Istnieją komiksy przełomowe.
Takie, które na zawsze odcisnęły swoje piętno na medium. Takim komiksem byli
STRAŻNICY, POWRÓT MROCZNEGO RYCERZA, ale też i… MIĘDZYNARODOWA LIGA
SPRAWIEDLIWOŚCI. Ten niepozorny i przypadkowy hit do dziś stanowi punkt
odniesienia dla wielu twórców oraz fanów. Na łamach tej serii zawiązały się
przyjaźnie, do których w uniwersum DC nawiązuje się do dziś, a także zapoznano
pewnego Marsjanina z Oreo. W ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów DC wydano u nas
wreszcie siedem pierwszych zeszytów opisujących przygody klasycznej JLI. Czy
zachwyt czytelników zza oceanu wywołany jest tylko nostalgią? Czy może tytuł
ten warty jest wszystkich pochwał wciąż na niego spływających?
Po upadku ostatniej iteracji
Ligii Sprawiedliwości (z bazą w Detroit) powołana zostaje nowa Liga… Wśród jej
członków znalazło się kilku naprawdę znanych superbohaterów jak Batman czy
Marsjański Łowca Ludzi, ale poza nimi zaproszenie dostali też Kapitan Marvel,
Blue Beetle czy Mr. Miracle. Mało znani trzecioligowcy. Nie zabrakło też
najbardziej nielubianego Green Lanterna – Guya Gardnera. Ta wybuchowa mieszanka
bardzo szybko będzie musiała sprawdzić się w akcji, gdyż terroryści zaatakowali
ONZ. Powaga sytuacji nie zatrzyma jednak naszych bohaterów przed rzucaniem
żartami, co drugi dymek (Tak! Nawet Zamaskowany Krzyżowiec śmieje się i
żartuje). Parę dowcipów pozwoli wam nawet zrozumieć, którzy obrońcy
sprawiedliwości podzielają waszą zdrową (bądź nie) obsesję na temat Star Treka!
Keith Giffen, J.M. Dematteis oraz
Kevin Maguire dostali szansę stworzenia serii o Lidze Sprawiedliwości w
naprawdę dziwnych czasach. Poprzednia Liga rozwiązała się po śmierci kilku
członków, a jej wyniki sprzedaży były tragiczne. Większość najbardziej
popularnych postaci DC była dla jej twórców niedostępna. Zdecydowano się
podejść, więc do niej na luzie. Wykorzystać masę postaci, które pojawiły się w
głównym uniwersum po KRYZYSIE NA NIESKOŃCZONYCH ZIEMIACH, a dialogi ubarwić
tysiącami niewykorzystanych dowcipów z zeszytów szkolnych. Przy okazji jednak
nie zabrakło miejsca na oddanie nastrojów politycznych oraz sytuacji
geopolitycznej świata w drugiej połowie XX wieku.
I tak w pierwszym tomie herosi
mierzą się z terrorystami, bohaterami z innego wymiaru, którzy chcą uwolnić nas
od zagrożenia atomowego czy pewnym państewkiem z Bliskiego Wschodu. Pojawia się
Prezydent Reagan, a nasz dowcipkujący zespół w końcu uzyska uznanie i wsparcie
ONZ. Nawet historia o magicznym Szarym Człowieku skupia się na jego kondycji
psychologicznej i motywie uwięzienia – wpisując się w trendy tamtej epoki, a
nie magii per se. To Liga bliska ludziom, mierząca się z aktualnymi problemami
miast kolejnym, generycznym zagrożeniem z kosmosu (nawet jak w kolejnych tomach
pojawią się kosmici… to trochę inaczej niż zwykle). Dużo tu na przykład krytyki
amerykańskiego interwencjonizmu, a także przytyków do tego, kto uzbraja
terrorystów. Dużo uwagi poświęcono też roli mediów w kreowaniu rzeczywistości.
I dzięki temu, to tytuł wciąż aktualny.
Z drugiej strony mamy do
czynienia z komediowym złotem. Nawet polskie tłumaczenie nie położyło tak wielu
żartów, jak mogłoby się wydawać (niestety często opierają się one w oryginale o
nieprzetłumaczalne gry słowne). Poza humorem słownym dużo tu slapsticku, humoru
sytuacyjnego, parodiowania konwencji czy etosu superbohaterskiego. Przy
lekturze nie raz zaśmiejecie się do rozpuku, a to dopiero wstęp. Autorzy
rozkręcają się w dalszych numerach.
To jednak nie poruszane tematy
czy humor są największym atutem tej serii. Największym jej plusem, który
sprawił, że zakochałem się w niej lata temu – są bohaterowie. Giffen i
Dematteis popisali się niezwykłym kunsztem w ich kreacji. Podkręcono pewne
cechy ich osobowości, pozwolono co chwilę prowadzić im utarczki na pięści bądź
słowa, ale nie zmieniono ich w karykatury. To postaci z krwi i kości. Mające
własne życia (reakcja Big Bardy na 24. godzinny dyżur Scotta Free przy
monitorach jest bezcenna), problemy oraz motywacje. Dzięki temu stanowią
drużynę, której przygody czyta się z niesamowitym zainteresowaniem.
Superbohaterowie nie są tu jeszcze bogami (jak za Granta Morrisona) czy nie
opierają się tylko na Batmanie posiadającym plan na wszystko. Każdy ma swoje
miejsce. Każdy dokłada swoją cegiełkę do całości. To dzięki temu do dziś Blue
Beetle, Dr. Light czy Mr. Miracle zachowali wiele cech, którymi obdarzyli
scenarzyści tej serii.
Graficznie mamy do czynienia ze
standardem drugiej połowy lat 80. Jest w miarę realistycznie, trochę jakby
odwoływano się do pulpowych komiksów lat 30. i 40., a jednocześnie Kevin
Maguire maksymalnie tnie detale, gdzie się da. Za to kolory bywają tak
zwariowane, jak tylko w tamtej epoce być mogły. Zachwytów brak, ale brzydko nie
jest.
Poza sześcioma zeszytami JUSTICE
LEAGUE i jednym JUSTICE LEAGUE INTERNATIONAL (seria zmieniła nazwę w trakcie
trwania, co uzasadnione jest fabularnie) opisywany album zawiera też fragment
83. numeru serii CAPTAIN ATOM z 1966 roku, czyli pierwsze pojawienie się
drugiego Blue Beetle’a. Historia Steve’a Ditko oraz Gary’ego Friedricha nie
wzbudziła we mnie większych emocji. Typowa opowieść o pierwszej akcji nowego
superbohatera. Jednakże rysunki Ditko mają w sobie coś takiego, że cieszą oko
aż do dziś.
Tom 71 WKKDC to tytuł must have dla fanów DC oraz komiksów
grupowych. To świetny przykład jak pisać przygody zespołowe, o wiele lepsza
komedia niż większość serii o Deadpoolu oraz tytuł niebojący się zahaczyć o
poważniejsze wątki (nie będąc przy tym przesadnie dojrzałym). Polecam i już nie
mogę się doczekać części drugiej, którą otrzymamy przed zakończeniem kolekcji.
Recenzowane wydanie zawiera materiał z JUSTICE LEAGUE #1-6, JUSTICE
LEAGUE INTERNATIONAL #7 oraz CAPTAIN ATOM #83.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz