Kreskówek ze świata DC już raczej
nie oglądam. Większość najgłośniejszych tytułów z ostatnich lat – mam tu na
myśli m.in. Batman: Zabójczy żart czy też Batman kontra Wojownicze
Żółwie Ninja – zwyczajnie mnie ominęło. Kiedy mam do wyboru przeczytać
odkładany od dawna komiks lub obejrzeć oparty na nim film animowany, zawsze
będę skłaniał się ku materiałowi źródłowemu. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś
mojej niechęci do animacji, a po prostu z braku czasu. Popkultura dostarcza tak
wielu atrakcji, że z czegoś trzeba rezygnować.
Wonder Woman: Bloodlines było
jednak tytułem, który chciałem sprawdzić odkąd tylko pojawiły się jego pierwsze
zapowiedzi. Nie tylko dlatego, że staram się wspierać wszelkie projekty, które
mają potencjał szerzej wypromować postać wojowniczej Amazonki, ale także z
racji na historie, jakie zdecydowali się zaadaptować twórcy. Zapowiadało się
bowiem na to, że film weźmie na warsztat wątki zapoczątkowane w cenionym przeze
mnie runie George’a Pereza. W praktyce okazało się, że czerpie ze znacznie
większej puli komiksów, co finalnie stanowi niestety jego główny problem…
We wstępie otrzymujemy skróconą
genezę najsłynniejszej heroiny wydawnictwa DC. Jak w każdej tego typu opowieści
fabuła zawiązuje się wtedy, kiedy Steve Trevor rozbija się swoim samolotem na
Themyscirze. Zafascynowana światem zewnętrznym Diana przyjmuje sobie za cel odeskortowanie
go do domu i skonfliktowana żegna się z matką. Wyrusza do Ameryki, gdzie wkrótce
zyskuje przydomek „Wonder Woman”.
Dowiadujemy się tu również o procesie
socjalizacji Amazonki, który przebiegał pod czujnym okiem Julii Kapatelis. Poważana
badaczka specjalizująca się w starożytnej greckiej kulturze, ucząc Dianę i
ucząc się od niej, oddala się od nastoletniej córki, Vanessy. Ta nabiera z
czasem przekonania, że nie dorasta przyszywanej siostrze do pięt i zaczyna
obwiniać ją za nieudane dzieciństwo.
Na tym etapie łatwo się domyślić,
kto będzie tutaj złoczyńcą. Całą drogę dziewczyny do pozostania Silver Swan
scenarzyści prezentują dość pobieżnie, byle jak najprędzej doprowadzić ją do
punktu, w którym może stanąć naprzeciw Wonder Woman. Sprawę dodatkowo pogarsza
niepotrzebne wrzucenie przez nich do fabuły szeregu pobocznych postaci, które albo
nie zostają należycie rozbudowane (mowa zwłaszcza o Julii Kapatelis i Veronice
Cale), albo nie mają żadnego fabularnego znaczenia i pełnią jedynie funkcję
smaczku dla fanów (jak Cheetah, Dr Poison, Giganta czy też minotaur Ferdinand).
Natłok bohaterów, z których część
zalicza wyłącznie epizodyczne występy, każe myśleć, że twórcy chcieli tym
jednym filmem odhaczyć wszystkie najważniejsze elementy mitologii komiksowej
Amazonki. Jakby zamierzali za pomocą Bloodlines przedstawić mniej
zaznajomionym z WW widzom każdego wroga, z którym Diana mogłaby mierzyć się w
potencjalnych kontynuacjach. Szkoda, że obrali właśnie taki kierunek, bo bardziej
emocjonalne fragmenty, w których na pierwszy plan wysuwała się psychologia
postaci, zdecydowanie działały.
Naprawdę niewiele byłoby
potrzeba, żeby uczynić recenzowany film dobrym. Sam pomysł, żeby na przeciwnika
Wonder Woman wybrać blisko związaną z nią osobę, dawał wszak tyle możliwości!
Gdyby pozwolić Vanessie dłużej dojrzewać i pokazać jak stopniowo narasta w niej
gniew, mówilibyśmy o świetnej antagonistce! Scenariusz nie musiałby wówczas spłycać
roli Julii i pozbawiać jej ciepła oraz wyrozumiałości, które cechowały ją w komiksach.
Bloodlines to nieumiejętnie
wyważona mieszanka inspirowana runami Pereza, Phila Jimeneza i Grega Rucki. Korzystająca
z ich konceptów, próbująca przenosić niektóre niemal kadr po kadrze, ale jednocześnie
odzierająca je z towarzyszącego im w oryginale kontekstu. Bez tego nie sposób
właściwie oddać tragizm, empatię i poświęcenie bohaterów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz