niedziela, 26 stycznia 2020

WONDER WOMAN: BLOODLINES


Kreskówek ze świata DC już raczej nie oglądam. Większość najgłośniejszych tytułów z ostatnich lat – mam tu na myśli m.in. Batman: Zabójczy żart czy też Batman kontra Wojownicze Żółwie Ninja – zwyczajnie mnie ominęło. Kiedy mam do wyboru przeczytać odkładany od dawna komiks lub obejrzeć oparty na nim film animowany, zawsze będę skłaniał się ku materiałowi źródłowemu. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś mojej niechęci do animacji, a po prostu z braku czasu. Popkultura dostarcza tak wielu atrakcji, że z czegoś trzeba rezygnować.

Wonder Woman: Bloodlines było jednak tytułem, który chciałem sprawdzić odkąd tylko pojawiły się jego pierwsze zapowiedzi. Nie tylko dlatego, że staram się wspierać wszelkie projekty, które mają potencjał szerzej wypromować postać wojowniczej Amazonki, ale także z racji na historie, jakie zdecydowali się zaadaptować twórcy. Zapowiadało się bowiem na to, że film weźmie na warsztat wątki zapoczątkowane w cenionym przeze mnie runie George’a Pereza. W praktyce okazało się, że czerpie ze znacznie większej puli komiksów, co finalnie stanowi niestety jego główny problem…

We wstępie otrzymujemy skróconą genezę najsłynniejszej heroiny wydawnictwa DC. Jak w każdej tego typu opowieści fabuła zawiązuje się wtedy, kiedy Steve Trevor rozbija się swoim samolotem na Themyscirze. Zafascynowana światem zewnętrznym Diana przyjmuje sobie za cel odeskortowanie go do domu i skonfliktowana żegna się z matką. Wyrusza do Ameryki, gdzie wkrótce zyskuje przydomek „Wonder Woman”.

Dowiadujemy się tu również o procesie socjalizacji Amazonki, który przebiegał pod czujnym okiem Julii Kapatelis. Poważana badaczka specjalizująca się w starożytnej greckiej kulturze, ucząc Dianę i ucząc się od niej, oddala się od nastoletniej córki, Vanessy. Ta nabiera z czasem przekonania, że nie dorasta przyszywanej siostrze do pięt i zaczyna obwiniać ją za nieudane dzieciństwo.

Na tym etapie łatwo się domyślić, kto będzie tutaj złoczyńcą. Całą drogę dziewczyny do pozostania Silver Swan scenarzyści prezentują dość pobieżnie, byle jak najprędzej doprowadzić ją do punktu, w którym może stanąć naprzeciw Wonder Woman. Sprawę dodatkowo pogarsza niepotrzebne wrzucenie przez nich do fabuły szeregu pobocznych postaci, które albo nie zostają należycie rozbudowane (mowa zwłaszcza o Julii Kapatelis i Veronice Cale), albo nie mają żadnego fabularnego znaczenia i pełnią jedynie funkcję smaczku dla fanów (jak Cheetah, Dr Poison, Giganta czy też minotaur Ferdinand).

Natłok bohaterów, z których część zalicza wyłącznie epizodyczne występy, każe myśleć, że twórcy chcieli tym jednym filmem odhaczyć wszystkie najważniejsze elementy mitologii komiksowej Amazonki. Jakby zamierzali za pomocą Bloodlines przedstawić mniej zaznajomionym z WW widzom każdego wroga, z którym Diana mogłaby mierzyć się w potencjalnych kontynuacjach. Szkoda, że obrali właśnie taki kierunek, bo bardziej emocjonalne fragmenty, w których na pierwszy plan wysuwała się psychologia postaci, zdecydowanie działały.

Naprawdę niewiele byłoby potrzeba, żeby uczynić recenzowany film dobrym. Sam pomysł, żeby na przeciwnika Wonder Woman wybrać blisko związaną z nią osobę, dawał wszak tyle możliwości! Gdyby pozwolić Vanessie dłużej dojrzewać i pokazać jak stopniowo narasta w niej gniew, mówilibyśmy o świetnej antagonistce! Scenariusz nie musiałby wówczas spłycać roli Julii i pozbawiać jej ciepła oraz wyrozumiałości, które cechowały ją w komiksach.

Bloodlines to nieumiejętnie wyważona mieszanka inspirowana runami Pereza, Phila Jimeneza i Grega Rucki. Korzystająca z ich konceptów, próbująca przenosić niektóre niemal kadr po kadrze, ale jednocześnie odzierająca je z towarzyszącego im w oryginale kontekstu. Bez tego nie sposób właściwie oddać tragizm, empatię i poświęcenie bohaterów.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz