Dzisiaj słów kilka o drugiej
odrodzonej serii skupionej na świecie Zielonych Latarni, na której wydawanie w
naszym kraju Egmont akurat się nie zdecydował. Jej głównymi bohaterami są Jessica
Cruz oraz Simon Baz, którzy na polecenie Hala Jordana zmuszeni są ze sobą
współpracować oraz doskonalić własne umiejętności, a przy okazji oczywiście
pilnować porządku na planecie Ziemia oraz w całym sektorze 2814. Scenarzysta
Sam Humphries od początku rzucał im różne kłody pod nogi, aby pod koniec
swojego runu wystawić wspomnianą dwójkę na najcięższą próbę i tym samym
zakończyć wątek Volthooma, który zainicjowany został w drugim tomie. Przy
okazji wraz z głównymi bohaterami poznajemy nieodkryte do tej pory karty z
historii o początkach Korpusu Zielonych Latarni. Przynajmniej same zapowiedzi
brzmiały na tyle zachęcająco, że teoretycznie warto było fanom GL zajrzeć do
tego komiksu.
GREEN LANTERNS od początku był
tytułem, na który nie sposób było patrzeć inaczej, niż z lekkim przymrużeniem
oka. Dominował tutaj mniej poważny klimat, niż w HAL JORDAN & THE GLC, a
duży nacisk kładziony był na osobiste rozterki i problemy, z jakimi zmagali się
Jessica oraz jej partner. Komiks dla osób, które nie chcą zbytnio gimnastykować
się umysłowo i zagłębiać w dymki z tekstem, tylko cieszyć się całkiem fajnymi
rysunkami i mieć frajdę z głupkowatych zachowań wiodących postaci. Humphries
miewał całkiem niezłe pomysły, ale ich wcielanie w życie wychodziło mu
przeważnie nienajlepiej, a do tego obrzydził mi całkowicie postać Baza. Pokazał
na przykładzie tej serii, że delikatnie mówiąc nie jest zbyt dobrym scenarzystą
i jeśli chce na tym polu osiągać jakieś sukcesy, to musi jeszcze duuużo
popracować. Trzeba przyznać, że zdarzyły mu się przebłyski dobrej formy, którą
zaprezentował chociażby w zeszytach 9 oraz 18. Jak na ironię były to jednak te
numery, gdzie Simon Baz i Jessica Cruz w ogóle się nie pojawili...
Piąty tom jest ostatnim
autorstwa Humphriesa, gdzie finalizuje on większość rozpoczętych przez siebie
wątków. Zaglądałem do tego tytułu co jakiś czas sprawdzając, czy czasem nie
omija mnie coś godnego uwagi. I właśnie jubileuszowy #25 dotknął interesującego
moim zdaniem wątku, który w pewnym sensie rozbudowuje dotychczasową mitologię
związaną ze światem Zielonych Latarni. Volthoom wreszcie ujawnia się przed
zaskoczonymi ziemskimi Latarniami, a podczas walki dochodzi do zaskakującego
obrotu sprawy. Jessica oraz Simon lądują wbrew własnej woli w dalekiej
przeszłości, i tylko siódemka oryginalnych Zielonych Latarników może pomóc im
wrócić do domu. Najpierw jednak muszą wspólnie rozprawić się z młodszą i
znacznie potężniejszą wersją złoczyńcy, który ich tutaj sprowadził.
Pomysł dobry, ale wykonanie
średnie. Cały czas zastanawiałem się, jak ukazałby to wszystko Geoff Johns. Różne
postacie z różnych środowisk muszą się zjednoczyć i połączyć siły, ale jak
wiadomo nie jest to łatwe. Z reguły takie starcia kończą się walką dobry vs
dobry - tutaj nie ma odstępstwa od tej reguły. Biały Marsjanin, Coluanka,
Kryptonijka, czy Thamaranin to wybuchowa mieszanka, którą trudno okiełznać.
Zwłaszcza, że prawie każdego kusi wykorzystać nowe moce do własnych celów. Śmieszna
sprawa, że jeszcze przed chwilą dwójka głównych bohaterów sama pobierała
lekcje, a teraz przyszło im pełnić rolę nauczycieli. Brakowało mi jednak tutaj
przede wszystkim głębszego ukazania poszczególnych Latarników i sprawienia, że czytelnik
będzie przejmował się ich losem. Najwięcej miejsca z nowych Latarników poświęcono
Tyran'rowi, który siłą rzeczy zaskarbił sobie moją sympatię i mam nadzieję, że
postać ta pojawi się jeszcze w przyszłości w jakimś komiksie z rodziny GL. Tempo
rozgrywania akcji też okazało się niezbyt fortunne, brakuje w tym wszystkim
jakichś większych emocji (co brzmi dziwnie, jeśli mówimy o pierścieniach
bazujących na emocjach) i przeczucia, że obserwujemy istotne wydarzenie,
istotną dla losów Korpusu walkę. Nie podoba mi się również, że pozbawiony
pierścienia Simon Baz tak łatwo stawia czoła Volthoomowi, co wydaje się mało
logicznym posunięciem scenarzysty. Finał potyczki trochę mnie rozczarował,
pozostawił uczucie niedosytu.
Ostatni zeszyt to one-shot,
epilog do całego runu utrzymany w spokojnych, rodzinnych i przyjacielskich klimatach.
Domowa imprezka, rodzinne rozmowy i dawno obiecane pankejki. Trochę za słodko
jak na mój gust, coś bardziej dla nastolatków i wielbicieli przygód Młodych
Tytanów. Można powiedzieć, że jest to mała kwintesencja tego, co od dwóch lat
pokazywał scenarzysta na łamach tej serii.
Problemem warstwy graficznej
jest to, że za jej stworzenie zabrało się zbyt wiele osób. Do tej pory
największym atutem serii były bardzo przystępne rysunki Robsona Rochy, który
odpowiadał za większość numerów i niestety odszedł wraz z #25. Pozostaje
żałować, iż jedna osoba nie mogła odpowiadać za cały arc. A przynajmniej można
było wybrać artystów o zbliżonej kresce, gdyż widoczna jest tutaj wyraźnie
różnica stylu, kiedy przechodzimy pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Najlepiej
moim zdaniem wypadają prace Eduardo Pansici, a szczególnie w połączeniu z
genialną kolorystyką autorstwa Alexa Sollazzo. Ronan Cliquet jest ok i nic
ponadto, zaś ilustracje Franka Barberi są kompletnie nietrafione do tego typu
historii. Finalny zeszyt narysował Scott Godlewski, który jak widać jest
ostatnio takim dyżurnym, zastępczym artystą w DC. Nie należę do fanów jego
warsztatu, także i ta część całego zbioru nie przypadła mi szczególnie do
gustu.
Na sam koniec swojej przygody
z GREEN LANTERNS, Sam Humphries zaserwował nam całkiem przystępną historię,
która nie zawiera aż tak wiele głupotek, na które chorowały dotychczasowe tomy.
Gdyby nie nawiązania do początków Korpusu i zapowiedź ciekawej intrygi
związanej z pierwszymi Zielonymi Latarnikami, to zapewne w ogóle nie sięgnąłbym
po ten komiks. A tak zrobiłem to, i właściwie wcale swojej decyzji nie żałuję.
Oczywiście nie jest to nic, co na dłużej zapada w pamięci i sprawia, że zmienię
swoje negatywne zdanie o talencie pisarskim Humphriesa. Jak już wspomniałem
wyżej, zdarzały mu się udane epizody, ale to tylko wyjątki potwierdzające
regułę. Dla przeciętnego fana Zielonych Latarni cały run jest raczej do
zapomnienia, ale przynajmniej o końcowej historii można powiedzieć sporo dobrego.
Gdyby tematem zajął się ktoś inny, to może wyszło by z tego coś jeszcze
lepszego. Jeśli od początku Rebirth należeliście do miłośników tego, co z
udziałem Simona oraz Jessici wyprawia się na łamach GREEN LANTERNS, to finał z
pewnością powinien Was usatysfakcjonować.
Ocena: 4-/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN LANTERNS #27 - 32
Ostatni tom GREEN LANTERNS napisany przez Sama Humphriesa w ramach
Rebirth, znajdziecie w sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz