piątek, 2 stycznia 2015

HELLBLAZER - RUN GARTHA ENNISA

Post ten zbiera recenzje tomów HELLBLAZERA zawierających run Gartha Ennisa. Wszystkie one pojawiły się swego czasu na DC Multiverse.
Recenzje tomów Dangerous Habits i Fear and Loathing są autorstwa Przemka Mazura.


HELLBLAZER: DANGEROUS HABITS


WYDANY W POLSCE PRZEZ EGMONT JAKO HELLBLAZER: NIEBEZPIECZNE NAWYKI

Wprawnie rozpisana opowiastka o tym jak pewien cwany Brytol, na co dzień nałogowy wręcz wielbiciel ksiąg magicznych, prochowców, a w pierwszym rzędzie ogromnych ilości nikotyny zrobił w przysłowiową "trąbę" wszystkie moce piekielne. 

Mimo wszystko okazuje się, że to i tak wystarczy, chociaż wstępne partie opowieści nieszczególnie zachęcają do dalszej lektury. Ba, zdarzały się nawet przypadki (opisane zresztą w lokalnej prasie) przyśnięcia w trakcie ich lektury, nie wspominając już o ustawicznym wręcz ziewaniu. A przecież nazwisko scenarzysty, niekwestionowanej gwiazdy (choć w tym przypadku niekoniecznie zarannej) komiksowego rzemiosła z pewnością zobowiązuje. Tyle, że akurat w przypadku tego tytułu mamy do czynienia z młodocianym Garthem Ennisem (w chwili publikacji pierwowzoru miał zaledwie 21 lat!), dopiero rozpoczynającym swą karierę dyżurnego obrazoburcy DC Comics. Pomimo tej okoliczności widać wyraźnie, że wraz z kolejnymi epizodami rzeczony twórca prędko "rozkręca się" fundując nam większość tak charakterystycznych dlań motywów, jakimi raczył nas w niedalekiej przyszłości na łamach m.in. KAZNODZIEI. Nie brak zatem nonszalanckiego traktowania tradycji judeo-chrześcijańskiej, co niemal zawsze gwarantuje komercyjny sukces. Wysokość pozyskanych ze sprzedaży kwot zależy zazwyczaj od skali użytych inwektyw oraz pastwienia się nad kolejnymi dogmatami, znanymi zresztą rzeczonemu w stopniu co najwyżej pobieżnym. Abstrahując jednak od momentami zbyt dalece pretensjonalnej maniery nie da się ukryć, że osobliwa twórczość Ennisa wniosła sporo oryginalności do tej serii, pozostającej wówczas (przynajmniej oficjalnie) w ramach głównego nurtu DC (imprint Vertigo zaistniał dopiero w styczniu 1993 roku). Już sam główny wątek, rak płuc wywołany wiadomym hobby Constantine'a, to pomysł nader niecodzienny, zwłaszcza, że zaistniał w momencie, gdy postaci DC nie przetrzebiano jeszcze tak bezlitośnie, jak miało to miejsce kilka lat później. Ironia losu zawarta w kwestii "Nigdy nie sądziłem, że tak to się skończy" w pełni oddaje rezygnację tytułowej postaci, tym bardziej, że miał on już okazje wydobywać się z opresji o dalece bardziej nadprzyrodzonej proweniencji. Tymczasem dopadła go niemniej straszliwa, choć pozornie znacznie bardziej trywialna plaga naszych czasów ... Próżno jednak wyczekiwać bierności ze strony osobnika, który już nieraz miał okazję spojrzeć w piekielną otchłań. 

Chociaż Ennis koncentruje się w głównej mierze na Constantinie, to jednak nie szczędzi nam udanych kreacji w drugim czy nawet jeszcze bardziej odległym planie, co także stanowi istotny przejaw jego stylistyki. Wśród nich szczególnie dostrzegalny zdaje się weteran walk z Deutsches Afrika Korps, niejaki Matt o ewidentnie specyficznym poczuciu humoru, z którym Constantine niemal natychmiast nawiązuje więź autentycznej przyjaźni. To właśnie ów wyczekujący śmierci staruszek wnosi do fabuły elementy nieszablonowego humoru, momentami drastycznego w swej wymowie. Nie zabrakło przy tym nieco mniej wyszukanego "nabijania" się z podjętej konwencji jak chociażby wygląd jednego z władców piekieł przybyłego po duszę kumpla Constantine'a. Istna sztampa rodem z drętwych horrorów realizowanych w latach sześćdziesiątych. Scenarzysta sprawnie wpisuje się także w ówczesny model struktury piekła znany m.in. z cyklu o Władcy Snów. Pomimo wszelkich mankamentów wynikających z koncepcji "triumwiratu" władającego wspomnianą częścią świata pozagrobowego należy przyznać, że akurat w tej opowieści rzecz sprawdziła się doskonale. 

Niestety ilustracyjnie komiks ten plasuje się co najwyżej na pozycji nieco wymęczonego rzemieślnictwa. Jest to zresztą cecha licznych tytułów Vertigo, na których łamach niejeden już grafik, skrywając się pod pozorem awangardyzacji, dawał popis swej niekompetencji, tudzież lenistwa. Tak jest też niestety i tutaj, na co być może ma wpływ okoliczność położenia tuszu na szkic Williama Simpsona aż przez sześciu twórców (inny w każdym z epizodów). Efekt takich poczynań siłą rzeczy dalece odbiega od wirtuozerii, niemniej na swój sposób sprawnie wkomponowuje się w wymowę opowieści traktującej o zjawiskach, delikatnie rzecz ujmując, mało optymistycznych. 

Okładki dla poszczególnych epizodów to efekt wysiłków Toma Canty'ego, wyraźnie usiłującego wpisać się w manierę Dave'a McKeana i Kenta Williamsa. Stąd sięgnięcie z jego strony po technikę kolażu, praktykowaną z wielkim powodzeniem przez pierwszego z wymienionych plastyków. Niestety w zestawieniu z nim Canty nie ma najmniejszych szans, choć i tak zaproponowane przezeń kompozycje prezentują się co najmniej odkrywczo, zwłaszcza na tle większości ówczesnych publikacji DC Comics. 

Niebezpieczne Nawyki, choć z pewnością ukazały się u nas stosunkowo późno, to jednak stanowią doskonałą okazje bliższego przyjrzenia się początkom kariery Gartha Ennisa, cieszącego się u nas niemałą estymą. Równocześnie ów fakt nie dyskwalifikuje omawianej opowieści jako rozrywki samej w sobie, nie tylko dla wielbicieli jego twórczości. Należy jednak żałować, że ów zbiorek nie trafił do polskich księgarń już w marcu 2005 roku równocześnie z premierą filmu CONSTANTINE, którego zasadniczy wątek opierał się właśnie na Niebezpiecznych Nawykach. Rzecz jasna producenci koncertowo olali ponury klimat opowieści proponując w zamian efekciarstwo w manierze typowej dla Hollywood, a i Keanu Reeves kompletnie nie przystawał do wizerunku niedogolonego pijaczyny w wymientolonym prochowcu (z drugiej strony, czego można było spodziewać się w naszych czasach? Kameralnej przypowiastki o skrajnie bezczelnym Angolu?). Niemniej szkoda, że przepuszczono tę okoliczność, z marketingowego punktu widzenia wybitnie korzystną. Oby sprzedaż tegoż tomiku okazała się na tyle zadowalająca, by decydenci Egmontu zdecydowali się na publikacje dalszych (a może też i wcześniejszych) perypetii Johna Constantine'a.

5/6

Przemek Mazur

----------

HELLBLAZER: BLOODLINES


Tom ten otwiera kilka krótszych historii, będących swego rodzaju czasem na złapanie oddechu po niedawnych wydarzeniach w życiu Johna. Spotyka się w nich z duchami małżeństwa szukającymi zemsty, radosnym pogańskim bogiem oraz Królem Wampirów. W zasadzie jedynie w przypadku tego ostatniego życie Constantine'a jest zagrożone, lecz i tak udaje mu się uratować skórę bez rozlewu krwi. Po tych przystawkach mamy dwa główne dania. W pierwszym z nich, Royal Blood John musi uporać się z demonem, który opętał członka rodziny królewskiej, natomiast w drugim ponownie ściera się z Pierwszym z Upadłych.

Zwłaszcza pierwsze dwie opowieści to typowe zapchajdziury, nie wnoszące nic istotnego do serii. Choć przyznać trzeba, że postać bohatera drugiej z nich – Pana Tańca jest całkiem ciekawa, lecz nie odegra on prawie żadnej roli w późniejszych numerach. Za to jubileuszowy 50 zeszyt, Remarkable Lives jest naprawdę świetny, utrzymany w tak niepokojącym klimacie, że nawet sam John czuje się nieswojo. No ale trudno o spokój ducha gdy zostaje się zaproszonym na pogawędkę przez istotę starszą od ludzkiej rasy, a której głównym pożywieniem są właśnie ludzie. I mimo że w zasadzie cały numer jest jedynie ich rozmową, to trzyma przez cały czas w napięciu.

Najdłuższa historia w albumie niestety nie jest już tak dobra. Choć punkt wyjścia Royal Blood ma świetny – odpowiedzialny za morderstwa Kuby Rozpruwacza demon po 100 latach ponownie manifestuje się w Londynie, to na dłuższą metę wydaje się ona dla Ennisa jedynie pretekstem do uzewnętrzniania swej niechęci wobec brytyjskiej rodziny królewskiej oraz prób szokowania czytelnika brutalnymi scenami. Trzeba mu jednak przyznać, że dzięki temu całkiem dobrze zapada ona w pamięć.

Lepiej za to prezentuje się ostatnia w tomie opowieść, czyli Guys and Dolls oraz jej epilog She's Buying a Stairway to Heaven. Dzięki niej poznajemy lepiej początki znajomości Johna i demonicy Ellie, która jak się okazuje wdała się niegdyś w romans z aniołem, co skończyło się dosyć dramatycznie. Miłośnikom KAZNODZIEI może tu coś zaświtać i będą mieli rację, to właśnie na łamach HELLBLAZERA Garth po raz pierwszy zastosował ten koncept. Przybliżona nam zostaje także postać Pierwszego z Upadłych i jego coraz bardziej rosnącej nienawiści wobec Constantine'a, który ciągle pozostaje poza jego zasięgiem. Jeśli miałbym do czegoś przyczepić się w tej historii, to chyba jedynie do zakończenia, w którym John rozwiązuje swe i Ellie problemy w banalny i wyciągnięty z kapelusza sposób. 

Za rysunki w większości numerów odpowiada znany już z Niebezpiecznych Nawyków William Simpson i jego kreska jest równie brzydka jak wówczas. Zastępujący go jednym z numerów Mike Hoffman również trzyma swój tradycyjny niski poziom. Jedynym jaśniejszym punktem jest zeszyt narysowany przez Steve'a Dillona, który może nie jest mistrzem ołówka, ale na tle pozostałych ilustratorów wypada wręcz rewelacyjnie. Inna sprawa, że ta seria już z pewnością przyzwyczaiła czytelników, że niezwykłych doznań wizualnych nie należy się po niej spodziewać. Za to w tych numerach przy pracy nad okładkami całkiem niezłego Toma Canty’ego, zastępuje Glenn Fabry, o którego talencie miłośnikom KAZNODZIEI nie trzeba przypominać.

Bloodlines nie jest może specjalnie udanym albumem, ale i tak szkoda, że nie ukazał się w Polsce gdy HELLBLAZERA wydawał Egmont. Historia Guys and Dolls była bowiem dosyć istotna dla głównego wątku runu Ennisa przy tym tytule a Remarkable Lives to jeden z najlepszych numerów napisanych przez tego scenarzystę w tej serii. Reszta tomu już raczej nie zachwyca, ale nie jest też jakoś specjalnie zła. To po prostu przeciętne i nie zapadające w pamięć opowieści.

3/6

----------

HELLBLAZER: FEAR AND LOATHING


WYDANY W POLSCE PRZEZ EGMONT JAKO HELLBLAZER: STRACH I WSTRĘT

Dla jednych zawód, dla innych umiarkowana satysfakcja. Jedno jest pewne: dobrze się stało, ze drugi tom HELLBLAZERA, serii długo u nas wyczekiwanej, trafił pod czytelnicze strzechy jeszcze w tym roku. To pozwala żywić nadzieję, że w przyszłym doczekamy się co najmniej trzech kolejnych.

W odróżnieniu od wydania zbiorczego inicjującego ten cykl na naszym rynku ("Niebezpieczne nawyki" - maj 2008 r.) tym razem nie zaprezentowano nam jednolitej fabularnie opowieści. Pierwsze dwa epizody to swoiste rozliczenie z przeszłością. Oto bowiem Constantine ma okazje pogawędzić z jednym ze swych przodków, niegdysiejszym specem od rozwałki na usługach Cromwella, a przy okazji spieszy z odsieczą swej siostrzenicy. Mało tego - tytułowego bohatera dopadają czterdzieste urodziny, a wraz z nimi deprecha. Oczywiście radzi sobie z tym problemem w tradycyjny, charakterystyczny dlań sposób... Krótko pisząc, wóda lała się strumieniami. Dopiero trzeci z odcinków przynosi nam bardziej rozbudowaną historię, bezpośrednio nawiązującą do wspominanych Niebezpiecznych Nawyków. Na scenę wkracza nie byle kto, bo sam archanioł Gabriel, z woli Stwórcy uziemiony pośród śmiertelników. Nie dość na tym, sporo miejsca poświęcono ówczesnej życiowej partnerce Constantine´a, niejakiej Kit (zaiste twarda z niej babka!). W obu przypadkach, jak niemal zawsze w fabułach Ennisa, sprawy mają się bardzo źle, kompletnie inaczej niż życzyliby sobie tego uwikłani w nie bohaterowie. Ale taki już "urok" wzmiankowanego scenarzysty. Tradycyjnie nie omieszkał on uraczyć nas kilkoma tanimi chwytami z gatunku obrazoburczych, przy okazji sam sobie przecząc (w kontekście Gabriela - łatwo to "wyłapać" na stronach 64 i 118). Motyw rasistowskich ekstremistów to również stały element w twórczości Irlandczyka. Tym razem miast z Ku-Klux-Klanem, mamy do czynienia z brytyjską bojówką "prawicową"1. Ponadto noże kuchenne w genitaliach i takie tam atrakcje - wszystko to, czym już za kilka lat mieli "delektować" się fani Jesse'ego Custera. 

O ile w początkowych partiach "Strachu i wstrętu" fabuła rozwija się zachęcająco, o tyle wraz z rozwojem wypadków całość rozłazi się pod ciężarem osobistych problemów tytułowego bohatera. Ta część opowieści, pomimo znacznego ładunku emocjonalnego, nie sprawia wrażenia przekonującej. I stąd też po lekturze trudno wyzbyć się odczucia, że przynajmniej w przypadku omawianego tytułu, Ennis znacznie lepiej poradził sobie z krótszą formą, zwłaszcza epizodem "urodzinowym". Nie zabrakło odrobiny nietypowego humoru, jak chociażby w scenie, gdy Constantine "nawiedza" lokum młodocianego okultysty. Gościnne, krótkie wizyty Phantom Strangera, Zatanny i Swamp Thinga to dodatkowy "smaczek", a zarazem przypomnienie o realiach, w jakich zaistniała postać specyficznego magika. 

Chciałoby się rzec, że realizacja HELLBLAZERA stanowiła rozgrzewkę Ennisa do jego "opus magnum", którego tytułu raczej nie trzeba przypominać. Skojarzenie tym bardziej na miejscu, bo także i tu sekunduje mu Steve Dillon, którego momentami ascetyczna, a zarazem rozpoznawalna na pierwszy rzut oka stylistyka przyozdobiła niemal wszystkie odcinki KAZNODZIEI. Widać jeszcze na tym etapie swej twórczości preferował on częstsze operowanie drobną kreską, co w przekonaniu piszącego te słowa stanowiło właściwą dlań metodykę twórczą. Szkoda, że z niej zrezygnował przy okazji rozrysowywania perypetii pewnego pretensjonalnego "pastora"... Okładki to efekt doskonale u nas znanego (znowu ten PREACHER) Glenna Fabry´ego. 

Zapewne większość fanów postaci specyficznego magika dawno już skompletowała oryginalne wydania zbiorcze jego przygód. Ci jednak, którzy nie mieli takowej okazji, mogą czuć delikatny dyskomfort w trakcie lektury "Strachu i wstrętu", a to z tego względu, że na kartach tej opowieści przewija się mnóstwo postaci istotnych dla treści poprzednich odcinków. Niniejszą sytuację moglibyśmy porównać do analogicznej ze schyłku lat osiemdziesiątych, gdy decydenci "Orbity" zdecydowali się na publikację "Thorgala" od tomu siódmego (Gwiezdne Dziecko). Tymczasem już w tomie jedenastym (Oczy Tanatloca), w pamiętnej scenie śmierci głównego bohatera, dało się zauważyć osobowości nieznane dotąd polskiemu czytelnikowi (m.in. jak zawsze efektywną Strażniczkę Kluczy). Z czasem lakuny wydawnicze uzupełniono, dzięki czemu wszyscy spragnieni przygód kosmity-wikinga mogli odetchnąć z ulgą. Oby podobnie rzecz się miała także z Johnem Constantine, na co mogą wskazywać zapowiedzi ze strony Egmontu. Wygląda na to, że w rychle nadciągającym roku trafią do nas trzy kolejne wydania zbiorcze. Jest zatem na co czekać.

3/6

Przemek Mazur
----------

HELLBLAZER: TAINTED LOVE


WYDANY W POLSCE PRZEZ EGMONT JAKO HELLBLAZER: CHORA MIŁOŚĆ 

To wydanie zbiorcze jest niemal w całości poświęcone konsekwencjom rozstania się Johna i Kit. Jak się okazuje zwłaszcza Constantine bardzo ciężko to przeżył i stoczył się kompletnie na dno. Jednak nawet jako bezdomny i chlejący najtańszy dostępny alkohol wrak człowieka okazuje się dla Króla Wampirów zbyt twardym orzechem do zgryzienia. Ostatecznie jednak udaje mu się wyrwać z marazmu i dojść do siebie. A wtedy natyka się na człowieka, z którym spotkanie przed kilkudziesięciu laty całkowicie odmieniło życie ich obu. Tymczasem Kit po powrocie do Irlandii także jest w psychicznym dołku i nie jest pewna czy dobrze postąpiła, rozstając się z Johnem, lecz dzięki pomocy przyjaciół przezwycięża chandrę.

Zeszyty zebrane w tym tomie są o tyle niezwykłe, że w większości z nich nie mamy w nich do czynienia z tradycyjnie cynicznym i przebiegłym głównym bohaterem. Zamiast tego jest tu złamanym człowiekiem, którego nawet nie obchodzi czy dożyje następnego dnia. Dzięki temu dosyć silnie wyróżnia się on na tle pozostałych. Dodatkowo w jednym z numerów jest w ogóle nie pojawia się osobiście, a jedynie jest wspominany przez Kit, która jest główną bohaterką zeszytu. Dużo większy niż zwykle nacisk położony jest tu na stronę obyczajową komiksu, zwłaszcza właśnie w owej części poświęconej byłej dziewczynie Constantine'a. Jest o po prostu historia kobiety, która stara się poukładać na nowo swe życie po rozstaniu z ukochanym. Nie ma tu żadnych nadnaturalnych istot, czy wydarzeń. Za to sporo mamy tutaj malowniczych postaci i aż szkoda, że są one obecne jedynie w jednym numerze. Za to jeśli już chodzi o Johna to mamy wampiry, ducha, a nawet krótkie pojawienie się Pierwszego z Upadłych. Pierwsza historia w tym tomie opowiada o tym, jak Król Wampirów odnajduje bezdomnego Johna i postanawia wywrzeć na nim swą zemstę za ośmieszenie go w trakcie ich ostatniego spotkania, a ten prawdę mówiąc nawet nie zamierza mu w tym przeszkadzać. Najbardziej w niej podoba mi się przewrotny finał ich spotkania, dla którego kluczowe znaczenie okazuje się mieć pewien fakt jeszcze z początków runu Delano. Jednak nawet te wydarzenia nie są w stanie otrzeźwić Constantine’a. Ma to miejsce dopiero gdy nad brzegiem Tamizy ma sen sprowadzony przez niespokojnego ducha, który uświadamia mu, że wbrew wszelkim przeciwnościom nigdy nie wolno się poddawać i do końca walczyć o swe życie.

Oprócz opowieści z właściwego runu HELLBLAZERA w albumie znajdują się jeszcze dwie z wydań specjalnych. Obie skupiają się na przeszłości Johna. W pierwszej z nich, kilkunastostronicowej tytułowej historii, żyjący jeszcze na ulicach Constantine opowiada podobnemu mu bezdomnemu o parze swych znajomych, których związek zakończył się tragicznie. W drugiej oprócz wyjawienia wydarzeń, który przed wielu laty odcisnęły na nim olbrzymie piętno, znajdujemy także zapowiedź zbliżającej się konfrontacji naszego bohatera z Pierwszym z Upadłych. I to właśnie ta historia jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem tego zbioru, bowiem reszta wypada raczej przeciętnie. Wprawdzie nie da się zaprzeczyć, że Ennis całkiem dobrze odnajduje się w takich bardziej przyziemnych scenariuszach, lecz żaden z nich nie zostaje w pamięci na dłużej.

Pod względem graficznym jest solidnie, lecz bez fajerwerków, bowiem rządy nadal sprawuje tu Steve Dillon. A okładki Fabry’ego jak zwykle są ucztą dla oka.

Moim zdaniem Tainted Love można spokojnie pominąć zapoznając się z tą serią, bowiem jak wspomniałem powyżej zebrane w nim historie w większości ani nie wyróżniają się niczym specjalnym, ani nie popychają akcji do przodu. No chyba że ktoś jest wielce ciekaw Constantine’a jako bezdomnego alkoholika.

3/6

----------

HELLBLAZER: DAMNATION'S FLAME


WYDANY W POLSCE PRZEZ EGMONT JAKO HELLBLAZER: PŁOMIEŃ POTĘPIENIA

W poprzednim tomie obserwowaliśmy jak John stoczył się na dno, po rozstaniu z Kit. I choć w końcu udało mu się pozbierać do kupy, to mimo wszystko cały czas nie jest w najlepszej formie, czego najlepszym dowodem są wydarzenia z opisywanego albumu, które jak przyznaje sam Constantine, nie miałyby miejsca, gdyby był w pełni sobą. Sytuację tą postanawia bowiem wykorzystać jego dawny wróg, Papa Midnite, by wywrzeć na nim swą zemstę i przy pomocy magii voodoo wysyła go w mentalną podróż po piekielnej wersji Stanów Zjednoczonych.

Jakkolwiek samo zawiązanie akcji wydaje mi się cokolwiek naciągane, bowiem powody zarówno pobytu Johna w Nowym Jorku, jak i zemsty Midnite’a są niespecjalnie przekonujące, to jednak sama tytułowa historia jest moją ulubioną jeśli chodzi o właściwy run Ennnisa przy tym tytule. Przede wszystkim dlatego, że jest tak odmienny od innych jego historii, zwłaszcza dzięki umieszczeniu większości akcji w surrealistycznej, fantasmagorycznej wersji Ameryki. Za sprawą tego scenarzysta może tu dać się ponieść swojej wyobraźni i przedstawić nam nam naprawdę niezwykłe miejsca i postacie, w dodatku upstrzone dozą naprawdę czarnego humoru. Ci, którzy czytali KAZNODZIEJĘ pewnie pamiętają jak tam Ennis rozpływał się w zachwytach nad USA, tym razem jednak nic takiego nie znajdziemy. Bowiem wersja Stanów, do której wysyła Constantine Midnite, uosabia wszystko co w tym kraju najgorsze. W tej sytuacji nie dziwi tożsamość osoby, która rządzi tym miejscem, której jednak nie zdradzę, mimo że nie jest to jakoś nadzwyczaj zaskakujące.

Niestety reszta albumu zdecydowanie ciągnie jego ocenę w dół. Mamy tu bowiem dwie historyjki o chlaniu ze znanym z Dangerous Habits Brendanem, z których niewiele wynika oraz opowiadaną przez Chasa historię o domniemanej śmierci i pogrzebie Johna. Może to ostatnie wydaje się interesujące, ale niestety Chas nie zna najciekawszych jej fragmentów, więc całość jest zdecydowanie rozczarowująca. Jeśli o mnie chodzi to te numery mogłyby pozostać niezebrane w wersji albumowej i nic byśmy na tym nie stracili.

Za rysunki w większości tomu odpowiada Steve Dillon, więc wiadomo czego się spodziewać – całkiem niezłej kreski, lecz niczego ponadto. W dwóch przypadkach zastępują go jednak inni twórcy. Niestety za każdym razem jest to zmiana na gorsze. William Simpson w Act of Union jest równie tragiczny jak był w początkach runu Ennisa, a Peter Snejbjerg w And the Crowd Goes Wild, którego prawdę mówiąc lubię, w początkach swej kariery rysował niestety dużo gorzej niż robi to dziś.

Jak widać mam wobec tego wydania zbiorczego mieszane uczucia – świetna główna historia i fatalne pojedyncze opowieści, dodatkowo osłabiane pozostawiającymi wiele do życzenia rysunkami, sprawiają, sprawiają, że trudno ten tom jednoznacznie polecić. Jednak sądzę, że dla samego Damnation’s Flame warto po niego sięgnąć, bowiem historia ta wybija się pozytywnie na tle pozostałych scenariuszy autorstwa Ennisa w HELLBLAZERZE.

4/6

----------

HELLBLAZER: RAKE AT THE GATES OF HELL



WYDANY W POLSCE PRZEZ EGMONT JAKO HELLBLAZER: ŁAJDAK U PIEKŁA BRAM

To ostatni tom właściwego runu Ennisa przy tym tytule, więc starcie Constantine’a z Pierwszym z Upadłych znajduje tu swój finał (przynajmniej na jakiś czas, bowiem późniejsi scenarzyści również wykorzystywali tą postać). A to nie jedyny problem jakiemu John musi stawić czoła. Jednocześnie bowiem stara się ochronić swą niegdysiejszą dziewczynę, która stoczyła się na dno przed jej brutalnym alfonsem. Dodatkowo nieudolna próba aresztowania George’a Ridleya, czarnoskórego znajomego Constantine’a, staje się zarzewiem krwawych  zamieszek na tle rasowym, które ogarniają Londyn. Jednym jaśniejszym punktem w tym wszystkim jest powrót Kit... ale jedynie po to, by się z nim pożegnać w odpowiedni sposób. Na końcu albumu mamy jeszcze całkowicie niezależną historyjkę o Kit i jej rodzinie oraz znajomych, dziejącą się w Belfaście.

Po „ostatecznej” konfrontacji władcy piekieł oraz najprzebieglejszego z magów można by się spodziewać czegoś prawdziwie spektakularnego. Jednak każdy kto tak sądzi czytając ten album srodze się rozczaruje. Akcja toczy się tu do przodu bowiem bardzo powoli i straszliwie meandruje z powodu rozlicznych pobocznych wątków, które w zasadzie nic nie wnoszą do fabuły, a zajmują większość miejsca. Co więcej żadnej z rywali nie wydaje się jakoś specjalnie przejęty owym starciem. Owszem gdy nagle pojawia się szansa pokonania Johna, Pierwszy z Upadłych stara się ją wykorzystać, ale potem uznaje, że nie chce mu się szukać wroga i woli na niego poczekać nic nie robiąc. Natomiast sam Constantine od czasu do czasu stwierdza, że przygotowuje się na to spotkanie, ale w samym komiksie tego raczej nie widać. Głównie zajmuje się bowiem uprzykrzaniem życia pewnemu alfonsowi. Często zresztą jest spychany na drugi plan, a zamiast niego śledzimy przygody George’a, które nie mają praktycznie nic wspólnego z właściwą fabułą. Choć jego przyjaciele padają wokół jak muchy, to w jednym tylko numerze sprawia wrażenie naprawdę niepokojącego się tym co ma się wkrótce wydarzyć, lecz gdy niedługo potem pojawia się Kit, natychmiast o tym wszystkim zapomina. Muszę jednak przyznać, że gdy w końcu rywale się spotykają robi się ciekawiej. A ich rozmowę czyta się z prawdziwą przyjemnością i jest to zdecydowanie najlepsza cześć całego tomu. Niestety już samo zakończenie jest potwornie rozczarowujące. Twist owszem zaskakuje, ale jednocześnie sprawia, że czytelnik zastanawia się czemu ta historia nie skończyła się po dwóch numerach, lecz ciągnęła bez żadnego powodu przez sześć. Co więcej w trakcie lektury czytelnik spodziewa się, iż te rozliczne wątki w finale okażą się w jakiś sposób powiązane. Okazuje się, że jednak nie i każdy z nich rozwiązuje się samodzielnie, bez udziału Johna. Tak, nawet ten dotyczący Pierwszego z Upadłych. W zasadzie gdyby nie fakt, że pomógł swej dawnej dziewczynie uwolnić się od alfonsa, to Johna mogłoby w tym komiksie równie dobrze nie być, a wszystko rozegrałoby się z grubsza tak samo.

Wieńczący album odcinek specjalny idealnie wpasowuje się w ogólną bezcelowość jaka cechuje to wydanie zbiorcze. Nie ma on absolutnie nic wspólnego z HELLBLAZEREM oprócz obecności Kit, a Ennis sprawia wrażenie jakby sam nie bardzo wiedział o czym chce napisać. Początkowo wydaje się, że jest to opowieść o tym jak dziwnym miastem jest Belfast, by nagle znienacka w drugiej połowie okazać się historią o przemocy w małżeństwie. A całość, jak to często bywa w obyczajowych scenariuszach Ennisa, sprowadza się w dużej mierze do opowiadania zabawnych historyjek przy piwie.

Za stronę wizualną tradycyjnie już odpowiada „nadworny” rysownik Gartha – Steve Dillon, więc nie mam tu zbyt wiele do dodania. Może poza tym, że gdy w Heartland zazwyczaj kolorującego jego szkice Toma Ziuko zastępuje Daniel Vozzo, wychodzi to jego rysunkom na zdrowie, ale różnica i tak jest na tyle mała, że nie zmieni to niczyjego zdania o tym grafiku.

Tak więc jak widać run Ennisa w HELLBLAZERZE finiszuje niestety bardzo słabo i trudno mi polecić ten tom komukolwiek. Mam wrażenie, że nie miał on za bardzo pomysłu jak to wszystko zakończyć i w efekcie większość tego wydania zbiorczego jest nic nie wnoszącym zapychaczem. Jeśli ktoś jednak czytał poprzednie, to i po ten z pewnością sięgnie, choćby po to by poznać zakończenie tej historii. Na pocieszenie dodam, że Ennis pisze na tyle sprawnie, że daje się to przeczytać bez bólu.

2/6

Tomasz "Buddy Baker" Kabza

1 komentarz:

  1. vertigo było ogólnie najciekawszą rzeczą jaką dc kiedykolwiek miało (sorry dcmaniaki), ale fakt faktem, że hellblazer ennisa jest polaryzujący - część osób się zachwyca (bo ennis), a część widzi to jako pewien etap rozwoju ennisa. mimo wszystko, młody ennis piszący 40-latka wypada słabo i widać, że jest to pewien prototyp preacher'a. ciekawe jest to, że jak byłem dużo młodszy to pochłaniałem ennisa zachłannie, a obecnie go wręcz nie trawię i uważam za kiepskiego pisarza. gusta się strasznie zmieniają. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń