UWAGA: tekst powstał na
podstawie wydań zeszytowych.
Dzisiaj nie będzie szczególnie długi
tekst, ponieważ dotyczyć on będzie jednego z najgorszych komiksów DC, jakie
miałem ”przyjemność” poznać w ostatnich miesiącach. Co gorsza, jest on
stworzony przez twórcę, który ma swoje coraz mocniejsze pięć minut w DC, jakby
szefowie tego wydawnictwa nie zauważyli, że Bryan Hill przedstawił się
czytelnikom z możliwie jak najgorszej strony. Ale o tym więcej w dalszej części
posta.
Przypomnę, że tytułowy bohater
maksiserii WILDSTORM: MICHAEL CRAY w tytule-matce miał przez jakiś czas dość
istotną rolę i ktoś w siedzibie DC uznał, że to właśnie jemu warto dać pierwszy
z trzech planowanych spin-offów. I tak oto w pierwszym tomie Michael próbując
poznać prawdę o źródle swoich mocy, jednocześnie wykonuje on polecenia swojej
zwierzchniczki – Christine Trelane, chociaż od jakiegoś czasu jej nie ufa. Zadania
te polegały w pierwszym tomie na eliminowaniu szalonych post-ludzi, którymi
byli Flash, Green Arrow i Aquaman w wersji ze świata Wildstormu. Okazało się,
że lektura tego komiksu była cienka jak dupa węża i nie spodziewałem się
totalnie, że w drugim tomie może być jeszcze gorzej.
Tym razem otrzymujemy odejście od
przyjętej wcześniej zasady rozpisywania historii na dwa zeszyty. Bryan Hill
rzuca kolejne wyzwanie zarówno czytelnikowi jak i samemu Crayowi i wysyła go
przeciwko zwichrowanej wersji Johna Constantine’a, który z czasem okazuje się
być pionkiem w grze samej Wonder Woman. Ich plan jest niesamowicie
skomplikowany i polega na… zgadliście, przejęciu władzy nam światem. Sytuacją komplikującą
jest to, że samemu Crayowi coraz mocniej miesza w głowie zarówno kosmiczny byt
z którym dzieli ciało, jak i zdecydowanie najsilniejsi przeciwnicy z jakimi przyszło
mu się zmierzyć.
Co więc poszło nie tak w drugim
tomie WILDSTORM: MICHAEL CRAY? W zasadzie wszystko. Zacznę od tego, że tak jak
poprzednio zarzucałem scenarzyście, że leci mocnymi skrótami podczas pisania
kolejnych krótkich historii, tak tym razem fabuła ciągnęła się jak flaki w
oleju. Podczas lektury trudno było nie odnosić wrażenia, że materiału Hill
przygotował sobie na trzy, góra cztery zeszyty, a kazano mu je rozpisać na
sześć. W efekcie cierpi zwłaszcza środkowa część opowieści, która jest
zwyczajnie przegadana, a w nic nie wnoszących dialogach przoduje zwłaszcza zły
Constantine. Ponadto poszczególne postacie odarte są z jakiegokolwiek
charakteru i charyzmy. Wspomniany John jest po prostu kolejnym psychopatą, tyle
tylko że z lekko znajomą twarzą, Wonder Woman jest inteligentna, ale zarazem zdrowo
pieprznięta i to w sumie tyle, co można o niej powiedzieć, a sam Cray kolejny
raz po prostu jest typem, który nawet do ubikacji wchodzi z groźną miną, jest wiecznie
wściekły i znacznie szybciej da ci w ryj, niż pomyśli czy w ogóle zasłużyłeś. Nie
znoszę komiksów, w których wszystkim postaciom albo życzę źle, albo totalnie
mnie ich losy nie interesują, a w przypadku WILDSTORM: MICHAEL CRAY vol. 2 było
po trochu i jednego i drugiego. Fabuła Hilla jest nieustannie miałka tak mocno jak
tylko jest to możliwe, a z czasem okazuje się, być może jest to mały spoiler,
że z punktu widzenia głównego tytułu,
jest zwyczajnie nieistotna. Status Craya, jaki otrzymujemy na samym końcu
maksiserii, Warren Ellis mógł uzyskać dosłownie w jednym numerze THE WILD
STORM, a zamiast tego dostaliśmy męczarnię rozpisaną na tuzin odsłon.
I jakby było tego mało, swoje
ogromne trzy grosze dorzucił N. Steven Harris. Kto uznał, że takie beztalencie
jest godne rysowania tego tytułu? To będzie dla mnie ogromną zagadką i nawet
jeśli uzyskam kiedyś odpowiedź, to jej pewnie nie zrozumiem. Powyżej macie ”przecudowną”
okładkę wydania zbiorczego i zaręczam Was, że chociaż jest fatalna, to w środku
komiksu jest jeszcze gorzej. Widać to zwłaszcza to Dianie, która na wielu
stronach wygląda tak, jakby pod ludzkim obliczem skrywał się jakiś troll. Ponieważ
maksiseria ta ukazywała się swego czasu regularnie co miesiąc, to szybko
wysnułem teorię, że Harris po prostu zapierniczał byle jak, byle tylko
dotrzymywać terminów. Efekty są porażające, bo tak źle wyglądającego komiksu
nie widziałem od bardzo długiego czasu i gdy kolejny raz zobaczę gdzieś
nazwisko N. Stevena Harrisa na okładce jakiegoś tytułu, to bardzo mocno się
zastanowię czy chcę znowu w to brnąć.
Oba tomy WILDSTORM: MICHAEL CRAY, to
nie tylko jedna z najgorszych rzeczy jakie czytałem od DC, ale i jeden z
najsłabszych komiksów w ogóle, z jakimi musiałem się ostatnio mierzyć. Nie polecam,
unikać, olać.
Krzysztof Tymczyński
--------------------------------------------------
Opisywane wydanie zawiera numery 7-12 maxiserii.
WILDSTORM: MICHAEL CRAY do kupienia w sklepie ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz