czwartek, 30 sierpnia 2018

GREEN LANTERNS VOL. 5: OUT OF TIME


Dzisiaj słów kilka o drugiej odrodzonej serii skupionej na świecie Zielonych Latarni, na której wydawanie w naszym kraju Egmont akurat się nie zdecydował. Jej głównymi bohaterami są Jessica Cruz oraz Simon Baz, którzy na polecenie Hala Jordana zmuszeni są ze sobą współpracować oraz doskonalić własne umiejętności, a przy okazji oczywiście pilnować porządku na planecie Ziemia oraz w całym sektorze 2814. Scenarzysta Sam Humphries od początku rzucał im różne kłody pod nogi, aby pod koniec swojego runu wystawić wspomnianą dwójkę na najcięższą próbę i tym samym zakończyć wątek Volthooma, który zainicjowany został w drugim tomie. Przy okazji wraz z głównymi bohaterami poznajemy nieodkryte do tej pory karty z historii o początkach Korpusu Zielonych Latarni. Przynajmniej same zapowiedzi brzmiały na tyle zachęcająco, że teoretycznie warto było fanom GL zajrzeć do tego komiksu.

GREEN LANTERNS od początku był tytułem, na który nie sposób było patrzeć inaczej, niż z lekkim przymrużeniem oka. Dominował tutaj mniej poważny klimat, niż w HAL JORDAN & THE GLC, a duży nacisk kładziony był na osobiste rozterki i problemy, z jakimi zmagali się Jessica oraz jej partner. Komiks dla osób, które nie chcą zbytnio gimnastykować się umysłowo i zagłębiać w dymki z tekstem, tylko cieszyć się całkiem fajnymi rysunkami i mieć frajdę z głupkowatych zachowań wiodących postaci. Humphries miewał całkiem niezłe pomysły, ale ich wcielanie w życie wychodziło mu przeważnie nienajlepiej, a do tego obrzydził mi całkowicie postać Baza. Pokazał na przykładzie tej serii, że delikatnie mówiąc nie jest zbyt dobrym scenarzystą i jeśli chce na tym polu osiągać jakieś sukcesy, to musi jeszcze duuużo popracować. Trzeba przyznać, że zdarzyły mu się przebłyski dobrej formy, którą zaprezentował chociażby w zeszytach 9 oraz 18. Jak na ironię były to jednak te numery, gdzie Simon Baz i Jessica Cruz w ogóle się nie pojawili...

Piąty tom jest ostatnim autorstwa Humphriesa, gdzie finalizuje on większość rozpoczętych przez siebie wątków. Zaglądałem do tego tytułu co jakiś czas sprawdzając, czy czasem nie omija mnie coś godnego uwagi. I właśnie jubileuszowy #25 dotknął interesującego moim zdaniem wątku, który w pewnym sensie rozbudowuje dotychczasową mitologię związaną ze światem Zielonych Latarni. Volthoom wreszcie ujawnia się przed zaskoczonymi ziemskimi Latarniami, a podczas walki dochodzi do zaskakującego obrotu sprawy. Jessica oraz Simon lądują wbrew własnej woli w dalekiej przeszłości, i tylko siódemka oryginalnych Zielonych Latarników może pomóc im wrócić do domu. Najpierw jednak muszą wspólnie rozprawić się z młodszą i znacznie potężniejszą wersją złoczyńcy, który ich tutaj sprowadził.

Pomysł dobry, ale wykonanie średnie. Cały czas zastanawiałem się, jak ukazałby to wszystko Geoff Johns. Różne postacie z różnych środowisk muszą się zjednoczyć i połączyć siły, ale jak wiadomo nie jest to łatwe. Z reguły takie starcia kończą się walką dobry vs dobry - tutaj nie ma odstępstwa od tej reguły. Biały Marsjanin, Coluanka, Kryptonijka, czy Thamaranin to wybuchowa mieszanka, którą trudno okiełznać. Zwłaszcza, że prawie każdego kusi wykorzystać nowe moce do własnych celów. Śmieszna sprawa, że jeszcze przed chwilą dwójka głównych bohaterów sama pobierała lekcje, a teraz przyszło im pełnić rolę nauczycieli. Brakowało mi jednak tutaj przede wszystkim głębszego ukazania poszczególnych Latarników i sprawienia, że czytelnik będzie przejmował się ich losem. Najwięcej miejsca z nowych Latarników poświęcono Tyran'rowi, który siłą rzeczy zaskarbił sobie moją sympatię i mam nadzieję, że postać ta pojawi się jeszcze w przyszłości w jakimś komiksie z rodziny GL. Tempo rozgrywania akcji też okazało się niezbyt fortunne, brakuje w tym wszystkim jakichś większych emocji (co brzmi dziwnie, jeśli mówimy o pierścieniach bazujących na emocjach) i przeczucia, że obserwujemy istotne wydarzenie, istotną dla losów Korpusu walkę. Nie podoba mi się również, że pozbawiony pierścienia Simon Baz tak łatwo stawia czoła Volthoomowi, co wydaje się mało logicznym posunięciem scenarzysty. Finał potyczki trochę mnie rozczarował, pozostawił uczucie niedosytu.

Ostatni zeszyt to one-shot, epilog do całego runu utrzymany w spokojnych, rodzinnych i przyjacielskich klimatach. Domowa imprezka, rodzinne rozmowy i dawno obiecane pankejki. Trochę za słodko jak na mój gust, coś bardziej dla nastolatków i wielbicieli przygód Młodych Tytanów. Można powiedzieć, że jest to mała kwintesencja tego, co od dwóch lat pokazywał scenarzysta na łamach tej serii.

Problemem warstwy graficznej jest to, że za jej stworzenie zabrało się zbyt wiele osób. Do tej pory największym atutem serii były bardzo przystępne rysunki Robsona Rochy, który odpowiadał za większość numerów i niestety odszedł wraz z #25. Pozostaje żałować, iż jedna osoba nie mogła odpowiadać za cały arc. A przynajmniej można było wybrać artystów o zbliżonej kresce, gdyż widoczna jest tutaj wyraźnie różnica stylu, kiedy przechodzimy pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Najlepiej moim zdaniem wypadają prace Eduardo Pansici, a szczególnie w połączeniu z genialną kolorystyką autorstwa Alexa Sollazzo. Ronan Cliquet jest ok i nic ponadto, zaś ilustracje Franka Barberi są kompletnie nietrafione do tego typu historii. Finalny zeszyt narysował Scott Godlewski, który jak widać jest ostatnio takim dyżurnym, zastępczym artystą w DC. Nie należę do fanów jego warsztatu, także i ta część całego zbioru nie przypadła mi szczególnie do gustu.

Na sam koniec swojej przygody z GREEN LANTERNS, Sam Humphries zaserwował nam całkiem przystępną historię, która nie zawiera aż tak wiele głupotek, na które chorowały dotychczasowe tomy. Gdyby nie nawiązania do początków Korpusu i zapowiedź ciekawej intrygi związanej z pierwszymi Zielonymi Latarnikami, to zapewne w ogóle nie sięgnąłbym po ten komiks. A tak zrobiłem to, i właściwie wcale swojej decyzji nie żałuję. Oczywiście nie jest to nic, co na dłużej zapada w pamięci i sprawia, że zmienię swoje negatywne zdanie o talencie pisarskim Humphriesa. Jak już wspomniałem wyżej, zdarzały mu się udane epizody, ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Dla przeciętnego fana Zielonych Latarni cały run jest raczej do zapomnienia, ale przynajmniej o końcowej historii można powiedzieć sporo dobrego. Gdyby tematem zajął się ktoś inny, to może wyszło by z tego coś jeszcze lepszego. Jeśli od początku Rebirth należeliście do miłośników tego, co z udziałem Simona oraz Jessici wyprawia się na łamach GREEN LANTERNS, to finał z pewnością powinien Was usatysfakcjonować.

Ocena: 4-/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów GREEN LANTERNS #27 - 32

Ostatni tom GREEN LANTERNS napisany przez Sama Humphriesa w ramach Rebirth, znajdziecie w sklepie ATOM Comics.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz