować dłużej.

To o czym piszę, widać już chociażby na przykładzie pierwsze, zawartej w tym tomie historii. ”Tarantula” łączy w sobie dwa wątki – jeden z nich to ujawnienie pewnych szczegółów z przeszłości Shepherda, drugi zaś splata losy znanych z wcześniejszych tomów postaci Echo oraz Ronniego. Mężczyzna stara się odzyskać skradziony przez kobietę obraz należący do Trustu. Fabuła, która została tu rozłożona na trzy zeszyty, spokojnie mogła zostać skondensowana w jednym i w zasadzie nic wielkiego byśmy nie stracili. Co najwyżej masę poprzeciąganych dialogów, w których niestety znowu ”widać” rękę tłumacza – niektóre z nich biją taką sztucznością, jakbym co najmniej ja odpowiadał za przełożenie tego komiksu z angielskiego na nasz.

Po trzyczęściowej ”Tarantuli” otrzymujemy pięć rozdziałów, które znowu – są bo są, coś tam niby ważnego się dzieje, ale gdyby to odczuwalnie skoncentrować, na pewno niewiele byśmy stracili. Tutaj jednak czuję się w obowiązku napisać jedną, ważną rzecz – co jak co, ale Azzarello umie w zapychacze. Z jednej strony bardzo mocno kręcę nosem na to, że na łamach serii 100 NABOI tychże ukazało się zdecydowanie za dużo, byle tylko dofrunąć do symbolicznej i okrągłej ilości numerów, ale z drugiej jednak muszę uczciwie przyznać, że mało który twórca potrafi napisać taką zapchajdziurę, byśmy byli gotowi mu jednak wybaczyć ich ilość. Bo o tych wszystkich mało wnoszących do rozwoju fabuły historiach nie można powiedzieć, by były słabe. Oj nie, większość z nich prezentuje przyzwoity poziom.

Samo grande finale liczy sobie dwanaście zeszytów i wreszcie oferuje jakieś większe emocje. Wszystkie pionki na planszy zostały rozmieszczone i Azzarello rozpoczyna swoją finałową rozgrywkę, która co prawda ma swoje mocne i zaskakujące momenty, lecz ostatecznie doprowadza do zakończenia bardzo… banalnego? No w sensie takiego, które można było przewidzieć i do samego końca wierzyło się, że scenarzysta ma kolejnego asa w rękawie. Jednakże wraz z przewracaniem kolejnych stron komiksu coraz bardziej jasne stawało się, że nagłego zwrotu akcji nie ma i nie będzie. Finał jest mocny, z pewnością nie nazwę go złym, co najwyżej zbyt przewidywalnym. Jednak seria 100 NABOI, zwłaszcza jej początkowe rozdziały pokazały nam wielokrotnie, że po warstwie scenariuszowej należy oczekiwać znacznie, ZNACZNIE więcej. Dlatego też taki ledwie dobry finał jawi mi się jako swoiste rozczarowanie.

Podobnie jak i przy ocenie poprzedniego tomu, tak i teraz rysunkom Eduardo Risso poświęcę niewiele miejsca. Są po prostu takie, jakich oczekiwałem – nie gorsze, nie lepsze, po prostu na poziomie do jakiego artysta ten mnie przyzwyczaił. Czyli absolutnie kozackim i tylko utwierdzającym mnie w przekonaniu, że pana Risso szanować trzeba i wielbić. Do tego rewelacyjne okładki autorstwa Dave’a Johnsona i zasługujące na uznanie kolory nałożone przez Patricię Mulvihill i wniosek jest prosty - 100 NABOI graficznie wymiata i nawet jeśli fabularnie momentami nieco rozczarowuje, to jednak artystom pracującym przy tym tytule zarzucić niczego nie można.

Parametry tomu niezmienne – twarda oprawa, prawie pięćset stron, cena okładkowa w wysokości 119,99zł. Niezmiernie cieszę się, że Egmont odpuścił tej serii i nie zastosował na okładce tego dziwnego materiału, który przyciąga kurz i brud z prędkością światła. Fani ”Hellboy’a” oraz ”B.B.P.O.” z pewnością wiedzą, co mam na mysli.

100 NABOI to ważna seria jest – tak, zgadza się. Całkowicie rozumiem, dlaczego cieszy się tak kultowym statusem. ALE, bo zawsze musi być jakieś ale, aż strach pomyśleć jak dużo wyższe byłyby jej oceny, w tym także i moja, gdyby całość skondensować w około 60 numerach.

Na koniec kompletnie niepotrzebna nikomu ciekawostka dla napchania miejsca – Agent Graves pojawił się raptem w 56 ze 100 zeszytów serii i był jedną postacią, którą widzieliśmy w więcej niż połowie zeszytowych odsłon 100 NABOI.
    
Krzysztof Tymczyński
    
------------------------------------------------------
   
Album zawiera zeszyty #81-100 serii 100 BULLETS.

100 NABOI TOM 5 do kupienia w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz