niedziela, 22 lutego 2015

ANIMAL MAN TOM 4: SPLINTER SPECIES

Po naprawdę grubym 3 tomie, ten pod względem rozmiarów wypada znacznie skromniej. Zamiast 10 znajdziemy w nim zebrane zaledwie 5 numerów, co jednak wychodzi mu na korzyść, bowiem nie znajdziemy tu dłużyzn obecnych w Rotworld: The Red Kingdom. Głównym wątkiem są tu sposoby radzenia sobie przez Bakerów z tragedią jaka dotknęła ich w finale poprzedniego tomu.


Przez pierwsze dwa numery historia skupia się na postaci pogrążonego w rozpaczy i opuszczonego przez żonę i córkę Buddy’ego, choć w nieco nietypowy sposób. To co aktualnie się z nim dzieje pokazane jest na zaledwie kilku stronach. W Annualu większość miejsca zajmuje flashback pokazujący szczęśliwszy okres w życiu Bakerów. Bohater wraz z synem spotykają w nim istotę, która choć początkowo sprawia wrażenie bardzo groźnej, to ostatecznie Animal Man jest w stanie dojść z nią do porozumienia. Ponowne spotkanie z nią pozwala mu nieco złagodzić ból po stracie syna. Natomiast w Tights part 2 zobaczyć możemy zakończenie filmu, którego gwiazdą był Buddy (a którego pierwsza połowa pokazana był jeszcze w pierwszym tomie). Jego fabuła, opowiadająca o relacjach podrzędnego superbohatera i celebryty ze swym synem jest swego rodzaju alternatywną wersją losów samego Animal Mana. A jego słodko-gorzkie, lecz jednak w gruncie rzeczy pokrzepiające zakończenie, ma niego wręcz przeciwny wpływ z powodu tęsknoty za Cliffem. Sam finał tego raczej smutnego numeru z pewnością jednak wywoła uśmiech na twarzach czytelników za sprawą zaskakującego i przewrotnego zwrotu akcji.

Pozostałe trzy numery zawierają tytułową opowieść, której akcja biegnie dwutorowo. Buddy, by zająć czymś umysł, decyduje się przeprowadzić śledztwo w sprawie zaginięć zwierząt. Oczywiście ta na pozór błaha sprawa okazuje się być znacznie poważniejsza niż podejrzewał. W tym samym czasie Maxine w tajemnicy przed matką udaje się do Czerwieni, by spróbować tam odnaleźć Cliffa i przywrócić go do życia. Oba te wątki łączą się w zakończeniu, które wywraca do góry nogami dotychczasowe status quo i zostawia nas w oczekiwaniu na kontynuację historii.

Splinter Species jest tomem zdecydowanie bardziej kameralnym od poprzedniego i prawdę mówiąc wychodzi mu to zdecydowanie na zdrowie. W tej serii znacznie lepiej sprawdzają się historie bardziej osobiste niż spektakularne crossovery, a sam Lemire także celuje w tego typu opowieściach. Ból i smutek postaci jest tu wręcz namacalny. Podobnie zresztą jak frustracja Buddy’ego na naprzykrzających się mu paparazzich. No właśnie, nieco zaskakująco jak na tytuł superbohaterski, znajdujemy w nim krytykę współczesnych mediów, żerujących na ludzkiej tragedii. I nie chodzi tu jedynie o wspomnianych wcześniej dziennikarzy, ale także o internautów, chcących wykorzystać jego nowo zdobytą sławę do wypromowania siebie.

Skupienie się na emocjonalnej stronie tych wydarzeń nie oznacza jednak, że brak w tym albumie akcji czy horrorowych elementów. Tego także dostaniemy pod dostatkiem, w większości dzięki Splinterfolk. Jeśli chodzi o wygląd są równie obrzydliwi co Wysłannicy Gnicia, a budzą nawet większą odrazę, gdyż są po prostu ludźmi, którzy z własnej woli zdecydowali się przyjąć taką zdeformowaną postać. Jednak i w generalnie lżejszym w tonie wątku Maxine znajdziemy parę scen przyprawiających o gęsią skórkę, zwłaszcza jej nieudaną próbę odtworzenia ciała Cliffa.

Większość tomu rysowana jest przez Steve’a Pugha. Muszę powiedzieć, że mimo moich początkowych obiekcji w końcu przekonał mnie do siebie, tym bardziej, że faktycznie jego kreska idealnie pasuje do tego tytułu. Szkoda więc, że jest to jego pożegnanie z serią. Tights part 2 jest z kolei w większości rysowane przez Johna Paula Leona, którego styl zdecydowanie różni się od pozostałych artystów pracujących przy ANIMAL MANIE, co pozwala podkreślić odmienność filmowego świata. No i w końcu w Annualu mamy mile widziany gościnny powrót oryginalnego rysownika serii – Travela Foremana. Jako dodatki znajdujemy tu liczne szkice stworów pojawiających się na kartach komiksu oraz oryginalne okładki, z których na wspomnienie zasługują zwłaszcza te autorstwa Jae Lee, z których jedną podziwiać możemy na okładce samego tomu.

Rzadko kiedy przy opisie komiksu superbohaterskiego użyć można określenia: dojmująco smutny, ale to właśnie te słowa najlepiej podsumowują ten tom. Wprawdzie jest w nim i kilka zabawnych momentów, które sprawiają nieco dziwne wrażenie, zważywszy na ponury ton reszty albumu, ale są wręcz miła odmianą i pozwalają na chwilę odetchnąć. Tak więc jako całość jest to mocno nietypowy przedstawiciel swego gatunku, ale ze wszech miar godny polecenia.

5/6

Tomasz "Buddy Baker" Kabza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz