Gdy linia „DC Odrodzenie” wystartowała
z pompą w Polsce, z szerokiej puli dostępnych tytułów przypadły mi do
recenzowania dwa – LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI i SUICIDE SQUAD. Nie miałem więc szczęścia,
bo zarówno jeden, jak i drugi okazały się mocno rozczarowujące. O ile jednak sztandarowa
seria o drużynie złożonej z największych herosów wydawnictwa była zwyczajnie
bardzo złym komiksem, o tyle ta z udziałem bandy złoczyńców z rzadka, bo z
rzadka, ale miewała swoje momenty. Obie dobiegły już końca i choć całościowo to
ODDZIAŁ SAMOBÓJCÓW powinienem stawiać wyżej, ostatnie tomy wypaczyły nieco moją
perspektywę.
W przypadku LIGI na finiszu
zmienił się scenarzysta, co znacznie podniosło jej poziom. Zastąpienie Hitcha
Priestem nie sprawiło oczywiście, że seria stała się z miejsca czymś wartym
przeczytania, ale przynajmniej zakończyła się względnie miłym akcentem. Wszystkie
części SUICIDE SQUAD były z kolei pisane przez jednego autora, a co za tym
idzie pożegnanie z cyklem nie mogło ani zaoferować nic nowego, ani pozytywnie
zaskoczyć.
Pomysły Roba Williamsa od samego
początku wydawały mi się nietrafione. Komiks o grupce wysyłanych na śmierć
łotrów, który przywiązuje się do swoich bohaterów i niechętnie ich uśmierca? Niczym
niewyróżniające się misje, które ciężko nawet nazwać samobójczymi? Ograniczenie
relacji między członkami Task Force X wyłącznie do tych romansowych? Od historii
o Suicide Squad oczekuje się przecież ciągłego ryzyka, tarć w drużynie,
niespodziewanych przetasowań i niejednoznacznych postaci, które da się polubić
mimo, że mają sporo za uszami!
Williams próbował różnych rzeczy,
ale zawsze brakowało w tym jakiegoś pazura, odwagi, konsekwencji. Jego wersja
ODDZIAŁU SAMOBÓJCÓW była zbyt ugrzeczniona i za mało wyrazista, żeby zostać z
czegokolwiek zapamiętaną. Świeżo po lekturze nie potrafię wskazać choćby jednego
elementu, dla którego warto byłoby kiedyś wrócić do tej serii.
O tym, że SUICIDE SQUAD miało problem
z wykreowaniem własnej tożsamości świadczyć może także to, że w recenzowanym
tomie pojawiają się członkowie oryginalnego Task Force X i w swoim krótkim występie
zdradzają więcej charakteru niż cały aktualny zespół. Zilustrowane przez Wilfredo
Torresa, stylizowane na komiks sprzed kilkudziesięciu lat retrospekcje, które
przedstawiają losy Kinga Faradaya (współpracownika pierwszego Ricka Flaga i Karin
Grace) stanowią najciekawszy aspekt Tajnej historii oddziału specjalnego X.
Aż żal, że całość nie skupia się na działaniach tamtej grupy, bo ewidentnie
czuć w tym ducha przygody, który znika, gdy tylko wracamy do właściwej osi
czasu.
Williams wiąże stary i nowy
Suicide Squad poprzez dziwną próbę zamachu na Amandę Waller. Dziwną, bo trop
prowadzi w… kosmos. W poszukiwaniu odpowiedzi Katana, Harley Quinn, Killer Croc
i Boomerang trafiają na wiekowy statek krążący po orbicie, gdzie spotykają ciągle
żywych Flaga i Grace. Jakie intencje mają dobrze zakonserwowani stulatkowie i
czy na pewno można im ufać tyle lat po ich zniknięciu?
Zmarnowany potencjał to określenie,
które idealnie oddaje ten, jak i wcześniejsze tomy SUICIDE SQUAD. Przywołanie wątku
działalności oddziału z lat 50. niewątpliwie ubarwiło fabułę, ale finalnie nie
wzbudziło większych emocji. Winę za to ponoszą leniwie rozpisani bohaterowie, kiepskie
dialogi i prymitywny humor (jest coś niesamowitego w tym, z jakim uporem
Williams próbuje rozbawić czytelnika dowcipami o wymiotowaniu i „popuszczaniu”).
Oceny nie poprawia też niespójna oprawa
graficzna. Nad rysunkami do sześciu zeszytów pracowało aż pięciu artystów: Barnaby
Bagenda, Eleonora Carlini, Philippe Briones, Scot Eaton i wspomniany Torres.
Ten ostatni wypada zresztą najlepiej, będąc jedynym, który ilustruje swój segment
konsekwentnie od początku do końca. Pozostali spisują się poprawnie, ale nic
poza tym.
Egmont „uciął” serię osiemnaście
numerów przed właściwym finałem, ale trzeba przyznać, że zrobił to z wyczuciem.
Tajna historia oddziału specjalnego X rozwiązuje bowiem ważny wątek
Ricka Flaga i zamyka się dość zgrabną puentą na temat tego, jaką wartość mają
życia członków Suicide Squad. Czytelnicy nie powinni zatem czuć niedosytu –
zwłaszcza, że nieszczególnie będzie za czym tęsknić.
Komiks znajdziecie w sklepie Egmontu.
Do nabycia także w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz