Ze względu na swoje poglądy
słyszałem o sobie określenie ”lewak” tak często, że już nawet nie chce mi się z
tego powodu przewracać oczami. Sam jednak lubię myśleć o sobie, a także
nierzadko sam sobie robię z tego żarty, że jest ”lewicowy na 90%”, bo nierzadko
znajduje się w moich opiniach to mityczne ”ale”. Wiecie, przykładowo coś typu –
nie mam nic przeciwko obecność przedstawicieli środowisk LGBT w komiksach, no
ALE z tym Icemanem to jednak przegięli. Nie oznacza to jednak, że skóra mnie
parzy, a oczy wypływają, gdy widzę potencjalnie interesującą pozycję komiksową
o gejach czy lesbijkach. Ba, trzymam wówczas mocno kciuki, by dana rzecz nie
okazała się być czymś, czego jedynym punktem zaczepienia będzie właśnie wątek
LGBT. Z takimi też nadziejami podchodziłem do YOU BROUGHT ME THE OCEAN –
pozycji od DC z linii skierowanej do tak zwanych ”young adults” i chociaż parę
rzeczy z tytule tym mi zazgrzytało, to jednak daleki jestem od tego, by nazywać
tytuł ten słabym.
Jack Hyde to młody chłopak żyjący w
miasteczku Truth or Consequences w Nowym Meksyku (jakby ktoś pytał, miasteczko
istnieje naprawdę i liczy sobie niecałych 6 tysięcy mieszkańców). Nasz bohater
jest kompletnie pogubiony w swoim życiu – wychowuje go nadopiekuńcza matka, z
którą nie ma najlepszego kontaktu, ojciec utonął zanim ten przyszedł na świat,
jego najlepsza przyjaciółka skrycie się w nim podkochuje, zaś on sam chciałby
wyjechać do Miami, uczyć się w college’u oraz badać oceany, lecz ma na to
niezwykle małe szanse. Co więcej, jego ciało pokrywają tajemnice znamiona,
które w kontakcie z wodą zaczynają świecić. Jakby tego wszystkiego było mało,
Jack powoli uświadamia sobie, że podziw, jaki wzbudza w nim Kenny Liu –
otwarcie przyznający się do własnego homoseksualizmu kolega z klasy, który
dzielnie znosi obrzucanie obelgami – może być czymś zdecydowanie więcej.
Dorzućmy do tego odkrycie, że Jack posiada nadludzkie moce i potrafi
kontrolować wodę. Krótko mówiąc: chaos pełną gębą. I wszystko to na głowie
dojrzewającego nastolatka.
Jak to DC ma w zwyczaju, do kolejnej
pozycji z linii skierowanej do młodszych odbiorców skierowano nieprzypadkowych
ludzi. Alex Sanchez – scenarzysta YOU BROUGHT ME THE OCEAN – sam jest gejem I
we wstępie do niniejszego komiksu wyjaśnił w paru zdaniach to, że w jego życiu
zdecydowanie najtrudniejszym momentem było nie znoszenie obelg, lecz przyznanie
się przed samym sobą oraz najbliższymi, że faktycznie kocha się osobę tej samej
płci. I właśnie głównie o tym jest ten komiks – Jack, gdy odkrywa iż jest
gejem, najpierw próbuje się wypierać, ponieważ boi się reakcji swojej matki
oraz Marii, najlepszej przyjaciółki. Chłopak obawia się, że będąc takim sobą
zawiedzie ich oczekiwania, rozczaruje czy też utraci. Jednocześnie z czasem
znajduje w sobie siłę, by na przekór wszystkiemu, nie wstydzić się tego jaką
osobą przyszedł na ten świat. I to wszystko zostało przez twórcę pokazane
bardzo przekonująco, przynajmniej na tyle, na ile umiem sobie wyobrazić to, jak
może wyglądać zachowanie nastolatka odkrywającego swoją właściwą orientację. Ogólnie
uważam, że siłą komiksu jest fajne rozpisanie NIEMAL wszystkich relacji
pomiędzy poszczególnymi postaciami, na czele z bardzo przyjemną dynamiką
pomiędzy Jackiem i Marią. Ta ostatnia, moim skromnym zdaniem, jest cichą
gwiazdą YOU BROUGHT ME THE OCEAN – to charakterna dziewczyna o tak złotym
sercu, że nic dziwnego iż główny bohater najbardziej na świecie boi się tego,
że może jakoś ją zranić.
Napisałem powyżej ”niemal”, bo
jednak nie wszyscy bohaterowie w YOU BROUGHT ME THE OCEAN przypadli mi do gustu,
lecz od razu dodam, iż zgrzyty to głównie drugi plan. Jest tu bowiem ojciec
Marii – sympatyczny, starszy pan, który generalnie ma wyrąbane na problemy tego
świata – który robi tutaj jedynie za takiego strasznie klasycznego ”wujka dobra
rada”. Jest i Zeke, który przez cały komiks jest najbardziej kliszowym ujęciem
nieporadnego homofoba. Oznacza to, że mniej więcej za każdym razem, gdy widzimy
go w akcji, to najwyżej rzuci jakimś głupim hasełkiem, po czym dostaje
pstryczka w nos i ostatecznie wszyscy się z niego śmieją. Pomimo tego, iż YOU
BROUGHT ME THE OCEAN liczy sobie około 180 stron samego komiksu, to jednak
Sanchez nieco poległ na rozpisaniu części postaci i nadaniu im bardziej
wyrazistego charakteru. Mam też wrażenie, że pewne rzeczy (głównie na poziomie
interakcji między bohaterami) dzieją się tu zdecydowanie zbyt szybko, lecz może
nie będę tutaj w żaden sposób wchodzić w szczegóły, ponieważ musiałbym sporo
naspoilerować, a przecież nie o to tu chodzi.
Oczywiście wciąż jest to komiks od
DC, w dodatku dotyczący przyszłego Aqualada (komiks tego nie sugeruje, sam
sobie dopisałem), więc siłą rzeczy wspomniane elementy superbohaterskie również
są tu obecne i chociaż może nie od początku, to jednak w pewnym momencie stają
się one równie ważne, co wątek samoświadomości Jacka na temat swojej orientacji
seksualnej. W dalekim tle pojawiają oczywiście Superman (scena z nim jest bodaj
jedną z najbardziej uroczych w całym omawianym komiksie), Aquaman czy Black Manta,
lecz nie zawaham się przy tym stwierdzić, iż YOU BROUGHT ME THE OCEAN od
początku do końca jest pod tym względem bardzo kameralne. Nie znajdziecie tu
zatem licznych pojedynków i przysłowiowych laserów z tyłka. Ale myślę, że to w
sumie dobrze, bo tego typu rzeczy byłyby tu kompletnie nie na miejscu oraz
jedynie zaburzałyby spójność dzieła, do której nie mam żadnych zarzutów.
Za warstwę graficzną w komiksie
odpowiedzialna jest pochodząca z Francji Julie Maroh, która dotąd nie doczekała
się zbyt obszernej obecności na rynku w USA. Naliczyłem bowiem, że pojawiły się
tam anglojęzyczne wersje trzech jej komiksów, w tym tego najsłynniejszego, a
więc ”Blue is the warmest color” o dziewczynie, która odkrywa i godzi się za
tym, iż jest lesbijką. Brzmi… podobnie, prawda? Tytuł ten we Francji został
zekranizowany, a film ten wygrał Złotą Palmę w 2013 roku w Cannes. To tak w
ramach ciekawostki. I o ile rysunkowo YOU BROUGHT ME THE OCEAN broni się
znakomicie, to zastanawiałem się przez niemal całą lekturę nad tym, jak musiała
czuć się autorka, rysując niejako superbohaterską wersję własnego, uznanego
dzieła. Ale w sumie nieważne. Jak wspomniałem, Pani Maroh ma niezłą moc w
rękach, co samo w sobie jest już super, ale zdecydowanie najmocniej w omawianej
pozycji ujęło mnie to, jak działała z kolorami. Te przez większość czasu są
mocno stonowane, niemal wyblakłe, ale gdy zachodzi taka potrzeba i – przede
wszystkim – jest to fabularnie uzasadnione, robią się zdecydowanie żywsze.
Lubię komiksy, w których kolory również, nazwijmy to umownie, opowiadają
historię.
YOU BROUGHT ME THE OCEAN to pozycja
z linii będącej, nazwijmy to umownie, spadkobiercą DC Ink. Oznacza to, że
dostajemy komiks w miękkiej oprawie i pomniejszonym względem standardowego
formacie, jednocześnie będącym nieco większym iż rzeczy z dawnego DC Zoom, a
obecnie nazywanych luźno ”kids” (zdjęcie powyżej). Całość to trochę ponad 200
stron, na które składa się sam komiks, ale także i garść dodatków. Jest wstęp
Alexa Sanchezja, posłowie Julie Maroh, porcja szkiców z odautorskim komentarzem,
parę reklam, a także kilkustronicowa zajawka zapowiedzianego na jesień VICTOR
AND NORA – A GOTHAM LOVE STORY (już zamówione). Całość kosztuje niecałe
siedemnaście dolców, a więc tyle samo, co wydania zbiorcze od DC o wyraźnie mniejszej
objętości, ale też zarazem w większym formacie.
Podsumowując, ale i zarazem
spoilerując nieco jedną z najbliższych recenzji, YOU BROUGHT ME THE OCEAN to
komiks, który wpadł mi w ręce razem z SUPERMAN SMASHES THE KLAN z tej samej
linii i… historia z Supkiem była moim zdaniem lepsza. Lecz nie żałuję kupna i
tej pozycji, ponieważ pomimo kilku niedociągnięć w sferze scenariusza,
spędziłem z tym komiksem kilkadziesiąt przyjemnych minut plus drugie tyle
zachwycając się samymi rysunkami. Na pewno jest to kolejna pozycja plasująca
się zdecydowanie powyżej ”średniej trykociarskiej”, więc nie widzę powodu, by
nie polecić Wam rozważenia kupna YOU BROUGHT ME THE OCEAN.
Krzysztof Tymczyński
YOU BROUGHT ME THE OCEAN do kupienia w sklepie ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz