piątek, 15 września 2017

SUPERMAN VOL. 3: MULTIPLICITY


Seria SUPERMAN wydawana w ramach Odrodzenia bardzo szybko stała się jedną z najlepszych, jakie aktualnie ma w swojej ofercie DC. Jeśli mieliście okazję przeczytać pierwsze dwa wydania zbiorcze, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż Was również wciągnęły i oczarowały historie z udziałem superrodzinki, jakie od pewnego czasu skutecznie serwują Tomasi i Gleason przy pomocy m.in. niezawodnego Douga Mahnke. Skoro sięgneliście po kolejny tom to zakładam, że spodziewacie się przeczytać i obejrzeć jeszcze więcej tego typu opowieści, gdzie w głównych rolach wystąpią Clark, Lois oraz mały Jon. Cóż, nic z tych rzeczy. Wygląda na to, że osoby odpowiedzialne za scenariusz postanowiły na chwilę odpocząć od typowo rodzinnych klimatów i pokazać coś zupełnie z innej beczki, nie koniecznie dla każdego i nie do końca tak zachwycającego, jak ich wcześniejsze prace na łamach tego tytułu.

Analogicznie, jak to było w przypadku tomu z cyferką 2 na okładce, także i tutaj mamy do czynienia nie z jedną, a z kilkoma krótszymi opowieściami. Konkretnie z trzema. Na pierwszy ogień idzie witający nas na wstępie annual, w którym Człowiek ze Stali szukając przyczyn suszy na i wokół farmy natrafia bardzo szybko na Swamp Thinga, który akurat nie jest do niego zbyt pozytywnie nastawiony. Zeszyt ten powraca do tematu, który zasygnalizowany został już na początku Odrodzenia, a dokładniej w SUPERMAN: REBIRTH #1. Okazuje się, że Kal-El pobiera energię słoneczną w zupełnie inny sposób, a także w znacznie większej dawce, niż jego odpowiednik z New 52. Zaburzony zostaje w ten sposób równowaga i harmonia panująca w przyrodzie, na co oczywiście nie może być zgody ze strony Aleca Hollanda. Obserwujemy sekwencję mniej lub bardziej zrozumiałych procesów, w wyniku których Swamp Thing pomaga Supermanowi zjednoczyć się z matką naturą, stać się integralną jej częścią, a nie jak do tej pory - ciałem obcym i niepożądanym. Całość jest troszkę zagmatwana i momentami słabo czytelna, przez co trudno zorientować się, co, jak i dlaczego teraz z eSem jest już wszystko w porządku. Annual ogląda się z przyjemnością i czyta się bardzo szybko, ale równie szybko o całej sprawie można tak naprawdę zapomnieć.

Następnie przychodzi czas na najdłuższą (tylko i aż trzy numery) i zarazem tytułową historię umieszczoną w trzecim wydaniu zbiorczym serii SUPERMAN. Tomasi oraz Gleason wracają w niej do konceptu multiwersum, jaki całkiem niedawno przedstawił i szczegółowo opisał Grant Morrison. Całość zaczyna się w momencie, gdy na drodze Clarka Kenta pojawia się niespodziewanie Superman z Ziemi-30, który ścigany jest przez cudaczne istoty będące na usługach złoczyńcy o pseudonimie Prophecy. Okazuje się, że ten ostatni porywa wersje Supermana z różnych Ziem należących do multiwersum, a następnie przywłaszcza sobie ich moc. Przygotowuje się w ten sposób na stawienie czoła komuś potężniejszemu, kto wkrótce nadejdzie, i kto zagraża wszystkim 52 światom. Działalność Prophecy szybko zwraca uwagę strażników multiwersum, za których uważa się grupa Justice League Incarnate z prezydentem Calvinem Ellisem na czele. Warto również podkreślić, że w historii tej dochodzi do pierwszego spotkania Kal-Ela z Kenanem Kongiem, który również znajduje się na liście Prophecy. Co ciekawe, Superman z Rebirth uznany zostaje za anomalię, stąd znajduje się poza obrębem zainteresowań głównego złego.

Gdy wokół nie kręci się szalony Szkot ze swoimi zagmatwanymi pomysłami, to wątek skupiający się na koncepcie multiwersum okazuje się znacznie lżejszy do strawienia. Jest to oczywiście drastyczna zmiana klimatu, w porównaniu do tego, co scenarzyści tworzyli do tej pory i przeniesienie się z bardziej przyziemnych przygód Clarka oraz jego rodziny do problemów dotyczących całego wszechświata. Akcja prowadzona jest dosyć szybko, czasami nawet zbyt szybko, pojawia się cała plejada mniej lub bardziej znanych postaci w kolorowych trykotach i zdecydowanie daje się odczuć, iż twórcy zamierzali pokazać znacznie więcej, ale dysponowali zbyt małą ilością miejsca. Rozczarowała mnie kreacja głównego złoczyńcy, który okazał się strasznie mało oryginalny i do bólu przewidywalny. Początek tej zakrojonej na dużą skalę intrygi rzeczywiście przykuł moją uwagę i potrafił zaciekawić, ale im dalej tym było gorzej i emocje zaczęły ze mnie ulatywać.

Na końcu umieszczony został zeszyt z udziałem Jona oraz jego koleżanki Kathy. To historia z gatunku horroru, co zresztą podkreślone zostaje specyficzną otoczką oraz charakterystycznymi dla tego gatunku elementami, po jakie sięgają twórcy. Dwójka dzieciaków sama w środku nocy, poszukiwania zaginionej krowy, tajemnicza zjawa, trudne do wytłumaczenia rzeczy oraz zagadkowy pan Cobb - to wszystko pojawia się w tym krótkim epizodzie zilustrowanym gościnnie przez Sebastiana Fiumarę. Jest to taki poprawnie skonstruowany wstęp, czy też może zapowiedź późniejszych wydarzeń, jakie dotyczyć będą rodziny Cobbów z Hamilton County. I znów lektura na jeden raz, ale plus za scenarzystów za spróbowanie w ramach serii czegoś innego, gdzie Superman pojawia się tylko na ostatniej stronie.

Kilka słów na temat oprawy graficznej. Dwaj najmocniejsi i zarazem główni wykonawcy rysunków do tej serii - Patrick Gleason oraz Doug Mahnke dostali tym razem wolne, ale spokojnie, powrócą w kolejnych częściach. Ich miejsce zajęła tym razem dosyć liczna grupa zastępczych artystów, praktycznie każdy z głośnym nazwiskiem. Znalazło się miejsce dla Jorge Jimeneza, a oprócz niego również swoje pięć minut dostali Ivan Reis, Clay Mann, czy Tony Daniel. Można zatem śmiało powiedzieć, iż warstwa plastyczna po raz kolejny stanowi mocny punkt całej serii i dzięki temu cały tom śledzi się z dużą przyjemnością. No, może nie cały, gdyż w komiksie tym pojawiło się coś, co akurat strasznie mnie zawsze irytuje. Chodzi konkretnie o sytuację, gdy jeden zeszyt ilustruje kilka osób, przeważnie różniących się stylem. W tym przypadku przy #15 pracowało aż czterech mistrzów ołówka, co przynajmniej w moim odczuciu trochę zaburzyło ciągłość oraz płynność śledzenia perypetii Supermana i jego towarzyszy. Taka mała łyżka dziegciu w beczce miodu.

W ramach dodatków dostajemy tym razem cztery strony alternatywnych okładek (czyli standard), a także osiem stron skryptu do SUPERMAN ANNUAL #1 wraz ze wstępnymi grafikami autorstwa Jorge Jimeneza.

Chciałoby się powiedzieć, że u Supermana z Rebirth bez zmian, czyli że komiks autorstwa Petera Tomasiego oraz Patricka Gleasona nadal zaskakuje, porywa i wzbudza same pozytywne odczucia. Niestety w tym wypadku tak nie jest, ale przecież każda seria musi w końcu zaliczyć słabsze momenty. Tyle tylko, że w przypadku SUPERMANA nawet te mniej ciekawe i mało oryginalne, nie wzbudzające większego zachwytu historie i tak stoją na dosyć solidnym poziomie. Zapewne znajdą się miłośnicy właśnie tego typu opowieści, które zebrane zostały w omawianym tomie, ale dla mnie jest to zdecydowanie etap przejściowy, swego rodzaju zapychacz przed większą i znacznie istotniejszą dla Człowieka ze Stali oraz całego Rebirth historią. Brakuje mi tutaj przede wszystkim tej magii, jaka ukazana była przez pierwszych 13 zeszytów oraz dalszego rozwijania poszczególnych bohaterów, relacji pomiędzy eS-rodzinką. Poprawny komiks z kilkoma fajnymi momentami, ale zasmakowawszy w przepysznej uczcie, jaką twórcy zgotowali mi w poprzednich dwóch odsłonach czuję tym razem pewien niedosyt.

Ocena: 3,5/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN #14 - 17 oraz SUPERMAN ANNUAL #1.

Omawiane wydanie zbiorcze możecie nabyć między innymi w sklepie ATOMComics.


Dawid Scheibe

1 komentarz: