Niemal równo tydzień po pierwszej odsłonie odświeżonej wersji tej rubryki, na blogu ląduje kolejna. Nie przyzwyczajajcie się jednak zbytnio, ponieważ serialowa rzeczywistość w tym roku wygląda tak, że na trzecią możecie poczekać kilka ładnych miesięcy. Tak niestety wygląda nasza koronawirusowa rzeczywistość. Dziś zatem czas przyjrzeć się pierwszemu sezonowi STARGIRL – serialu, w który totalnie nie wierzyłem. Tu i ówdzie nie będę sobie i Wam szczędził sporej garści spoilerów, ale będę to odpowiednio oznaczał w dalszej części tekstu.
Ten zaskakujący początek
Jak wspomniałem na samym początku – totalnie nie wierzyłem w ten serial. Praktycznie anonimowa obsada, średnio zachęcający trailer, nawet kostiumy mi się nie za bardzo podobały. Spodziewałem się totalnie wszystkiego najgorszego i byłem przekonany, że dostaniemy produkcję w stylu CW. Czyli, no, niespecjalną. Ale jako, że kiedyś sobie obiecałem oglądać przynajmniej pierwsze odcinki wszystkich seriali powiązanych z DC Comics, tak i STARGIRL wylądowało na tapecie. Już pierwszy odcinek zaskoczył, bo o ile realizacyjnie było zgodnie z przewidywaniami (produkcje od DC Universe pod tym kątem prezentowały się zawsze całkiem nieźle), tak cała reszta niespodziewanie ”zagryzła”.
Serial zaczyna się od sceny zmasakrowania członków JSA przez Stowarzyszenie Niesprawiedliwych. Wśród ofiar jest także Starman, który tuż przed śmiercią przekazuje swój Kosmiczny Kostur swojemu sidekickowi – Patowi Duganowi (Luke Wilson). Kilkanaście lat później, Pat wraz ze swoim synem (Trae Romano), drugą żoną Barbarą (Amy Smart) oraz przybraną córką Courtney (Brec Bassinger) przeprowadza się do małego miasteczka Blue Valley. Mężczyzna ma jednak ukrytą misję i nie jest nią sielankowe życie. Otóż cały czas tropi on członków Stowarzyszenia Niesprawiedliwych i wszystkie tropy prowadzą właśnie do tego miejsca. Sprawa komplikuje się znacznie bardziej, gdy Courtney znajduje Kostur Starmana, a ten… uznaje ją za godną jego dzierżenia. Gdy dziewczyna poznaje prawdę i nabiera przekonania, że jest biologiczną córką Sylvestra Pembertona (Joel McHale), postanawia zostać superbohaterką. Przyjmuje pseudonim Stargirl i wraz z Patem postanawia zakończyć karierę Niesprawiedliwych. Przydałoby się także zebrać nowe JSA, prawda?
To, co mnie kupiło na początku sezonu, to fakt, iż STARGIRL bardzo fajnie przedstawiło widzom najważniejsze postacie serialu, a i sami aktorzy pokazali, że chociaż może do Oscarów nigdy aspirować nie będą, to jednak coś tam o swoim fachu wiedzą. Dobre wrażenie pozostawił po sobie Christopher James Baker, który bardzo szybko pokazał, iż jego Brainwave to będzie kawał pozbawionego uczuć skurkobańca i autentycznie potrafił on wzbudzić we mnie, jaki widzu, niepokój. Fabuła co prawda nie wydawała się jakaś niesamowicie odkrywcza, ale ok – złapałem haczyk i pojechałem dalej.
Ten solidny środek
Potem nawet robi się ciekawiej. Z każdym kolejnym odcinkiem dochodzi tu coraz więcej postaci i niezmiennie na każdą z nich jest jakiś pomysł, który przynajmniej początkowo sprawia, iż nie można tu mówić o płaskich, jednowymiarowych i byle jakich bohaterach. I znowu – budowanie nowego JSA z outsiderów uczniów liceum wydawało się co najmniej… dziwne, ale strasznie podobało mi się przedstawienie ich umotywowania. I tak Yolanda (Yvette Monreal) szukała ujścia dla wściekłości z powodu tego, że dała się naiwnie oszukać byłemu chłopakowi, a Rick (Cameron Gellman) nie umiał się pogodzić ze śmiercią rodziców. W tym wszystkim jednak najsmutniejszy był dla origin Beth (Anjelika Washington), która całe życie była przez wszystkich ignorowana i za szerokim uśmiechem oraz udawaną radością, skrywała po prostu niesamowitą samotność. Nigdy nie miała przyjaciół, a za takich uważała własnych rodziców, którzy jednak za specjalnie się nią nie przejmują. W zasadzie nie będę ukrywać, że STARGIRL w pewnym momencie stało się dla mnie serialem, w którym bardziej obchodziły mnie to rodzinno-obyczajowe wątki, niż tajemniczy Projekt Ameryka.
Zwłaszcza, że twórcy serialu największe wrażenie zrobili na mnie tym, jak fajnie uczłowieczyli i ukierunkowali własnych złoczyńców. Wyżej wspomniałem o Brainwavie, ale to, jak przedstawiono Icycle’a (Neil Jackson) to swoiste mistrzostwo świata. Facet jest chłodny (heheeee), logiczny jak i całkowicie bezwzględny, ale zarazem nie obca jest mu miłość oraz poświęcenie. Złoczyńca ten naprawdę wierzy w to, że Niesprawiedliwi i ich Projekt Ameryka sprawi, iż społeczeństwo stanie się lepsze (bodaj w jedenastym lub dwunastym odcinku jest krótka, lecz całkiem zabawna scena, w której nowe JSA po poznaniu planów złoczyńców zastanawia się, czy aby na pewno są oni źli), zaś dla swojego syna jest w stanie zrobić wszystko. Jako anegdotkę wspomnę, że planowałem na Facebookowym profilu DCManiak umieścić ankietę z pytaniem ”Który z tych dwóch złoczyńców to większy kawał ch*ja” i dać do wyboru właśnie Brainwave’a i Icicle’a ze STARGIRL. Bo twórcom tego serialu znakomicie udało się pokazać ich bardziej ludzką stronę, wzbudzić nawet pewne zrozumienie wobec ich działań, a przez to zdecydowanie lepiej sprawić, że widzowie nie pozostawali na ich działania obojętni.
W zasadzie tylko Meg Delacy jako Cindy – córka Dragon Kinga – nie przypadła mi do gustu, bo jest właśnie tym, czego się najbardziej obawiałem: papierowym, płaskim i zupełnie nieangażującym villainem.
Ten beznadziejny finał
I tak właśnie dojeżdżamy do trzynastego, finałowego odcinka sezonu. Tutaj całe dobre wrażenie się mocno posypało i ostrzegam – będę mocno lecieć ze spoilerami!
Przedostatni epizod serialu kończył się w momencie, gdy Dragon King i Brainwave uruchomili złowrogą maszynę do przejmowania umysłów dorosłych, co dotknęło między innymi Pata Dugana, który zaatakował Stargirl. Wszystko oczywiście dążyło do nieuchronnego starcia pomiędzy nowym JSA i Stowarzyszeniem Niesprawiedliwych. Sęk w tym, że z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla mnie, scenarzyści tego epizodu wyłączyli swoje mózgi, ponieważ ilość kuriozalnych scen przekroczyła tu wszystkie normy.
Co zatem się wydarzyło? Polecę mniej więcej po kolei. Po pierwsze, Sportsmaster i jego żona – legendarni mistrzowie wszelakich sztuk walki – zbierają szybki wpierdziel od niedoszłej, szkolnej gimnastyczki artystycznej. Brainwave postanawia przerwać z jakiegoś powodu planowany od lat eksperyment i za moment ginie z ręki Wildcat, chociaż zakres jego mocy powinien sprawiać, że ta nie powinna nawet móc się do niego zbliżyć. Gambler zostaje oszukany i pokonany, ponieważ Doktor Mid-Nite zaczyna czyścić mu konta, a ten nad wszystko kocha pieniądze. Dragon King ginie z ręki własnej córki i jest tym faktem niesamowicie zdziwiony, bo przecież kto by się spodziewał, że dziewczyna gnojona przez niego przez całe życie w końcu się odwinie. Icicle wreszcie zaczyna się zachowywać jak nastolatek, który zebrał kosza od popularnej dziewczyny w szkole. Zabija on gogle Doktora Mid-Nite’a (tak, wiem jak to brzmi), porywa Barbarę, zaczyna wyznawać jej miłość i ostatecznie ginie rozjechany samochodem przez… czternastoletniego Mike’a Dugana. Ten nie tylko wcześniej nie mógł nawet siadać z przodu samochodu, więc nie do końca wiadomo, gdzie i kiedy nauczył się jeździć, ale także jest wręcz dumny z tego, że zabił człowieka i nikt w sumie się tym nie przejmuje. Jest to tym dziwniejsze, bo w tym samym epizodzie dostajemy dwie krótkie sceny, w których widać iż Yolanda jest wstrząśnięta zabiciem Brainwave’a. Stowarzyszenie Niesprawiedliwych są w tym epizodzie jak dzieci we mgle i można tylko się zastanawiać nad tym, jak ta zgraja nieudaczników oraz patałachów osiągnęła cokolwiek w swojej przestępczej karierze.
Ale czekajcie, bo to nie koniec. Następnie akcja przenosi się sześć tygodni do przodu i dostajemy niesamowicie przesłodzoną scenę świąteczną, osadzoną w domu rodziny Duganów i Whitmore. Najpierw dowiadujemy się, że Yolanda, Beth i Rick spędzają Wigilię nie ze swoimi rodzinami, co dla mnie jest zrozumiałe tylko w przypadku tego ostatniego, to jeszcze otrzymujemy scenę, gdzie Courtney daje Patowi w prezencie kubeczek z napisem ”najlepszy tata na świecie” i obawia się tego, jak zareaguje. Kumacie? Dziewczyna nie jest pewna, czy facet który od miesięcy ratował jej skórę, dbał o nią, uczył, prowadził i stawał na głowie, by jako Stargirl nie zrobiła sobie krzywdy, będzie zadowolony z tego, iż dziewczyna wreszcie zacznie traktować go jak ojca. Zaraz po tym Kosmiczny Kostur zaprasza Court na patrol nad miastem. Ta daje mu do zrozumienia, że jest zimno, po czym… wskakuje w krótkie spodenki i t-shirt, by przy ujemnej temperaturze polatać sobie nad lasami. Oczywiście za moment dołącza do niej Pat w zbroi S.T.R.I.P.E. Przypomnę tylko, że cały czas mówimy o czasie, w którym trwa kolacja Wigilijna.
Nie rozumiem, co stało się z twórcami STARGIRL, że stwierdzili, iż finał pierwszego sezonu to czas na nagromadzenie scen zarówno niesamowicie kuriozalnych, jak i takich tak skrajnie przesłodzonych, że widzowie powinni po seansie zbadać sobie poziom cukru we krwi. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że sezon skończy się w taki sposób, iż grupa niedoświadczonych licealistów wygra z Injustice Society, ale jednak poziom wcześniejszych odcinków wskazywał na to, że uda się to zrealizować z pomysłem. Poziom tu trzyma tylko Hourman, a jego starcie z Solomonem Grudnym jest jednym z nielicznych plusów epizodu.
Ten drugi sezon
Nie pamiętam dokładnie kiedy padła informacja o tym, że STARGIRL przechodzi z platformy DC Universe pod skrzydła CW. Niemniej od tamtego czasu jestem pełen obaw. Serial bowiem okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem, nawet pomimo skrajnie beznadziejnego finału. Produkcje robione przez CW nie słyną jednak ze szczególnie wysokiego poziomu, czy – tym bardziej – budżetu. W STARGIRL było jedno i drugie, a ja bardzo bym chciał, by tak pozostało, a serial swoim poziomem nie próbował dostosować się do SUPERGIRL czy THE FLASH.
I tego właśnie życzę zarówno Wam, jak i sobie.
Krzysztof Tymczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz