Scott Snyder jest jednym z moich ulubionych scenarzystów DC w historii całego wydawnictwa. Naprawdę! Uważam go za bardzo zdolnego, pełnego poczucia humoru, nieprzewidywalnego, ale i paradoksalnie – co jest ważne w kreowaniu historii – cierpliwego w prowadzeniu bohaterów, rozbudowywaniu świata oraz przeplataniu i podbudowaniu poszczególnych wątków. Uwielbiam jego run o Batmanie, któremu – w moim przekonaniu – ani historia Toma Kinga (zwłaszcza jej ostatnie dwadzieścia kilka numerów), ani to, co aktualnie pisze James Tynion IV nie jest w stanie dorównać. Przy zapewnieniu wartkiej akcji, Snyder nie zapomniał o tej bardziej intymnej stronie Bruce’a Wayne’a, jego wewnętrznych rozterkach, demonach i wątpliwościach, umiejętnie balansując oba aspekty perypetii miliardera - superbohatera w odpowiednich proporcjach.
Tak, stosując tego rodzaju wybieg, uprzedzam ewentualne ataki, które mogą pojawić się po przeczytaniu kolejnego akapitu.
Otóż, pomimo tego, co przed chwilą napisałem nie uważam Scotta Snydera za scenarzystę wszechstronnego. Nadal pozostaje dla mnie jednym z topowej trójki twórców w Wydawnictwie DC – na spółkę z fenomenalnym Tomem Taylorem oraz Geoffem Johnsem, który „czuje” to uniwersum jak nikt inny – ale nie jest niestety jego najjaśniejszym punktem. Dlaczego, spytacie? Sprawa jest dosyć prosta, ale wymaga konkretnego zastrzeżenia. Nie znam projektów Snydera poza tym, co zrobił z bohaterami głównego nurtu DC, więc wysnułem poniższy wniosek bez oparcia się dodatkowo o jego czysto autorskie projekty. Jednak, na podstawie tego, co przeczytałem, uważam, że Scott Snyder stworzony jest do pisania solowych przygód poszczególnych bohaterów, nie zaś drużynówek, czy ogromnych, komiksowych eventów.
Daleko mu bowiem do Morrisona, Johnsa, Bendisa ( z najlepszych lat w Marvelu, nie tego obecnego, niszczącego w sobie tylko wiadomym celu wszystko, co zostało zbudowane przez innych twórców), czy – pracujących dla konkurencji – Jonathana Hickmana i Jasona Aarona, którzy w tworzeniu ogromnych, epickich historii wpływającym na całość universum nie mają sobie równych. BATMAN: METAL tylko tę moją teorię potwierdza.
Dalszą fascynację zwiększa niewątpliwie odpowiednie dozowanie tajemnicy, okraszane mrugnięciami do starych, komiksowych wyjadaczy. Nie na darmo w internecie Snyder uważany jest za króla kontynuacji. Nie dość, że Gacek z BATMAN: METAL jest spójny z wizją prezentowaną w solowych przygodach, to wzięte są pod uwagę wszystkie perypetie bohaterów oraz stan bieżący świata przedstawionego. To odróżnia Snydera od np. Geoffa Johnsa, który - nie wdając się w szczegóły - traktuje continuity bardzo wybiórczo, niekiedy w ogóle się nią nie przejmując. Co więcej, Snyder rozbudowując świat, wprowadza własne pomysły, nierzadko w zadziwiający sposób współgrające z całością mitologii uniwersum. W przypadku BATMAN: METAL ogromnym plusem tego rodzaju są stworzeni przez Snydera antagoniści historii, czyli liga złych Mrocznych Rycerzy z Batmanem, który się śmieje na czele. Nie ukrywam, że sam ich koncept jest fantastyczny, zaś background wyłożony w one – shotach to prawdziwy cud – miód.
Dlaczego więc nie zakochałem się w tym evencie po same uszy?
Ano ze względu na drugą część historii. Od momentu uwięzienia Batmana przez Barbatosa i jego zauszników zaczyna się zjazd po równi pochyłej. Rozrost towarzyszący historii, w paradoksalny sposób sprawia, że robi się ona coraz bardziej chaotyczna i… płytka. Oczywiście, uzupełniają ją odpowiednie tie - iny, ale nie jestem fanem tych eventów, które nie potrafią się obronić same. Niestety, do takich właśnie należy BATMAN: METAL. Dla przykładu, kiedy grupa bohaterów gdzieś się zbiera i omawia pewne rzeczy, żeby zrozumieć dlaczego pewne postacie wyglądają tak, jak wyglądają należy sięgnąć po jakąś poboczną mini serię. Tego problemu nie ma w przypadku DOOMSDAY WAR albo WIECZNEGO ZŁA, gdzie główny event wystarczy, by pojąć skalę wydarzeń i ich konsekwencje, a tie-iny jedynie rozbudowują wątki poboczne.
Ponadto, w drugiej części eventu – przypadającej na numery 3 – 5 głównej serii BATMAN: METAL - skaczemy od lokacji do lokacji, dostając strzępki jedynie niezbędnych informacji, które i tak sprowadzają się głównie do tego, że jedna tajemnica tłumaczy drugą. Potencjał historii oraz antagonistów został roztrwoniony na odhaczanie kolejnych punktów w drodze bohaterów ku nieuchronnemu zwycięstwu (tak, tak, nie pomyliłem się), okraszonemu uproszczonymi rozwiązaniami z płytkim wyjaśnieniem (serio Batman miał w kieszeni przez tyle lat rękawicę nieskończoności, bo… jest przewidujący?). Akcja gna do przodu na łeb, na szyję i tylko cudem udaje się jej nie zawalić pod własnym ciężarem.
Co więcej, ku mojemu zaskoczeniu i rozczarowaniu, Snyder zdecydował się poświęcić impet głównego wątku z pierwszych numerów na rzecz podbudowania kolejnych historii z odrębnych, przyszłych serii. Wyjątkowa aura wręcz paranoidalnego sekretu - z których znany był Batman w jego interpretacji - ustąpiła bezpowrotnie rozbuchanej stawce i bombastycznym przeciwnikom. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię klasyczną rozwałkę komiksową na kosmiczną skalę, ale w pewnym momencie wieszczony wszem i wobec ogrom konsekwencji porażki bohaterów powoduje, że przestajemy czuć stawkę. Koniec rzeczywistości? Superbohaterowie naprawdę przegrają? I nic z zapowiedzi wydawniczych na kolejne miesiące miałoby tego nie zapowiadać? To zaczęło mi zwyczajnie nie grać i złapałem się na tym, że wraz z kolejnymi efekciarskimi i – nie ukrywam – satysfakcjonującymi momentami (Batman na smoku – Jokerze, pojawienie się Entangled Mana), zwyczajnie przestaję się angażować w historię. Sporym minusem jest także sprowadzenie większości złych Batmanów do roli henchmenów, a uwypuklenie roli takich heavy hitterów, jak opętany Hawkman czy właśnie Barbatos. Siłą złych Batmanów był fakt, że byli ludzcy, definiowani przez stratę, czy złe wybory, potwierdzający, że różnica pomiędzy nimi, a „naszym”, dobrym Batmanem opiera się tak naprawdę na jednej decyzji. A jak możemy się identyfikować z mrocznym, nieśmiertelnym bytem, który jest zły, bo jest zły?
Podsumowując moje rozważania na temat tego eventu, nie mogę powiedzieć, że mi się w ogóle nie podobał, ale że mój odbiór zdefiniowała nieumiejętność Snydera w zachowaniu umiaru i skali wydarzeń. Co więcej, jak się okazało, BATMAN: METAL nie było wypadkiem przy pracy. Powyżej zaprezentowane problemy jedynie narastają w jego epopei w serii LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI, zaś w DEATH METAL widać je już naprawdę wyraźnie. Stawka rozbuchuje się do niemożliwych granic, bo chociaż zagłada świata jest tam na porządku dziennym, jakimś cudem co rusz pojawiają się zagrożenia potężniejsze od poprzednich i jak grzyby po deszczu wyrastają istoty zdolne zniszczyć już nie tylko planetę, ale całą rzeczywistość. Gdzieś rozmywa się ponadto wyjątkowość postaci samego Mrocznego Rycerza, kiedy dla potwierdzenia jego „wspaniałości” poświęca się, typowe w solowej serii prowadzonej przez Snydera, eleganckie i zwięzłe wyjaśnienia najbardziej niesamowitych rozwiązań czy pomysłów. Tłumaczenie „Ponieważ jestem Batmanem” może działało raz, czy dwa, ale na dłuższą metę zwyczajnie męczy.
Siła Scotta Snydera jako scenarzysty tkwi zatem w przetykaniu mocniejszych kawałków bardziej stonowanymi utworami, zaś walenie non stop na cały regulator sprawia, że całość, choć zbudowana naprawdę porządnie, ginie w natężeniu hałasu i na dłuższą metę zwyczajnie męczy.
Jakub Stępień
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz