Seria SUPERMAN wydawana w
ramach Odrodzenia bardzo szybko stała się jedną z najlepszych, jakie aktualnie
ma w swojej ofercie DC. Jeśli mieliście okazję przeczytać pierwsze dwa wydania
zbiorcze, to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż Was również wciągnęły i
oczarowały historie z udziałem superrodzinki, jakie od pewnego czasu skutecznie
serwują Tomasi i Gleason przy pomocy m.in. niezawodnego Douga Mahnke. Skoro
sięgneliście po kolejny tom to zakładam, że spodziewacie się przeczytać i
obejrzeć jeszcze więcej tego typu opowieści, gdzie w głównych rolach wystąpią
Clark, Lois oraz mały Jon. Cóż, nic z tych rzeczy. Wygląda na to, że osoby
odpowiedzialne za scenariusz postanowiły na chwilę odpocząć od typowo
rodzinnych klimatów i pokazać coś zupełnie z innej beczki, nie koniecznie dla
każdego i nie do końca tak zachwycającego, jak ich wcześniejsze prace na łamach
tego tytułu.
Analogicznie, jak to było w
przypadku tomu z cyferką 2 na okładce, także i tutaj mamy do czynienia nie z
jedną, a z kilkoma krótszymi opowieściami. Konkretnie z trzema. Na pierwszy
ogień idzie witający nas na wstępie annual, w którym Człowiek ze Stali szukając
przyczyn suszy na i wokół farmy natrafia bardzo szybko na Swamp Thinga, który
akurat nie jest do niego zbyt pozytywnie nastawiony. Zeszyt ten powraca do
tematu, który zasygnalizowany został już na początku Odrodzenia, a dokładniej w
SUPERMAN: REBIRTH #1. Okazuje się, że Kal-El pobiera energię słoneczną w
zupełnie inny sposób, a także w znacznie większej dawce, niż jego odpowiednik z
New 52. Zaburzony zostaje w ten sposób równowaga i harmonia panująca w
przyrodzie, na co oczywiście nie może być zgody ze strony Aleca Hollanda.
Obserwujemy sekwencję mniej lub bardziej zrozumiałych procesów, w wyniku
których Swamp Thing pomaga Supermanowi zjednoczyć się z matką naturą, stać się
integralną jej częścią, a nie jak do tej pory - ciałem obcym i niepożądanym.
Całość jest troszkę zagmatwana i momentami słabo czytelna, przez co trudno
zorientować się, co, jak i dlaczego teraz z eSem jest już wszystko w porządku.
Annual ogląda się z przyjemnością i czyta się bardzo szybko, ale równie szybko
o całej sprawie można tak naprawdę zapomnieć.
Następnie przychodzi czas na
najdłuższą (tylko i aż trzy numery) i zarazem tytułową historię umieszczoną w
trzecim wydaniu zbiorczym serii SUPERMAN. Tomasi oraz Gleason wracają w niej do
konceptu multiwersum, jaki całkiem niedawno przedstawił i szczegółowo opisał
Grant Morrison. Całość zaczyna się w momencie, gdy na drodze Clarka Kenta
pojawia się niespodziewanie Superman z Ziemi-30, który ścigany jest przez
cudaczne istoty będące na usługach złoczyńcy o pseudonimie Prophecy. Okazuje
się, że ten ostatni porywa wersje Supermana z różnych Ziem należących do
multiwersum, a następnie przywłaszcza sobie ich moc. Przygotowuje się w ten
sposób na stawienie czoła komuś potężniejszemu, kto wkrótce nadejdzie, i kto
zagraża wszystkim 52 światom. Działalność Prophecy szybko zwraca uwagę
strażników multiwersum, za których uważa się grupa Justice League Incarnate z
prezydentem Calvinem Ellisem na czele. Warto również podkreślić, że w historii
tej dochodzi do pierwszego spotkania Kal-Ela z Kenanem Kongiem, który również
znajduje się na liście Prophecy. Co ciekawe, Superman z Rebirth uznany zostaje
za anomalię, stąd znajduje się poza obrębem zainteresowań głównego złego.
Gdy wokół nie kręci się
szalony Szkot ze swoimi zagmatwanymi pomysłami, to wątek skupiający się na
koncepcie multiwersum okazuje się znacznie lżejszy do strawienia. Jest to
oczywiście drastyczna zmiana klimatu, w porównaniu do tego, co scenarzyści
tworzyli do tej pory i przeniesienie się z bardziej przyziemnych przygód Clarka
oraz jego rodziny do problemów dotyczących całego wszechświata. Akcja
prowadzona jest dosyć szybko, czasami nawet zbyt szybko, pojawia się cała
plejada mniej lub bardziej znanych postaci w kolorowych trykotach i
zdecydowanie daje się odczuć, iż twórcy zamierzali pokazać znacznie więcej, ale
dysponowali zbyt małą ilością miejsca. Rozczarowała mnie kreacja głównego
złoczyńcy, który okazał się strasznie mało oryginalny i do bólu przewidywalny.
Początek tej zakrojonej na dużą skalę intrygi rzeczywiście przykuł moją uwagę i
potrafił zaciekawić, ale im dalej tym było gorzej i emocje zaczęły ze mnie
ulatywać.
Na końcu umieszczony został
zeszyt z udziałem Jona oraz jego koleżanki Kathy. To historia z gatunku
horroru, co zresztą podkreślone zostaje specyficzną otoczką oraz
charakterystycznymi dla tego gatunku elementami, po jakie sięgają twórcy.
Dwójka dzieciaków sama w środku nocy, poszukiwania zaginionej krowy, tajemnicza
zjawa, trudne do wytłumaczenia rzeczy oraz zagadkowy pan Cobb - to wszystko
pojawia się w tym krótkim epizodzie zilustrowanym gościnnie przez Sebastiana
Fiumarę. Jest to taki poprawnie skonstruowany wstęp, czy też może zapowiedź
późniejszych wydarzeń, jakie dotyczyć będą rodziny Cobbów z Hamilton County. I
znów lektura na jeden raz, ale plus za scenarzystów za spróbowanie w ramach
serii czegoś innego, gdzie Superman pojawia się tylko na ostatniej stronie.
Kilka słów na temat oprawy
graficznej. Dwaj najmocniejsi i zarazem główni wykonawcy rysunków do tej serii
- Patrick Gleason oraz Doug Mahnke dostali tym razem wolne, ale spokojnie,
powrócą w kolejnych częściach. Ich miejsce zajęła tym razem dosyć liczna grupa
zastępczych artystów, praktycznie każdy z głośnym nazwiskiem. Znalazło się
miejsce dla Jorge Jimeneza, a oprócz niego również swoje pięć minut dostali
Ivan Reis, Clay Mann, czy Tony Daniel. Można zatem śmiało powiedzieć, iż
warstwa plastyczna po raz kolejny stanowi mocny punkt całej serii i dzięki temu
cały tom śledzi się z dużą przyjemnością. No, może nie cały, gdyż w komiksie
tym pojawiło się coś, co akurat strasznie mnie zawsze irytuje. Chodzi
konkretnie o sytuację, gdy jeden zeszyt ilustruje kilka osób, przeważnie
różniących się stylem. W tym przypadku przy #15 pracowało aż czterech mistrzów
ołówka, co przynajmniej w moim odczuciu trochę zaburzyło ciągłość oraz płynność
śledzenia perypetii Supermana i jego towarzyszy. Taka mała łyżka dziegciu w
beczce miodu.
W ramach dodatków dostajemy tym
razem cztery strony alternatywnych okładek (czyli standard), a także osiem
stron skryptu do SUPERMAN ANNUAL #1 wraz ze wstępnymi grafikami autorstwa Jorge
Jimeneza.
Chciałoby się powiedzieć, że u
Supermana z Rebirth bez zmian, czyli że komiks autorstwa Petera Tomasiego oraz
Patricka Gleasona nadal zaskakuje, porywa i wzbudza same pozytywne odczucia.
Niestety w tym wypadku tak nie jest, ale przecież każda seria musi w końcu
zaliczyć słabsze momenty. Tyle tylko, że w przypadku SUPERMANA nawet te mniej ciekawe
i mało oryginalne, nie wzbudzające większego zachwytu historie i tak stoją na
dosyć solidnym poziomie. Zapewne znajdą się miłośnicy właśnie tego typu
opowieści, które zebrane zostały w omawianym tomie, ale dla mnie jest to
zdecydowanie etap przejściowy, swego rodzaju zapychacz przed większą i znacznie
istotniejszą dla Człowieka ze Stali oraz całego Rebirth historią. Brakuje mi
tutaj przede wszystkim tej magii, jaka ukazana była przez pierwszych 13
zeszytów oraz dalszego rozwijania poszczególnych bohaterów, relacji pomiędzy
eS-rodzinką. Poprawny komiks z kilkoma fajnymi momentami, ale zasmakowawszy w
przepysznej uczcie, jaką twórcy zgotowali mi w poprzednich dwóch odsłonach
czuję tym razem pewien niedosyt.
Ocena: 3,5/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN #14 - 17 oraz
SUPERMAN ANNUAL #1.
Omawiane wydanie zbiorcze możecie nabyć między innymi w sklepie ATOMComics.
Dawid Scheibe
No i jest recenzja. Dzięki :)
OdpowiedzUsuń