poniedziałek, 9 października 2017

SUICIDE SQUAD - ODDZIAŁ SAMOBÓJCÓW TOM 1: CZARNE WIĘZIENIE

Kiedy Egmont ogłosił, że wyda po polsku serię SUICIDE SQUAD z linii DC Rebirth, prawdopodobnie nikt nie był tą informacją szczególnie zaskoczony. Wydawca już od jakiegoś czasu musiał wiązać nadzieje z tą nietypową, złożoną ze złoczyńców, drużyną. Świadczyć może o tym fakt, że SUICIDE SQUAD z New 52 było ostatnią serią jaką postanowił dorzucić do swojej oferty tytułów sygnowanych szyldem „Nowe DC Comics”. Chęć uszczknięcia kawałka tortu z kasowego sukcesu filmu Davida Ayera jest oczywiście zrozumiała. Gorzej jednak wyszło z wykonaniem.

Egmont podjął niecodzienną decyzję, żeby wydać serię nie od pierwszego tomu, jak podpowiadałaby logika, a od tomu czwartego, który w powszechnej opinii cieszył się znacznie lepszą reputacją. Znacznie lepszą, co nie znaczy wcale, że… dobrą. Nadzorować i karać raczej nie było pozycją, którą możnaby zapisać po stronie plusów „Nowego DC” obok BATMANA Snydera czy też WONDER WOMAN Azzarello. Ot, kolejny przeciętny, pozbawiony większej oryginalności i jakiegokolwiek błysku, komiks superbohaterski, jakich sporo na polskim rynku. Ciężko tu winić wydawcę o to, że źle wybrał, wszak niezależnie czy wystartowałby tomem pierwszym, czwartym czy nawet ostatnim, nie zrobiłoby to większej różnicy. SUICIDE SQUAD z New 52 stało po prostu na miernym poziomie, marnując potencjał jaki tkwi w przygodach tej drużyny. Na szczęście seria z Rebirth jest drobnym kroczkiem w dobrą stronę.

Miejmy jednak na uwadze, że nadal mówimy tu o rosnącym poziomie cyklu, który od początku głównie rozczarowywał. Poprzeczka nie była więc zawieszona zbyt wysoko i strącenie jej w przypadku tego restartu byłoby olbrzymią klapą. Zwłaszcza, że DC miało chyba ambicje, żeby z SUICIDE SQUAD uczynić niemalże swój flagowy tytuł. Ilustracjami zajął się bowiem sam Jim Lee, a scenariuszem Rob Williams, który odpowiadał za prawdopodobnie najlepiej oceniany komiks z DC You, a mianowicie MARTIAN MANHUNTERA.

Efekt ich pracy, zatytułowany Czarne więzienie, okazał się… znośny, co można potraktować jako kolejny zawód lub jako światełko w tunelu. Co kto woli. Ja, jako wielki fan samego konceptu stojącego za tą grupą, liczyłem oczywiście na nieco więcej, ale jednocześnie nie mogę nie docenić odczuwalnie lepszych dialogów, odrobinę ciekawszej historii czy też porządniej zarysowanych postaci.

To, co w pierwszej kolejności rzuca się w oczy, gdy spojrzymy na okładkę, to personalne zmiany w składzie. Oddział samobójców, przez który w ostatnich latach przewijały się takie postacie jak Deathstroke, Reverse-Flash czy też Cheetah, teraz zdecydowano się ujednolicić z wersją Ayera. Do Harley Quinn, Deadshota i Boomeranga, dołączyli zatem Rick Flag, Katana, Killer Crock oraz Enchantress. Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi. Dla świeżych czytelników, którzy kojarzą jedynie filmową inkarnację, będzie to zawsze jakiś punkt zaczepienia. Starsi zaś powinni ucieszyć się z powrotu Flaga, który przez lata odgrywał przecież istotną rolę w tej drużynie. Zwłaszcza, że tutejszy Rick jest znacznie bardziej kompetentną postacią niż ta, którą zobaczyć mogliśmy w Legionie Samobójców.

Wydanie rozpoczyna się zresztą odrodzeniowym one-shotem, w którym wściekły Barack Obama ogłasza Amandzie Waller, że rozwiązuje Task Force X i dopiero jej pomysł, żeby do zespołu dokooptować Flaga odwodzi go od tej decyzji. Cały zeszyt opowiada właśnie o powrocie tej postaci w szeregi Suicide Squad. Williams oddaje w ten sposób Rickowi, to co mu należne. Bohater narodowy od teraz ma stanowić ostoję moralności (i normalności) w tytułowej bandzie szaleńców.

Co dostajemy potem? Głównie krwawą jatkę i banalną, prostą jak konstrukcja cepa fabułę. Oddział zostaje wysłany do Rosji, żeby ukraść stamtąd tajemnicze kosmiczne „coś”, na którym wyjątkowo zależy Waller. Harley i spółka nie spodziewają się, że misja, która zapowiadała się na dość rutynową, przerodzi się w walkę na śmierć i życie z nie byle kim, bo jednym z największym wrogów Supermana.

Wprowadzenie do historii złoczyńcy tego formatu dodaje SUICIDE SQUAD pewnego smaczku. Starcie z tak znaczącym dla całego uniwersum antagonistą już na wstępie czyni tę fabułkę bardziej intrygującą niż to, co zgotowywali nam poprzedni scenarzyści. Williams, zamiast tworzyć od podstaw nowych łotrów i postarać się nadać im ciekawy charakter oraz motywacje, wziął po prostu postać, o której od razu wiadomo, że stanowi ogromne zagrożenie. W przeciwieństwie do Glassa czy Kota nie tracił więc czasu i mógł bardziej skupić się na podopiecznych Amandy Waller.

Temu też służyły krótkie, poboczne historie, które w oryginale znajdowały się na końcu każdego zeszytu. Opowiadały one o losach poszczególnych postaci i pozwalały lepiej się z nimi zapoznać – przedstawiały ich genezy lub odnosiły się do innych ważnych wydarzeń z ich życia. W wydaniu zbiorczym wszystkie te historie zebrano razem jako „Akta personalne” i także umieszczono w formie dodatku na ostatnich stronach. Niespodziewanie są one najmocniejszym punktem pierwszego tomu – chociażby ta poświęcona Boomerangowi to drobna perełka.

Williams czuje postacie, o których przyszło mu tu pisać. Harley Quinn jest u niego naprawdę całkiem zabawna, a łatwo przecież uczynić ją nieznośną i irytującą. Flag, jak wspomniałem już wyżej, jest tutaj kompetentnym żołnierzem i nie daje sobą pomiatać tak łatwo jak jego kinowa wersja grana przez Joela Kinnamana. Słowne utarczki członków drużyny także wypadają całkiem nieźle i są nośnikiem najlepszych dowcipów, jakie scenariusz ma do zaoferowania. Niestety znacznie gorzej jest wtedy, gdy Williams bierze się za humor sytuacyjny. Powracające żarty związane z wymiotującym Crockiem oraz „popuszczającym” Boomerangiem, zamiast bawić, co najwyżej żenują.

Jak natomiast poradził sobie odpowiadający za szatę graficzną Jim Lee? Myślę, że fani jego kreski powinni być usatysfakcjonowani. Widać, że niedawny gość łódzkiego MFKiG nie jest tutaj u szczytu swojej formy, ale w Czarnym więzieniu i tak bardziej mu się chce niż w tomie drugim. Tam rysunki Lee nie są już tak staranne i można odczuć, że powoli tracił już wtedy do tej serii zapał. Nic zatem dziwnego, że pożegnał się z nią po ośmiu zeszytach.

Pierwszy tom odrodzonego SUICIDE SQUAD ma swoje zalety, ale w ogólnym rozrachunku należy stwierdzić, że seria nadal nie zdołała wypracować własnego stylu. Wszystkie wymienione przeze mnie plusy nijak nie zmieniają faktu, że to nadal dość miałki, pozbawiony pomysłu na siebie komiks. Ewidentnie czegoś tu wciąż brakuje. Być może pewnej nutki szaleństwa i nieprzewidywalności? Cóż, oddziałowi chyba po prostu zaszkodziło to, że stał się teraz tak mocną marką.

3/6

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Komiks do nabycia w sklepie ATOM Comics.

3 komentarze:

  1. Cóż, jak dla mnie najlepszy tytuł Odrodzenia, z tych, które miałem przyjemność czytać. Mnie osobiście żygający Croc bawił. Ale jak dla mnie, Egmont zamiast 4 i 5 tomu głównej serii z New 52, mógł wydać czterotomową serię New Suicide Squad, która była lepsza. Raczej zmieśculiby się w czasie, bo pomiędzy "Nadzorować i Karać", a "Zderzeniem ze Ścianą" było 7 miesięcy przerwy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie SS obok Aquamana, Green Arrowa, Flasha i Tytanów jest najlepszym tytułem DC Rebirth.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Flash wymiata ale na Green Arriowie mocno się zawiodłem

      Usuń