13 miesięcy – tyle czasu zajęło
wydawnictwu Egmont wydanie całości nowej edycji serii 100 NABOI w Polsce. Tempo
robi wrażenie, zwłaszcza mając na uwadze to, jak z tytułem tym obchodziła się
lata temu nieistniejąca już Mandragora. Ale właśnie dzięki owemu wydawcy w
Wrocławia, któremu udało się dociągnąć w naszym kraju serię do dziesięciu
tomów, zawierających łącznie 42 początkowe zeszyty, 100 NABOI stało się na swój
sposób tytułem u nas kultowym. Mało bowiem który komiks był tak często
wymieniany jako ten, który w końcu musi ukazać się w naszym kraju w całości. No
i w końcu stało – czas na wielki finał kultowej serii. Zakończenie fabuły,
którą Brian Azzarello symbolicznie rozpisał na dokładnie sto zeszytów. Kulminacja,
która niestety rozczarowuje. No, przynajmniej mnie.
Już przy opiniowaniu poprzedniego
tomu (TUTAJ) wspominałem, że
napompowanie serii 100 NABOI do rozmiaru liczącej dokładnie setkę zeszytów
pozycji jest fajną, lecz zarazem zbędną symboliką. Tom piąty, podobnie jak
każdy z poprzednich, to grubo ponad czterysta stron lektury i niestety Brian
Azzarello kilkukrotnie pokazał dokładnie to samo, co zarzucałem mu ostatnio –
część zawartych w tomie historii jest może nawet nie tyle zbędna, co na maksa
rozciągnięta. Zarazem odczuwalnie uleciała już z nich gdzieś charakterystyczna
dla początków serii świeżość, co jest całkowicie zrozumiałe po przerobieniu
ponad 80 zeszytów i w efekcie tak jak pierwsze dwa tomy pochłaniałem, jak to
się mówi, na jedno posiedzenie, tak odsłonę piątą już sobie wyraźnie dawkowałem
po kilka zeszytów i jakoś nijak nic mnie nie zachęciło, by z tomem poobcować
dłużej.
To o czym piszę, widać już chociażby
na przykładzie pierwsze, zawartej w tym tomie historii. ”Tarantula” łączy w
sobie dwa wątki – jeden z nich to ujawnienie pewnych szczegółów z przeszłości
Shepherda, drugi zaś splata losy znanych z wcześniejszych tomów postaci Echo
oraz Ronniego. Mężczyzna stara się odzyskać skradziony przez kobietę obraz
należący do Trustu. Fabuła, która została tu rozłożona na trzy zeszyty,
spokojnie mogła zostać skondensowana w jednym i w zasadzie nic wielkiego byśmy
nie stracili. Co najwyżej masę poprzeciąganych dialogów, w których niestety znowu
”widać” rękę tłumacza – niektóre z nich biją taką sztucznością, jakbym co
najmniej ja odpowiadał za przełożenie tego komiksu z angielskiego na nasz.
Po trzyczęściowej ”Tarantuli”
otrzymujemy pięć rozdziałów, które znowu – są bo są, coś tam niby ważnego się
dzieje, ale gdyby to odczuwalnie skoncentrować, na pewno niewiele byśmy
stracili. Tutaj jednak czuję się w obowiązku napisać jedną, ważną rzecz – co
jak co, ale Azzarello umie w zapychacze. Z jednej strony bardzo mocno kręcę
nosem na to, że na łamach serii 100 NABOI tychże ukazało się zdecydowanie za
dużo, byle tylko dofrunąć do symbolicznej i okrągłej ilości numerów, ale z
drugiej jednak muszę uczciwie przyznać, że mało który twórca potrafi napisać
taką zapchajdziurę, byśmy byli gotowi mu jednak wybaczyć ich ilość. Bo o tych
wszystkich mało wnoszących do rozwoju fabuły historiach nie można powiedzieć,
by były słabe. Oj nie, większość z nich prezentuje przyzwoity poziom.
Samo grande finale liczy sobie
dwanaście zeszytów i wreszcie oferuje jakieś większe emocje. Wszystkie pionki
na planszy zostały rozmieszczone i Azzarello rozpoczyna swoją finałową rozgrywkę,
która co prawda ma swoje mocne i zaskakujące momenty, lecz ostatecznie
doprowadza do zakończenia bardzo… banalnego? No w sensie takiego, które można
było przewidzieć i do samego końca wierzyło się, że scenarzysta ma kolejnego
asa w rękawie. Jednakże wraz z przewracaniem kolejnych stron komiksu coraz
bardziej jasne stawało się, że nagłego zwrotu akcji nie ma i nie będzie. Finał
jest mocny, z pewnością nie nazwę go złym, co najwyżej zbyt przewidywalnym.
Jednak seria 100 NABOI, zwłaszcza jej początkowe rozdziały pokazały nam
wielokrotnie, że po warstwie scenariuszowej należy oczekiwać znacznie, ZNACZNIE
więcej. Dlatego też taki ledwie dobry finał jawi mi się jako swoiste
rozczarowanie.
Podobnie jak i przy ocenie
poprzedniego tomu, tak i teraz rysunkom Eduardo Risso poświęcę niewiele
miejsca. Są po prostu takie, jakich oczekiwałem – nie gorsze, nie lepsze, po
prostu na poziomie do jakiego artysta ten mnie przyzwyczaił. Czyli absolutnie
kozackim i tylko utwierdzającym mnie w przekonaniu, że pana Risso szanować
trzeba i wielbić. Do tego rewelacyjne okładki autorstwa Dave’a Johnsona i
zasługujące na uznanie kolory nałożone przez Patricię Mulvihill i wniosek jest
prosty - 100 NABOI graficznie wymiata i nawet jeśli fabularnie momentami nieco
rozczarowuje, to jednak artystom pracującym przy tym tytule zarzucić niczego
nie można.
Parametry tomu niezmienne – twarda
oprawa, prawie pięćset stron, cena okładkowa w wysokości 119,99zł. Niezmiernie
cieszę się, że Egmont odpuścił tej serii i nie zastosował na okładce tego
dziwnego materiału, który przyciąga kurz i brud z prędkością światła. Fani
”Hellboy’a” oraz ”B.B.P.O.” z pewnością wiedzą, co mam na mysli.
100 NABOI to ważna seria jest – tak,
zgadza się. Całkowicie rozumiem, dlaczego cieszy się tak kultowym statusem. ALE,
bo zawsze musi być jakieś ale, aż strach pomyśleć jak dużo wyższe byłyby jej
oceny, w tym także i moja, gdyby całość skondensować w około 60 numerach.
Na koniec kompletnie niepotrzebna
nikomu ciekawostka dla napchania miejsca – Agent Graves pojawił się raptem w 56
ze 100 zeszytów serii i był jedną postacią, którą widzieliśmy w więcej niż
połowie zeszytowych odsłon 100 NABOI.
Krzysztof Tymczyński
------------------------------------------------------
100 NABOI TOM 5 do kupienia w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz