Na samym początku lutego do
sklepów internetowych trafił pierwszy tom jednej z najbardziej chwalonych serii
spośród tych, które wydawane są pod szyldem DC Rebirth. Czym świętujący w tym
roku osiemdziesiąte urodziny periodyk zasłużył sobie na takie uznanie?
Gdy Dan DiDio i Jim Lee ogłosili
na zeszłorocznym WonderConie, że nowym scenarzystą DETECTIVE COMICS zostanie
James Tynion IV, wielu fanów nie kryło swojego rozczarowania. Autor znany z
pracy nad takimi seriami jak chociażby TALON czy też BATMAN ETERNAL, raczej
nigdy nie wybijał się w nich ponad przeciętność. Nie cieszył się przez to zbyt
dobrą opinią wśród czytelników, którzy większe nadzieje wiązali z pozostałymi
bat-tytułami, czyli BATMANEM Toma Kinga lub ALL STAR BATMAN Scotta Snydera. Niespodziewanie
to jednak DETECTIVE COMICS spotkało się z najcieplejszym przyjęciem.
Tamte serie wzbudziły pewne
kontrowersje i podzieliły fanów. Dla niektórych to, co pisze King jest sporym
rozczarowaniem, dla innych intrygującym miszmaszem bawiącym się mitologią
Człowieka Nietoperza. Entuzjaści twórczości Snydera albo cenią sobie
oryginalność jego nowej serii, albo razi ich jej przesadny eskapizm i do bólu
prosta fabuła. DETECTIVE COMICS z kolei dość zgodnie uważane jest za mocny
punkt w ofercie DC Rebirth. Głosy krytyki, bo i na takie możnaby zapewne gdzieś
natrafić, nikną w zalewie pochwał, jakie spadły w ostatnim czasie na Tyniona.
Wbrew pozorom
dwudziestodziewięciolatek z Nowego Jorku nie musiał wcale nie wiadomo jak się
wysilać, żeby uczynić tę serię tak satysfakcjonującą. Po prostu dał czytelnikom
dokładnie to, czego ci chcieli, czyli tytuł w dużej mierze oparty na relacjach
między bohaterami, a przy tym niezwykle wciągający i ważny dla całego uniwersum.
Wiąże się on bowiem z tą ogromną intrygą, którą Geoff Johns zapoczątkował w
one-shocie DC UNIVERSE: REBIRTH #1.
Tynion oddaje tutaj pewnym
postaciom, to, co im należne. Wysuwa na pierwszy plan Kate Kane, a.k.a.
Batwoman, której w komiksach ewidentnie brakowało, odkąd tylko zamknięto jej
ostatnią solową serię. Scenarzysta poświęca także sporo miejsca Cassandrze Cain
(Orphan) i Stephanie Brown (Spoiler), odrobinę zapomnianym przez wydawnictwo
bohaterkom, które do świata DC powróciły dopiero pod koniec New 52. Rozwija
również charakter Clayface’a i przedstawia go w zupełnie innym świetle niż przedstawiany
był dotychczas. Okazuje się, że nawet postać z tak szemraną przeszłością łatwo
można polubić.
Przede wszystkim jednak autor pozwala
zabłysnąć Red Robinowi. Tim Drake nie miał ostatnimi czasy szczęścia. Głównie
dlatego, że tytuł, którego był gwiazdą, czyli TEEN TITANS Scotta Lobdella, zbierał
naprawdę koszmarne recenzje. W umiejętnie pisanym DETECTIVE COMICS, Drake na
nowo może rozwinąć skrzydła. Oczywiście nie dosłownie – skrzydła, które były
częścią jego kostiumu z epoki New 52, teraz zniknęły, a ich miejsce zajął
tradycyjny strój Robina. Pierwszy tom autorstwa Tyniona jest niejako jedną
wielką laurką wystawioną Timowi, który co chwila popisuje się tutaj swoimi
detektywistycznymi i technicznymi zdolnościami. Niczym Batman jest zawsze parę
kroków przed innymi. Ktoś może naturalnie uznać, że scenarzysta miejscami
przesadził, a Drake w jego wydaniu sprawia wrażenie przeidealizowanego, ale
myślę, że najwięksi fani tej postaci będą zachwyceni. Właśnie za takim Timem
tęsknili. Co więcej, wiele wskazuje na to, że w niedalekiej przyszłości Red
Robin odegra bardzo ważną rolę w rozwikłaniu największej zagadki całego
uniwersum DC.
Wszyscy ci wymienieni bohaterowie
– Batwoman, Orphan, Spoiler, Clayface oraz Red Robin – zostają w Rise of the Batmen zwerbowani przez
Człowieka Nietoperza, który wpada na trop kolejnego spisku. Bruce odkrywa
bowiem, że ktoś, za pomocą zaawansowanych technicznie dronów, obserwuje
działania mścicieli z Gotham. Złożony z nich zespół ma odciążyć odrobinę
Batmana i przyspieszyć śledztwo.
Seria pod batutą Tyniona może
stanowić wzór dla innych tytułów, w których funkcję protagonisty pełni cała
drużyna. Każda z postaci ma tutaj swoje pięć minut, każda czemuś służy, a
relacje między nimi nakreślone są bardzo sprawnie i nienachalnie. Jeżeli tylko
jesteś fanem, którejś z nich to śmiało możesz dla niej sięgnąć po ten tom. Bez obaw, że
zostanie zaniedbana przez scenarzystę. Tym, co dodaje DETECTIVE COMICS smaczku
jest także to, że złoczyńcą w tej historii okazuje się ktoś, kogo zdążyliśmy
już kiedyś dobrze poznać. I to niekoniecznie jako antagonistę. Nie jest to
zatem przypadkowy czarny charakter – jego więź z członkami bat-drużyny czyni Rise of the Batmen prawdziwie wciągającym
i angażującym komiksem.
Oprawa graficzna również stoi na
wysokim poziomie. Pomimo, że obowiązkami dzieliło się między sobą kilku
rysowników – czego można było się spodziewać, biorąc pod uwagę, że mamy tu do
czynienia z dwutygodnikiem – serii udało się zachować spójność. Artyści, którzy
w największym stopniu odpowiadali za wygląd komiksu, czyli Eddy Barrows i
Alvaro Martinez, wywiązali się ze swoich zadań bez zarzutu. Ciężko nawet
stwierdzić, który z nich spisał się lepiej. Ilustracje obu utrzymane są w dość
podobnym, realistycznym stylu. Z tą różnicą, że prace Barrowsa są chyba ciut
bardziej szczegółowe.
Scenarzysta niespodziewanie sprezentował
nam równą, trzymającą w napięciu i pozbawioną większych minusów historię.
Zawiesił sobie poprzeczkę na tyle wysoko, że śmiem wątpić czy zdoła ją w
najbliższym czasie przeskoczyć. A to dlatego, że kolejne zeszyty pisanej przez
niego serii niestety nie są już tak dobre jak siedem pierwszych numerów… Co nie
zmienia oczywiście faktu, że samo Rise of
the Batmen to tytuł, z którym gorąco polecam zapoznać się wszystkim fanom
bat-rodziny.
W pierwszy tom DETECTIVE COMICS
warto zaopatrzyć się także po to, żeby Tynion mógł złożyć na nim swój podpis,
gdy będzie gościć na tegorocznym Pyrkonie. Bądź co bądź, z tej pozycji w swojej
bibliografii może być naprawdę dumny. 5/6
W skład tomu wchodzą zeszyty
DETECTIVE COMICS od numeru 934 do 940.
Do kupienia od dzisiaj w Atom Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz