Recenzja komiksu BATMAN: BIRTH OF THE DEMON wydanego w Polsce przez Egmont jako BATMAN: NARODZINY DEMONA.
W pierwszej z nich – Synu Demona – Batman oraz Ra’s
zmuszeni są połączyć swe siły przeciw wspólnemu wrogowi, dawnemu protegowanemu
tego drugiego, Quayinowi. Jest on bardzo ciekawym czarnym charakterem, którego
losy są wykrzywionym odbiciem losów samego Bruce’a i stanowi dla niego oraz
Al-Ghula godnego przeciwnika. Sam główny wątek jest ciekawy i sprawnie
poprowadzony, choć bardziej przypomina fabuły filmów z Bondem niż tradycyjne
opowieści o Mrocznym Rycerzu. Jednak przyglądając się bliżej, znajdzie się tu
trochę wad czy dziur logicznych. Bardzo po macoszemu potraktowana jest też
sprawa morderstwa, za sprawą którego Batman miesza się w tą całą aferę. Nie
dość, że jej rozwiązanie sprawia wrażenie, jakby scenarzyście nagle pod koniec
przypomniało się, że nie zamknął tego wątku i postanowił się z tym uporać
dosłownie na jednej stronie, to jeszcze wskazówka, która naprowadziła Mrocznego
Rycerza na tożsamość mordercy, jest kompletnie idiotyczna. No ale to w zasadzie
jedyne rzeczy, do których można się przyczepić, bowiem reszta to solidna
historia w starym stylu. Ciekawostką jest też jeden z pobocznych wątków, który
miłośnikom runu Morrisona w BATMANIE może wydać się dziwnie znajomy. Natomiast
jeśli chodzi o stronę graficzną, to odpowiedzialny za nią Jerry Bingham wypada
tu świetnie, a niektóre plansze są naprawdę piękne.
Niestety następująca po niej Narzeczona Demona nie dorównuje
swej poprzedniczce. Fabuła nasuwa skojarzenia z przygodami najlepszego agenta
007 w jeszcze większym stopniu niż przy okazji Syna…, tym razem jednak rolę
szaleńca chcącego zniszczyć świat odgrywa sam Ra’s. O ile jednak tam wpadek
scenariuszowych było ledwie kilka i nie przeszkadzały one zbytnio w lekturze,
to tym razem opowieść jest nimi wypełniona po brzegi. Część z nich się
powtarza, tak jak np. absurdalne rozwiązanie zagadki kryminalnej, nasuwające
skojarzenia z łamigłówkami Riddlera z serialu z lat 60. Większość jednak jest
całkowicie nowa. Najbardziej frustrowała mnie chyba postać Evelyn, czyli
tytułowej narzeczonej. Jest ona podupadłą gwiazdą filmową, którą z niewiadomych
powodów Al-Ghul uczynił swą wybranką. Co więcej, ona również zakochuje się w nim
od pierwszego wejrzenia, gdy ten tylko włamuje się do jej domu i staje się mu
absolutnie posłuszna. Często zresztą Barr idzie na łatwiznę. Najjaskrawszym
tego przykładem jest sposób w jaki Batman odnajduje ukrytą bazę Ra’sa. Otóż
zamachowiec wysłany na niego okazuje się być w posiadaniu samolotu, który
automatycznie nakierowuje się na rzeczona kryjówkę. Z fragmentem tym związana
jest także niezamierzenie zabawna scena, w której podszywający się pod
niedoszłego zabójcę Bruce ukrywa strój Batmana pod jego skórą. Mógłbym takie
głupoty wymieniać jeszcze długo, ale muszę przyznać, że w tej historii znajdą
się i jaśniejsze punkty. Najważniejszym z nich jest Brant Carmody – naukowiec
współpracujący z Ra’s Al-Ghulem. Wśród gromady papierowych bohaterów jawi się
on jako jedyna postać z krwi i kości, niejednoznaczna i budząca sympatię mimo
jego konszachtów z czarnym charakterem. W sumie tylko jego wątek budzi
jakiekolwiek emocje, bowiem co do reszty to przecież i tak wiemy, że
ostatecznie Mroczny Rycerz pokona swego adwersarza i uratuje świat. Rysunkami w
tej historii zajmuje się Tom Grindberg i choć wywiązuje się on ze swego zadania
całkiem nieźle, to jednak jest zdecydowanie najsłabszym ilustratorem pracującym
nad opowieściami z tego tomu. Ot, po prostu przeciętna kreska nie wyróżniająca
się niczym specjalnym.
No i w końcu możemy przejść do głównego dania, jakim są
Narodziny Demona. Ta część trylogii zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych.
O’Neil nie opisuje tu po prostu kolejnego starcia Batmana i Ra’sa, które
wprawdzie ma miejsce, ale jest jedynie ramą dla właściwej historii. A tą jest
origin Al-Ghula, co samo w sobie czyni ją wartą przeczytania dla każdego
miłośnika Gacka. Gdy poznajemy młodego człowieka, który w przyszłości zostanie
jednym z największych wrogów Mrocznego Rycerza, ten wiedzie szczęśliwe życie u
boku pięknej małżonki jako medyk na dworze sułtana Salimba. Jednak gdy syn
sułtana zapada na śmiertelną chorobę, na którą nie ma lekarstwa, uproszony przez
zrozpaczonego możnowładcę medyk decyduje się na próbę uratowania jego życia
przy pomocy odkrytej przez niego mistycznej kuracji z użyciem prototypowej jamy
łazarza. Wprawdzie udaje się go uratować, ale lekarz płaci za to straszliwą
cenę, co popycha go na drogę zemsty. Scenarzysta naprawdę przyłożył się do swej
pracy, dzięki czemu otrzymaliśmy świetny, trzymający w napięciu komiks. Ostrzec
jednak muszę co wrażliwszych czytelników, że jest on miejscami naprawdę brutalny
(mord na noworodku, bezczeszczenie zwłok, kąpiel żywcem w kwasie) i to nawet
jak na standardy mrocznych zazwyczaj opowieści o Batmanie. Jednak nawet taki
stary wyjadacz jak O’Neil nie uniknął dwóch drobnych potknięć, które pojawiają
się pod koniec albumu. Pierwszym z nich jest swoisty epilog originu, dziejący się
kilkaset lat później, który absolutnie nic nie wnosi i spokojnie można by się
go pozbyć. Natomiast drugim jest samo zakończenie historii, przesadnie oniryczne
i surrealistyczne, że po jego przeczytaniu trudno stwierdzić co się w ogóle
stało. Jednak nawet te wady nadrabiane
są z naddatkiem przez wspaniałe malarskie ilustracje Norma Breyfogle’a. To
prawdziwa uczta dla oczu i gratka dla każdego miłośnika jego talentu. Wspina
się on tu na wyżyny swego talentu i dla nich samych warto mieć ten tom.
To mój pierwszy komiks Egmontu spod szyldu DC Deluxe, jaki
czytałem i jest nieźle, choć bez rewelacji. Cieszy zwłaszcza twarda płócienna
okładka oraz bardzo dobry papier, ale
dodatki zostawiają sporo do życzenia – ledwie kilka stron z okładkami różnych
wydań zebranych w tym tomie powieści graficznych oraz posłowie autorstwa Kamila
Śmiałowskiego. Po czymś mającym w nazwie Deluxe chciałoby się jednak czegoś
więcej.
Tak jak wspominałem wcześniej, warto mieć ten album choćby i
dla samych tytułowych Narodzin Demona, które otrzymałyby ode mnie z łatwością
5/6. Jednak uwzględniając obecność także pozostałych dwóch historii, ocena
całości będzie musiała być jednak nieco niższa. Nie zmienia to faktu, że
polecam ten tom z całego serca.
4/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN: SON OF THE DEMON, BATMAN: BRIDE OF THE DEMON oraz BATMAN: BIRTH OF THE DEMON.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont Polska za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Tomasz "Buddy Baker" Kabza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz