Jeff Parker, ten znany ostatnio głównie ze swojej pracy nad serią BATMAN ’66 okazał się następcą Geoffa Johnsa i dostał za zadanie kierowanie okrętem o nazwie AQUAMAN. Jak to zwykle mam w zwyczaju nie skreślam od razu nowego twórcy/twórców konkretnej serii i zawsze daję jemu/im kilka numerów na to, aby przekonać mnie do ich własnej wizji. W tym wypadku nie było inaczej i chociaż nie spodziewałem się jakichś fajerwerków ze strony Parkera to nadal trzymałem kciuki za to, by komiks o Arthurze Currym prezentował dobry poziom.
Znów dziwnym trafem piszę o
zmianie warty w ramach serii DC wraz z czwartym, bądź góra piątym tomem.
Przyjęło się jakoś całkiem przypadkowo lub też nie, że osoby odpowiedzialne za
pisanie scenariusza jakiegoś komiksu od początku relaunchu z września 2011 roku
rozstają się z danym tytułem właśnie gdzieś w przedziale 18-25 numeru. Tym
razem nie mam jednak tak dobrego nastroju i odczucia są trochę gorsze, niż to
było w przypadku recenzowanych ostatnio BATWOMAN, czy też ACTION COMICS. Nie da
się ukryć, że Geoff Johns postawił wysoko poprzeczkę swoim runem, który zamknął
małym happyendem doprowadzając do końca kilka rozpoczętych przez siebie wątków.
Jego Aquaman walczył nie tylko o odzyskanie należnego mu tronu i pogodzenie
roli superbohatera z rolą władcy Atlantydy. Aquaman Johnsa rozprawił się
również ze stereotypem, że jest jedynie drugo-, bądź trzecioligowym herosem,
którego moce bardziej śmieszą ludzi i daleko mu do takiego Supermana czy
Batmana. Aquaman w wydaniu Jeffa Parkera to od samego początku zupełnie inna,
trochę lżejsza w odbiorze postać, która otrzymała ode mnie przydomek „Pogromca
potworów”.
Potwory, potwory i jeszcze raz
potwory. Od pierwszych aż po ostatnie strony piątego tomu o tytule mającym jakże
liryczny wydźwięk – Sea of Storms – główny
bohater praktycznie cały czas walczy z jakąś bestią. Są to kolejno wybudzony po
wielu stuleciach ze snu Karaquan (czyli pewna wersja znanego szerzej Krakena),
który rozrabia w okolicach Islandii, i którego Arthur oczywiście po wielu
trudach pokonuje i ratuje świat. Następnie mamy do czynienia z uwolnionymi z
czegoś na kształt piekła bestii zwanych Giant-Born z gościnnym występem
Herkulesa. Tym razem Aquaman korzysta z pomocy zorientowanej w tematyce
mitologii greckiej Wonder Woman. Oczywiście stwory zostają pokonane i ponownie
uwięzione. Na deser dostajemy bezsensowną potyczkę ze Swamp Thingiem oraz,
jakżeby inaczej, bestią zaległą pod powierzchnią wody i niszczącą wszelkie
morskie życie na swojej drodze. Z jednej potyczki przechodzimy jakby nigdy nic
do drugiej, a zmienia się tylko przeciwnik. Schemat działania Aquamana
pozostaje praktycznie bez zmian. Do tego dochodzi irytująca sytuacja, gdzie
Aquaman bez słowa zaczyna naparzać się ze Swamp Thingiem zamiast wpierw
wyjaśnić po co przybył. Jakie to stare, oklepane i mało wiarygodne.
Gdzieś w przerwie mamy małe
spotkanie szkolne po latach Arthura, które nie jest jakieś porywające, ale
przynajmniej można odetchnąć od widoku tytułowego herosa naparzającego jednego
przeciwnika po drugim. Dodajmy, że Aquaman zostawia swój trójząb bez opieki i
ten oczywiście zostaje skradziony. W tle całego tomu rozgrywa się również
powoli wątek związany z tajną podwodną placówką próbującą wyhodować własnego
podwodnego potwora (nie czytałem jeszcze, ale zapewne finał tej sprawy
zobaczymy w kolejnym tomie), a także Merę mającą na karku grupę tych, którym
nie podobają się obecne „władze” Atlantydy.
Historie pisane przez Parkera
charakteryzuje to, że są używając terminologii pasującej do klimatu komiksu
dosyć płytkie i nie tworzą płynnej całości. Takie opowieści na raz, z których
właściwie nic znaczącego i trwałego nie wynika i krótko po ich przeczytaniu
można o nich najzwyczajniej zapomnieć. Nowy scenarzysta odcina się od
dotychczasowych dokonań Geoffa Johnsa, ma do tego prawo, tylko że sam nie ma do
zaoferowania właściwie nic nowego i oryginalnego.
Jeśli chodzi o rysunki to Paul
Pelletier jest dla mnie solidnym rzemieślnikiem, który nigdy nie zawodzi, ale z
drugiej strony nigdy też szczególnie nie zachwyca. Jego ilustracje są poprawne
i nic ponadto, grunt że nie przeszkadzają w lekturze. Pojawiający się w tym
tomie gościnni ilustratorzy mnie akurat nie kupili i wolę już patrzeć na prace
Pelletiera, do którego zdążyłem się przyzwyczaić.
SEA OF STORMS to po prostu nic
nadzwyczajnego. Brak mi tego czegoś co skłaniałoby do regularnego śledzenia
dalej tej serii z wypiekami na twarzy. Ciężko nawet znaleźć konkretne plusy w
pracy Parkera. Jeśli na początku New 52 cieszyłem się, że komuś udało się
wreszcie zainteresować mnie postacią nudnego i do bólu przewidywalnego Aquamana,
to teraz już przypomniałem sobie, dlaczego wcześniej kompletnie nie ciągnęło
mnie do przygód Arthura Curry’ego i spółki. Początek runu przereklamowanego
Jeffa Parkera jest słabiutki i na tę chwilę nie wiem, czy sięgnąć z niewielkimi
już nadziejami po dalsze numery tej serii, czy po prostu czekać na kolejną
zmianę scenarzysty.
Ocena: 3- /6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów AQUAMAN #26 – 31, AQUAMAN
ANNUAL #2 oraz SWAMP THING #32
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz