No i niestety dotarliśmy do końca
przygody Jeffa Lemire z tym tytułem, także i samej serii. Z jednej strony
szkoda, że nie zdecydowano się kontynuować solowych przygód Buddy’ego, ale z
drugiej strony pewnie to i lepiej, bo wystarczy spojrzeć choćby na Wonder Woman
i zobaczyć co się stało z tym tytułem po odejściu Briana Azzarello by przekonać
się iż ciągnięcie serii na siłę po zakończeniu rewelacyjnego runu niekoniecznie
jest dobrym pomysłem.
Ale
wróćmy do samego Evolve or Die! W tomie tym przedstawione mamy starcie
ostatnich obrońców Czerwieni z siłami Brother Blooda i zbuntowanego Totemu, podczas gdy sam Animal Man i Ellen starają się
znaleźć sposób by przedostać się tam i pomóc Maxine. Ów główny wątek jest poprowadzony
świetnie – emocjonujący i dramatyczny do samego końca. Tym bardziej, że wiedząc
o zbliżającym się końcu serii nie możemy być pewni losu większości bohaterów. Co
ciekawe kontynuowany jest także w pewnym sensie wątek hollywoodzki, bowiem
poplecznicy Brother Blooda biorą zakładników podczas komiksowego odpowiednika gali
oscarowej. A następujący po tym wszystkim wzruszający epilog jest nawet jeszcze
lepszy i pozwala scenarzyście zakończyć ten tytuł na naprawdę wysokiej nucie.
Niestety w albumie tym znajdzie się
też i pewien zgrzyt. Otóż sposób w jaki Bakerowi udaje się powrócić do
Czerwieni jest tak potwornie naciągany i szyty grubymi nićmi, że aż boli. Mamy
tu bowiem wprowadzoną zupełnie znikąd postać Bridgewalker, który spełnia rolę
typowego deus ex machina. Jeśli oglądaliście kiedyś Żywot Briana to pamiętacie pewnie
scenę gdy główny bohater spada z wieży i wpada na pokład przelatującego akurat UFO,
które po kilku chwilach latania i kosmicznych strzelanin rozbija się u stóp
rzeczonej wieży pozwalając Brianowi wyjść z tego bez większego uszczerbku na
zdrowiu. Podobne wrażenie miałem czytając numer poświęconej Bridgewalker. Poza
tym wprowadza on nowy problem dla Buddy’ego, który prawdopodobnie pozostanie nierozwiązany,
w związku z odejściem Lemire’a nie tylko z Animal Mana ale i JUSTICE LEAGUE UNITED, gdzie miał zamiar ostatecznie kontynuować ten wątek.
Głównym rysownikiem w tym tomie
zostaje Rafael Albuquerque i sprawdza się w tej roli wyśmienicie. Może wprawdzie
wszelakie stwory w jego wykonaniu nie są tak odrażające i groteskowe jak u
poprzedników, ale w niczym to nie przeszkadza, a rysownikowi udaje utrzymać się
klimat poprzednich tomów. Niestety tego samego nie można powiedzieć o Cullym
Hamnerze ilustrującym ów nieszczęsny zeszyt poświęcony Bridgewalker. Nie
wychodzą mu specjalnie dobrze ani postacie ludzkie (czyli w tym przypadku sam
Animal Man) ani monstra, które wyglądają raczej na wyjęte z porannej kreskówki
niż z horroru. Ale przyznać muszę, że nawet on z biegiem numeru się rozkręca i jego
ostatnie strony wyglądają zdecydowanie lepiej od pierwszych. Natomiast w
wieńczącym tom …Goodnight, Animal Man rysownikami są Travel Foreman oraz sam
Jeff Lemire, ilustrujący „bajkę” opowiadaną przez Maxine. Obaj wypadają bardzo
dobrze, a poza tym trudno byłoby wybrać kogoś lepszego niż dwóch twórców, od
których to wszystko się zaczęło.
Tak więc wprawdzie trochę mi
smutno, że był to już koniec mojej ulubionej serii z nowgo DCU, ale z drugiej
strony cieszę się, iż Lemire’owi udało się utrzymać jej wysoki poziom do samego
końca. A rysownicy, w znakomitej większości, dotrzymywali mu w tym kroku. Wprawdzie
nie obyło się bez kilku drobnych potknięć tu i ówdzie, ale i tak nie tylko ten
tom, ale i cała seria, której jest on wybornym zwieńczeniem, jest ze wszech
miar godna polecenia i jeśli jakimś cudem jeszcze jej nie czytaliście to
najwyższy czas nadrobić zaległości.
5/6
Tomasz "Buddy Baker" Kabza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz