środa, 11 września 2019

WILDSTORM: MICHAEL CRAY VOL. 2

UWAGA: tekst powstał na podstawie wydań zeszytowych.
    
Dzisiaj nie będzie szczególnie długi tekst, ponieważ dotyczyć on będzie jednego z najgorszych komiksów DC, jakie miałem ”przyjemność” poznać w ostatnich miesiącach. Co gorsza, jest on stworzony przez twórcę, który ma swoje coraz mocniejsze pięć minut w DC, jakby szefowie tego wydawnictwa nie zauważyli, że Bryan Hill przedstawił się czytelnikom z możliwie jak najgorszej strony. Ale o tym więcej w dalszej części posta.


Przypomnę, że tytułowy bohater maksiserii WILDSTORM: MICHAEL CRAY w tytule-matce miał przez jakiś czas dość istotną rolę i ktoś w siedzibie DC uznał, że to właśnie jemu warto dać pierwszy z trzech planowanych spin-offów. I tak oto w pierwszym tomie Michael próbując poznać prawdę o źródle swoich mocy, jednocześnie wykonuje on polecenia swojej zwierzchniczki – Christine Trelane, chociaż od jakiegoś czasu jej nie ufa. Zadania te polegały w pierwszym tomie na eliminowaniu szalonych post-ludzi, którymi byli Flash, Green Arrow i Aquaman w wersji ze świata Wildstormu. Okazało się, że lektura tego komiksu była cienka jak dupa węża i nie spodziewałem się totalnie, że w drugim tomie może być jeszcze gorzej.

Tym razem otrzymujemy odejście od przyjętej wcześniej zasady rozpisywania historii na dwa zeszyty. Bryan Hill rzuca kolejne wyzwanie zarówno czytelnikowi jak i samemu Crayowi i wysyła go przeciwko zwichrowanej wersji Johna Constantine’a, który z czasem okazuje się być pionkiem w grze samej Wonder Woman. Ich plan jest niesamowicie skomplikowany i polega na… zgadliście, przejęciu władzy nam światem. Sytuacją komplikującą jest to, że samemu Crayowi coraz mocniej miesza w głowie zarówno kosmiczny byt z którym dzieli ciało, jak i zdecydowanie najsilniejsi przeciwnicy z jakimi przyszło mu się zmierzyć.

Co więc poszło nie tak w drugim tomie WILDSTORM: MICHAEL CRAY? W zasadzie wszystko. Zacznę od tego, że tak jak poprzednio zarzucałem scenarzyście, że leci mocnymi skrótami podczas pisania kolejnych krótkich historii, tak tym razem fabuła ciągnęła się jak flaki w oleju. Podczas lektury trudno było nie odnosić wrażenia, że materiału Hill przygotował sobie na trzy, góra cztery zeszyty, a kazano mu je rozpisać na sześć. W efekcie cierpi zwłaszcza środkowa część opowieści, która jest zwyczajnie przegadana, a w nic nie wnoszących dialogach przoduje zwłaszcza zły Constantine. Ponadto poszczególne postacie odarte są z jakiegokolwiek charakteru i charyzmy. Wspomniany John jest po prostu kolejnym psychopatą, tyle tylko że z lekko znajomą twarzą, Wonder Woman jest inteligentna, ale zarazem zdrowo pieprznięta i to w sumie tyle, co można o niej powiedzieć, a sam Cray kolejny raz po prostu jest typem, który nawet do ubikacji wchodzi z groźną miną, jest wiecznie wściekły i znacznie szybciej da ci w ryj, niż pomyśli czy w ogóle zasłużyłeś. Nie znoszę komiksów, w których wszystkim postaciom albo życzę źle, albo totalnie mnie ich losy nie interesują, a w przypadku WILDSTORM: MICHAEL CRAY vol. 2 było po trochu i jednego i drugiego. Fabuła Hilla jest nieustannie miałka tak mocno jak tylko jest to możliwe, a z czasem okazuje się, być może jest to mały spoiler, że z punktu widzenia  głównego tytułu, jest zwyczajnie nieistotna. Status Craya, jaki otrzymujemy na samym końcu maksiserii, Warren Ellis mógł uzyskać dosłownie w jednym numerze THE WILD STORM, a zamiast tego dostaliśmy męczarnię rozpisaną na tuzin odsłon.

I jakby było tego mało, swoje ogromne trzy grosze dorzucił N. Steven Harris. Kto uznał, że takie beztalencie jest godne rysowania tego tytułu? To będzie dla mnie ogromną zagadką i nawet jeśli uzyskam kiedyś odpowiedź, to jej pewnie nie zrozumiem. Powyżej macie ”przecudowną” okładkę wydania zbiorczego i zaręczam Was, że chociaż jest fatalna, to w środku komiksu jest jeszcze gorzej. Widać to zwłaszcza to Dianie, która na wielu stronach wygląda tak, jakby pod ludzkim obliczem skrywał się jakiś troll. Ponieważ maksiseria ta ukazywała się swego czasu regularnie co miesiąc, to szybko wysnułem teorię, że Harris po prostu zapierniczał byle jak, byle tylko dotrzymywać terminów. Efekty są porażające, bo tak źle wyglądającego komiksu nie widziałem od bardzo długiego czasu i gdy kolejny raz zobaczę gdzieś nazwisko N. Stevena Harrisa na okładce jakiegoś tytułu, to bardzo mocno się zastanowię czy chcę znowu w to brnąć.

Oba tomy WILDSTORM: MICHAEL CRAY, to nie tylko jedna z najgorszych rzeczy jakie czytałem od DC, ale i jeden z najsłabszych komiksów w ogóle, z jakimi musiałem się ostatnio mierzyć. Nie polecam, unikać, olać.

    
Krzysztof Tymczyński
    
--------------------------------------------------
    
Opisywane wydanie zawiera numery 7-12 maxiserii.
     
WILDSTORM: MICHAEL CRAY do kupienia w sklepie ATOM Comics.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz