ANIMAL MAN: THE HUNT
Od czasów swej świetności Animal Man popadł nieco w zapomnienie, jedynie od czasu do czasu przypominając o sobie przy okazji jakiegoś crossoveru lub mini serii (nieszczęsne The Last Days of Animal Man). Dlatego też byłem zachwycony wieścią o otwarciu nowej serii ongoing mojej ulubionej postaci przy okazji relaunchu uniwersum. Tym bardziej, że scenarzystą odpowiedzialnym za ten tytuł został Jeff Lemire, zdecydowanie jeden z najzdolniejszych twórców, jakimi dysponuje wydawnictwo DC. Nie poszedł on jednak tropem Granta Morrisona czy Petera Milligana, których runy były pełne zwariowanych pomysłów i postaci, zamiast tego kierując się bardziej w stronę horroru, w stylu późniejszych scenarzystów dawnej serii.
Podobnie jak oni położył on także większy nacisk na rodzinę Buddy’ego, czyniąc z nich praktycznie równoważnych wobec niego bohaterów. Dotyczy to zwłaszcza jego córki Maxine, która jak się okazuje dysponuje mocami nie tylko dorównującymi, ale zdecydowanie przekraczającymi zdolności Animal Mana. Od Jamiego Delano zapożyczył tu Lemire koncept Czerwieni, który zastąpił w jego runie pole morfogenetyczne, z którego czerpał swą moc główny bohater. W zasadzie jedynym fragmentem, który przywodzi na myśl run Morrisona i jego zabawy z poziomami rzeczywistości, jest wieńczący album numer 6, w którym przez większość czasu śledzimy przygody Red Thundera, podrzędnego byłego superbohatera, który jak się okazuje jest bohaterem filmu, w którym tytułową rolę zagrał Buddy. Czy więc oprócz tych nawiązań do dokonań poprzednich scenarzystów, jest w tym komiksie coś więcej? Ależ oczywiście. Wprawdzie Jeff Lemire podbiera od nich tu i uwdzie pomysły i rozwiązania, ale jednocześnie czyni tą opowieść swoją własną. Tym bardziej, że dzięki relaunchowi nie musiał trzymać się kurczowo poprzednio ustalonych faktów, lecz wybrać z nich to co mu pasowało i dodać co chciał od siebie. Za sprawą tego mógł chociażby zmienić origin głównego bohatera i powiązać go w większym stopniu z postacią Maxine. A skoro już przy niej jesteśmy, to bardzo ciekawie ukazane jest jak posiadanie przez nią mocy jest dla jej rodziców powodem do zmartwień, podczas gdy ona sama jest tym zachwycona. Natomiast zmienione nieco działanie zdolności tytułowego bohatera lepiej współgra z horrorowym klimatem historii. Zamiast bowiem jedynie pożyczać od zwierząt ich cechy czy umiejętności, upodabnia się do nich, co deformuje jego ciało na dziwaczne sposoby. Jeszcze bardziej groteskowi są jednak jego przeciwnicy, czyli wysłannicy Gnicia, którzy wprawdzie są w stanie ukryć się w ludzkiej postaci, lecz nie mogą jej utrzymać przez dłuższy czas i z biegiem czasu przyjmują znacznie obrzydliwsze formy.
Tym samym dochodzimy do strony graficznej serii. Wybranie na rysownika Travela Foremana okazało się strzałem dziesiątkę. Za żadne skarby nie można nazwać jego ilustracji pięknymi, ale to też właśnie jest ich największa siła. Idealnie potrafi on przedstawić koszmarne i odrażające postacie i krajobrazy, które wypełniają strony Animal Mana. Wielka szkoda, że problemy osobiste zmusiły go do odejścia z tego tytułu. Dlatego też już przy okazji 6 numeru, był w dużej części zastępowany przez Johna Paula Leona, który także sprawdza się całkiem nieźle.
Podsumowując warto się zapoznać z tą serią niezależnie od tego czy jest się miłośnikiem Animal Mana już od dawna, czy też to dopiero pierwsze spotkanie z tą postacią. Mamy tu bowiem do czynienia z jednym z najlepszych tytułów, nie tylko w nDCU, ale w DC w ogóle. Jeśli ktoś jeszcze go nie czytał, to powinien jak najszybciej nadrobić to niedopatrzenie.
5/6
----------
ANIMAL MAN: ANIMAL Vs. MAN
W tomie tym kontynuowana jest historia z poprzedniego
albumu, opisująca starcie z wysłannikami Gnicia, będąca rozbudowanym prologiem
do crossoveru ze Swamp Thingiem. Jest ona wprawdzie rozbita na dwie krótsze
opowieści, lecz podział ten jest całkowicie arbitralny i stanowi ona jedną
zwartą całość. Dodatkowo mamy tu też wplecioną między te wydarzenia historię o
jednym z poprzednich awatarów Czerwieni z Annuala, oraz origin Animal Mana w
wersji nDCU z numeru zerowego.
Wprawdzie fabuła w tej serii porusza się do przodu raczej małymi kroczkami, to jednak na nudę nie można narzekać. Jeff Lemire bezustannie bowiem serwuje czytelnikom nagłe zwroty akcji i nowe niezwykłe pomysły. Dodatkowo scenarzysta przykuwa ich uwagę świetnymi cliffhangerami, za sprawą których chce się natychmiast dowiedzieć co stało się dalej. Cieszy też, że podobnie jak w pierwszym albumie, opowieść nie skupia się jedynie na Buddym i Maxine, a Ellen i Cliff, są równorzędnymi z nimi bohaterami. Bowiem jedną z istotniejszych rzeczy, które zawsze wyróżniały ANIMAL MANA spośród innych komiksów superbohaterskich, było to, że nie skupiał się on na samej tytułowej postaci, lecz opowiadał historię całej jego rodziny. Ciekawie też, po przeczytaniu następnych numerów, wracało się do Annuala, w którym jedno ze zdarzeń jest swego rodzaju przewrotną zapowiedzią tego, co spotkało Buddy’ego w przyszłości.
Tym razem jednak udało mi się znaleźć coś co nie bardzo mi
się podoba. Otóż Lemire, podobnie jak poprzedni scenarzyści piszący o tej
postaci, kurczowo trzyma się originu z kosmitami. Tym bardziej, że relaunch
uniwersum był idealną okazją na opowiedzenie go całkowicie od nowa. Ale nie,
Lemire po prostu musiał wsadzić do niego kosmitów, tłumacząc to zresztą w
wyjątkowo idiotyczny sposób: Totemy uznały, że Baker nie byłby w stanie
zrozumieć, iż moc dały mu jakieś nadprzyrodzone istoty i zamiast tego pokazały
mu ufoludków. Na szczęście to w zasadzie jedyna wada scenariusza, w dodatku to
i tak raczej czepialstwo z mojej strony niż jakaś poważniejsza niedoróbka.
Wieść o tym, że poprzedniego rysownika serii Travela Foremana ma zastąpić Steve Pugh autentycznie zmroziła mi krew w żyłach. Pamiętałem go z późniejszych numerów starej serii Animal Mana oraz miniserii o Świętym od Morderców i był on zdecydowanie jednym z najgorszych rysowników z jakimi miałem do czynienia. Na szczęście okazało się, że przez kilkanaście lat, które minęły od czasów gdy tworzył te komiksy, jego warsztat zdecydowanie się poprawił. Nie zrozumcie mnie jednak źle, cały czas jest on rysownikiem w najlepszym wypadku przeciętnym, lecz w porównaniu do tego co tworzył wcześniej jego aktualne prace to istne arcydzieła. Poza tym na tle pozostałych artystów, nie licząc odpowiedzialnego za ledwie kilka stron Foremana, którzy współtworzyli zeszyty zebrane w tym tomie, wypada naprawdę nieźle. Zarówno Timothy Green II, rysujący Annual, oraz Alberto Ponticelli tworzący #11 są niestety bardzo słabymi rysownikami. Na plus jednak można zaliczyć to, że wszyscy oni starają się utrzymać podobny klimat do ustalonego przez Foremana w pierwszych numerach i całkiem dobrze sprawdzają się przy przedstawianiu groteskowych istot wypełniających strony komiksu. Szkoda jednak, że nierzadko równie groteskowo wyglądają w ich wykonaniu również postacie ludzkie.
Pod względem scenariuszowym tytuł cały czas utrzymuje bardzo wysoki poziom i ze wszech miar warto go polecać. Gorzej niestety jest jeśli chodzi o stronę graficzną, zwłaszcza przy okazji gościnnych występów, lecz zdecydowanie warto przymknąć na to oko i skupić się na świetnej historii.
5/6
----------
ANIMAL MAN: ROTWORLD - THE RED KINGDOM
W tomie tym znajdujemy zwieńczenie całego dotychczasowego
runu w postaci crossovera ze SWAMP THING Snydera. W sumie można powiedzieć, że
poprzednich kilkanaście numerów było jedynie rozbudowanym prologiem do tego co
mam miejsce w trzecim wydaniu zbiorczym. Czy serii udaje się sprostać
rozbuchanym przez ponad rok oczekiwaniom? No cóż, nie do końca. Ale na
szczęście nie znaczy to, że komiks jest słaby, po prostu nieco ustępuje swoim
poprzednikom.
Głównym problemem wydaje się to, że samo Rotworld jest w większym stopniu historią Swampy’ego, w której Buddy gra raczej drugie skrzypce. W końcu głównym wrogiem jest tu nemesis Potwora z Bagien – Anton Arcane, a sam Baker bierze udział w tej awanturze w zasadzie jedynie z powodu zagrożenia jakie stanowi ona dla jego rodziny. W efekcie, gdy tylko Swamp Thing znika na kilka numerów z pola widzenia, to z opowieści ulatuje nieco powietrze i zmienia się ona w zapchajdziurę, która ma doprowadzić naszego bohatera z punktu A do punktu B. Najlepiej widać to na przykładzie starcia z Groddem, który pojawia się znikąd i błyskawicznie zostaje pokonany, bez żadnych konsekwencji dla fabuły. Jedynym plusem tego wydarzenia jest dla mnie cameo Monsieur Mallaha i Braina, których uwielbiam od kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nimi na łamach DOOM PATROL. Nawet pojawienie się Medphylla (roślinnego zielonego latarnika znanego m.in. z runu Alana Moore’a w SWAMP THING), mimo że początkowo wydaje się, że będzie miał do odegrania kluczową rolę, okazuje się nie mieć prawie żadnego wpływu na rozwój fabuły. Na szczęście talent Lemire’a sprawia, że czytając komiks praktycznie się tego nie zauważa. Poza tym, gdy w końcu bohaterowie znowu się spotykają następuje naprawdę świetny finał, a po nim jeszcze lepszy epilog, już bez Swampy’ego, ale za to poświęcony w całości rodzinie Bakerów. Właśnie dzięki wydarzeniom mającym w nim miejsce, scenarzyście udaje się obejść kolejny problem Rotworldu. Czytając ten album, którego akcja mam miejsce w odległej o rok przyszłości w świecie opanowanym przez Gnicie, ma się bowiem świadomość, że to wszystko musi w zakończeniu zostać odkręcone. To co się dzieje w ostatnich numerach zebranych w tym wydaniu sprawia właśnie, że jego wydarzenia mają dla Animal Mana poważne konsekwencje.
Za stronę graficzną w znakomitej większości odpowiadają Steve Pugh i Timothy Green II, ilustrujący wydarzenia mające miejsce odpowiednio w przyszłości i współcześnie. Tradycyjnie nie zachwycają, ale dają radę. Podobnie można napisać o Marco Rudym, Danie Greenie i Andym Owensie rysujących wspólnie SWAMP THINGA #12. W sumie jedynym artystą , którego prace zdecydowanie mi się nie spodobały jest ilustrujący jego 17 numer Andrew Belanger. W jego wykonaniu zazwyczaj obrzydliwe i groteskowe stwory Gnicia wyglądają na wyjęte żywcem z jakiejś kreskówki, zamiast z horroru.
Dodatkami w tym albumie jest kilka stron szkiców postaci i okładek. No cóż, szału to nie robi, ale lepsze to niż nic. Muszę za to pochwalić scenarzystów oraz wydawnictwo, za to w jaki sposób napisany i wydany został ten crossover. Zamiast przeskakiwać co numer gdzie indziej przez większość czasu fabuła skupia się na pojedynczej serii. Dzięki temu można czytać zarówno Red jak i Green Kingdom niezależnie od siebie, a jeśli ktoś czyta i zbiera obie serie w trade’ach, to nie ma wrażenia, że dwa razy kupił ten sam komiks, bowiem albumy te zazębiają się jedynie w drobnym stopniu.
Jak widać większość czasu narzekałem, ale nie chciałbym byście odnieśli wrażenie, że nie lubię tego komiksu. Po prostu to co w nim najlepsze ma miejsce w wielkim finale i tuż po nim, a nie chcę na ten temat zdradzać zbyt wiele, by nie zepsuć przyjemności tym, którzy jeszcze tego nie czytali. Nawet jeśli Rotworld - The Red Kingdom lekko rozczarowuje, to i tak jest świetną lekturą i o lata świetlne wyprzedza większość tego co serwuje nam nDCU. Tak więc nie zrażajcie się moim marudzeniem i czym prędzej bierzcie się za czytanie.
4/6
Tomasz "Buddy Baker" Kabza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz