Kiedy Egmont ogłosił, że wyda po
polsku serię SUICIDE SQUAD z linii DC Rebirth, prawdopodobnie nikt nie był tą
informacją szczególnie zaskoczony. Wydawca już od jakiegoś czasu musiał wiązać
nadzieje z tą nietypową, złożoną ze złoczyńców, drużyną. Świadczyć może o tym
fakt, że SUICIDE SQUAD z New 52 było ostatnią serią jaką postanowił dorzucić do
swojej oferty tytułów sygnowanych szyldem „Nowe DC Comics”. Chęć uszczknięcia
kawałka tortu z kasowego sukcesu filmu Davida Ayera jest oczywiście zrozumiała.
Gorzej jednak wyszło z wykonaniem.
Egmont podjął niecodzienną
decyzję, żeby wydać serię nie od pierwszego tomu, jak podpowiadałaby logika, a
od tomu czwartego, który w powszechnej opinii cieszył się znacznie lepszą
reputacją. Znacznie lepszą, co nie znaczy wcale, że… dobrą. Nadzorować i karać raczej nie było pozycją,
którą możnaby zapisać po stronie plusów „Nowego DC” obok BATMANA Snydera czy
też WONDER WOMAN Azzarello. Ot, kolejny przeciętny, pozbawiony większej
oryginalności i jakiegokolwiek błysku, komiks superbohaterski, jakich sporo na
polskim rynku. Ciężko tu winić wydawcę o to, że źle wybrał, wszak niezależnie
czy wystartowałby tomem pierwszym, czwartym czy nawet ostatnim, nie zrobiłoby
to większej różnicy. SUICIDE SQUAD z New 52 stało po prostu na miernym
poziomie, marnując potencjał jaki tkwi w przygodach tej drużyny. Na szczęście
seria z Rebirth jest drobnym kroczkiem w dobrą stronę.
Miejmy jednak na uwadze, że nadal
mówimy tu o rosnącym poziomie cyklu, który od początku głównie rozczarowywał.
Poprzeczka nie była więc zawieszona zbyt wysoko i strącenie jej w przypadku
tego restartu byłoby olbrzymią klapą. Zwłaszcza, że DC miało chyba ambicje,
żeby z SUICIDE SQUAD uczynić niemalże swój flagowy tytuł. Ilustracjami zajął
się bowiem sam Jim Lee, a scenariuszem Rob Williams, który odpowiadał za
prawdopodobnie najlepiej oceniany komiks z DC You, a mianowicie MARTIAN
MANHUNTERA.
Efekt ich pracy, zatytułowany Czarne więzienie, okazał się… znośny, co
można potraktować jako kolejny zawód lub jako światełko w tunelu. Co kto woli. Ja,
jako wielki fan samego konceptu stojącego za tą grupą, liczyłem oczywiście na
nieco więcej, ale jednocześnie nie mogę nie docenić odczuwalnie lepszych
dialogów, odrobinę ciekawszej historii czy też porządniej zarysowanych postaci.
To, co w pierwszej kolejności
rzuca się w oczy, gdy spojrzymy na okładkę, to personalne zmiany w składzie.
Oddział samobójców, przez który w ostatnich latach przewijały się takie
postacie jak Deathstroke, Reverse-Flash czy też Cheetah, teraz zdecydowano się
ujednolicić z wersją Ayera. Do Harley Quinn, Deadshota i Boomeranga, dołączyli
zatem Rick Flag, Katana, Killer Crock oraz Enchantress. Osobiście nie mam nic
przeciwko takiemu zabiegowi. Dla świeżych czytelników, którzy kojarzą jedynie
filmową inkarnację, będzie to zawsze jakiś punkt zaczepienia. Starsi zaś
powinni ucieszyć się z powrotu Flaga, który przez lata odgrywał przecież
istotną rolę w tej drużynie. Zwłaszcza, że tutejszy Rick jest znacznie bardziej
kompetentną postacią niż ta, którą zobaczyć mogliśmy w Legionie Samobójców.
Wydanie rozpoczyna się zresztą
odrodzeniowym one-shotem, w którym wściekły Barack Obama ogłasza Amandzie
Waller, że rozwiązuje Task Force X i dopiero jej pomysł, żeby do zespołu dokooptować
Flaga odwodzi go od tej decyzji. Cały zeszyt opowiada właśnie o powrocie tej
postaci w szeregi Suicide Squad. Williams oddaje w ten sposób Rickowi, to co
mu należne. Bohater narodowy od teraz ma stanowić ostoję moralności (i
normalności) w tytułowej bandzie szaleńców.
Co dostajemy potem? Głównie
krwawą jatkę i banalną, prostą jak konstrukcja cepa fabułę. Oddział zostaje
wysłany do Rosji, żeby ukraść stamtąd tajemnicze kosmiczne „coś”, na którym
wyjątkowo zależy Waller. Harley i spółka nie spodziewają się, że misja, która
zapowiadała się na dość rutynową, przerodzi się w walkę na śmierć i życie z nie
byle kim, bo jednym z największym wrogów Supermana.
Wprowadzenie do historii złoczyńcy
tego formatu dodaje SUICIDE SQUAD pewnego smaczku. Starcie z tak znaczącym dla
całego uniwersum antagonistą już na wstępie czyni tę fabułkę bardziej intrygującą
niż to, co zgotowywali nam poprzedni scenarzyści. Williams, zamiast tworzyć od
podstaw nowych łotrów i postarać się nadać im ciekawy charakter oraz motywacje,
wziął po prostu postać, o której od razu wiadomo, że stanowi ogromne
zagrożenie. W przeciwieństwie do Glassa czy Kota nie tracił więc czasu i mógł
bardziej skupić się na podopiecznych Amandy Waller.
Temu też służyły krótkie,
poboczne historie, które w oryginale znajdowały się na końcu każdego zeszytu.
Opowiadały one o losach poszczególnych postaci i pozwalały lepiej się z nimi
zapoznać – przedstawiały ich genezy lub odnosiły się do innych ważnych wydarzeń
z ich życia. W wydaniu zbiorczym wszystkie te historie zebrano razem jako „Akta
personalne” i także umieszczono w formie dodatku na ostatnich stronach. Niespodziewanie
są one najmocniejszym punktem pierwszego tomu – chociażby ta poświęcona
Boomerangowi to drobna perełka.
Williams czuje postacie, o
których przyszło mu tu pisać. Harley Quinn jest u niego naprawdę całkiem
zabawna, a łatwo przecież uczynić ją nieznośną i irytującą. Flag, jak
wspomniałem już wyżej, jest tutaj kompetentnym żołnierzem i nie daje sobą
pomiatać tak łatwo jak jego kinowa wersja grana przez Joela Kinnamana. Słowne
utarczki członków drużyny także wypadają całkiem nieźle i są nośnikiem
najlepszych dowcipów, jakie scenariusz ma do zaoferowania. Niestety znacznie
gorzej jest wtedy, gdy Williams bierze się za humor sytuacyjny. Powracające
żarty związane z wymiotującym Crockiem oraz „popuszczającym” Boomerangiem,
zamiast bawić, co najwyżej żenują.
Jak natomiast poradził sobie odpowiadający
za szatę graficzną Jim Lee? Myślę, że fani jego kreski powinni być
usatysfakcjonowani. Widać, że niedawny gość łódzkiego MFKiG nie jest tutaj u
szczytu swojej formy, ale w Czarnym
więzieniu i tak bardziej mu się chce niż w tomie drugim. Tam rysunki Lee
nie są już tak staranne i można odczuć, że powoli tracił już wtedy do tej serii
zapał. Nic zatem dziwnego, że pożegnał się z nią po ośmiu zeszytach.
Pierwszy tom odrodzonego SUICIDE
SQUAD ma swoje zalety, ale w ogólnym rozrachunku należy stwierdzić, że seria
nadal nie zdołała wypracować własnego stylu. Wszystkie wymienione przeze mnie
plusy nijak nie zmieniają faktu, że to nadal dość miałki, pozbawiony pomysłu na
siebie komiks. Ewidentnie czegoś tu wciąż brakuje. Być może pewnej nutki szaleństwa
i nieprzewidywalności? Cóż, oddziałowi chyba po prostu zaszkodziło to, że stał
się teraz tak mocną marką.
3/6
Dziękujemy wydawnictwu Egmont
za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komiks do nabycia w sklepie
ATOM Comics.
Cóż, jak dla mnie najlepszy tytuł Odrodzenia, z tych, które miałem przyjemność czytać. Mnie osobiście żygający Croc bawił. Ale jak dla mnie, Egmont zamiast 4 i 5 tomu głównej serii z New 52, mógł wydać czterotomową serię New Suicide Squad, która była lepsza. Raczej zmieśculiby się w czasie, bo pomiędzy "Nadzorować i Karać", a "Zderzeniem ze Ścianą" było 7 miesięcy przerwy.
OdpowiedzUsuńDla mnie SS obok Aquamana, Green Arrowa, Flasha i Tytanów jest najlepszym tytułem DC Rebirth.
OdpowiedzUsuńFlash wymiata ale na Green Arriowie mocno się zawiodłem
Usuń