poniedziałek, 7 września 2015

ANIMAL MAN TOM 5: EVOLVE OR DIE!

No i niestety dotarliśmy do końca przygody Jeffa Lemire z tym tytułem, także i samej serii. Z jednej strony szkoda, że nie zdecydowano się kontynuować solowych przygód Buddy’ego, ale z drugiej strony pewnie to i lepiej, bo wystarczy spojrzeć choćby na Wonder Woman i zobaczyć co się stało z tym tytułem po odejściu Briana Azzarello by przekonać się iż ciągnięcie serii na siłę po zakończeniu rewelacyjnego runu niekoniecznie jest dobrym pomysłem. 

Ale wróćmy do samego Evolve or Die! W tomie tym przedstawione mamy starcie ostatnich obrońców Czerwieni z siłami Brother Blooda i zbuntowanego Totemu,  podczas gdy sam Animal Man i Ellen starają się znaleźć sposób by przedostać się tam i pomóc Maxine. Ów główny wątek jest poprowadzony świetnie – emocjonujący i dramatyczny do samego końca. Tym bardziej, że wiedząc o zbliżającym się końcu serii nie możemy być pewni losu większości bohaterów. Co ciekawe kontynuowany jest także w pewnym sensie wątek hollywoodzki, bowiem poplecznicy Brother Blooda biorą zakładników podczas komiksowego odpowiednika gali oscarowej. A następujący po tym wszystkim wzruszający epilog jest nawet jeszcze lepszy i pozwala scenarzyście zakończyć ten tytuł na naprawdę wysokiej nucie.

Niestety w albumie tym znajdzie się też i pewien zgrzyt. Otóż sposób w jaki Bakerowi udaje się powrócić do Czerwieni jest tak potwornie naciągany i szyty grubymi nićmi, że aż boli. Mamy tu bowiem wprowadzoną zupełnie znikąd postać Bridgewalker, który spełnia rolę typowego deus ex machina. Jeśli oglądaliście kiedyś Żywot Briana to pamiętacie pewnie scenę gdy główny bohater spada z wieży i wpada na pokład przelatującego akurat UFO, które po kilku chwilach latania i kosmicznych strzelanin rozbija się u stóp rzeczonej wieży pozwalając Brianowi wyjść z tego bez większego uszczerbku na zdrowiu. Podobne wrażenie miałem czytając numer poświęconej Bridgewalker. Poza tym wprowadza on nowy problem dla Buddy’ego, który prawdopodobnie pozostanie nierozwiązany, w związku z odejściem Lemire’a nie tylko z Animal Mana ale i JUSTICE LEAGUE UNITED, gdzie miał zamiar ostatecznie kontynuować ten wątek.  

Głównym rysownikiem w tym tomie zostaje Rafael Albuquerque i sprawdza się w tej roli wyśmienicie. Może wprawdzie wszelakie stwory w jego wykonaniu nie są tak odrażające i groteskowe jak u poprzedników, ale w niczym to nie przeszkadza, a rysownikowi udaje utrzymać się klimat poprzednich tomów. Niestety tego samego nie można powiedzieć o Cullym Hamnerze ilustrującym ów nieszczęsny zeszyt poświęcony Bridgewalker. Nie wychodzą mu specjalnie dobrze ani postacie ludzkie (czyli w tym przypadku sam Animal Man) ani monstra, które wyglądają raczej na wyjęte z porannej kreskówki niż z horroru. Ale przyznać muszę, że nawet on z biegiem numeru się rozkręca i jego ostatnie strony wyglądają zdecydowanie lepiej od pierwszych. Natomiast w wieńczącym tom …Goodnight, Animal Man rysownikami są Travel Foreman oraz sam Jeff Lemire, ilustrujący „bajkę” opowiadaną przez Maxine. Obaj wypadają bardzo dobrze, a poza tym trudno byłoby wybrać kogoś lepszego niż dwóch twórców, od których to wszystko się zaczęło.

Tak więc wprawdzie trochę mi smutno, że był to już koniec mojej ulubionej serii z nowgo DCU, ale z drugiej strony cieszę się, iż Lemire’owi udało się utrzymać jej wysoki poziom do samego końca. A rysownicy, w znakomitej większości, dotrzymywali mu w tym kroku. Wprawdzie nie obyło się bez kilku drobnych potknięć tu i ówdzie, ale i tak nie tylko ten tom, ale i cała seria, której jest on wybornym zwieńczeniem, jest ze wszech miar godna polecenia i jeśli jakimś cudem jeszcze jej nie czytaliście to najwyższy czas nadrobić zaległości.


5/6

Tomasz "Buddy Baker" Kabza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz