Na ostatniej stronie okładki świeżo wydanego u nas albumu SUPERMAN: ROK PIERWSZY możemy
przeczytać: „To wnikliwe studium postaci Człowieka ze Stali i dokonanych przez
niego wyborów na drodze do bohaterstwa”. Spojrzałem na nie dopiero po
przeczytaniu tego komiksu i wtedy naprawdę puściły mi już nerwy.... Komiks
wylądował na ścianie, a ja choć przez chwilę poczułem się odrobinę lepiej. To marnotrawstwo,
papieru napisane przez Franka Millera oraz zilustrowane przez Johna Romitę Jr. nie
zasłużyło na lepszy los.
Wszyscy znamy historię Supermana (AKA kosmicznego Mojżesza). „Ostatni” syn
planety Krypton zostaje z niej odesłany — w ostatniej chwili — na Ziemię, gdzie
adoptują go Kentowie. Gdy dorasta, odkrywa u siebie szereg fantastycznych mocy,
które niedługo potem zacznie wykorzystywać w obronie słabszych. Ostatecznie
stanie się symbolem nadziei dla ludzkości. Wzorem, do którego inni będą
aspirować. Ta geneza została już opowiedziana tyle razy, że ciężko je zliczyć.
Moją ulubioną jej wersją pozostaje chyba wciąż SUPERMAN – CZŁOWIEK ZE STALI
Johna Byrne’a. Najnowsza wersja od Millera i Romity Jr. to zaś dno, którego nie
mogę polecić nikomu.
Frank Miller w ostatnich latach tworzy raczej tytuły o jakości
„dyskusyjnej”, że się tak wyrażę. Staram się zresztą unikać ich jak ognia, ale
jak zobaczyłem SUPERMAN: ROK PIERWSZY stwierdziłem, że nawet on nie może tego
zepsuć. W końcu to tak inspirująca, opierająca się o zgrane, acz zawsze
skuteczne motywy historia, że nie może być źle. Dopiero w czasie lektury
przypomniałem sobie, że ten autor ma jednak na koncie, chociażby HOLY TERROR.
Więc jednak może być naprawdę źle.
Na początku pojawiła się narracja. Narracja w prostokątach. Napaćkanych na
każdym kadrze w ilości ogromnej. W końcu, po co dać artyście szansę pokazać
nam, co przeżywają bohaterowie. Najlepiej to opisać. W sposób toporniejszy niż
trzecioligowi scenarzyści z czasów Srebrnej Ery.
Potem okazuje się, że mały Kal-El nie został przygarnięty przez Kentów z
dobroci serca. Z powodu czystej, prostej empatii i chęci posiadania potomka.
Nie. Oczywiście, że zostali oni umysłowo zmanipulowani do tego. I tu po raz
pierwszy poczułem się, jakby ktoś napluł mi w twarz. Przecież historia
Supermana to historia o widzeniu we wszystkich ludziach dobra. Do tego przecież
zainspirowali Supermana Kentowie. To ich wielki gest przygarnięcia kosmicznego
rozbitka, zmienił jego życie na zawsze. Prosty, bardzo ludzki odruch został tu
jednak zmieniony w efekt manipulacji umysłowej z nie do końca wyjaśnionego
źródła. Przestał być tym samym aktem wolnej woli.
Dalej mamy nastolatków terroryzujacych Smallville niczym gang Jokera, dla
których nie ma szans na odkupienie. Larę Lang zakochującą się w Kencie, bo tak
(z resztą ten wyrasta w tym komiksie na prawdziwy #PussyMagnet niczym jakiś
James Bond). Wybór przez Clarka wojska, a nie studiów (te robi później i nawet
nam ich nie pokazano) gdzie oczywiście okazuje się najlepszym strzelcem w
historii i trafia do Marines. Supermana zostającego władcą Atlantydy (poprzedni
władca zaś wykazywał skłonności do kazirodztwa). I w końcu pojawienie się w
Goth... przepraszam Metropolis, gdzie liczba przestępstw tylko rośnie, a
demoniczny Lex Luthor bije w pracy swoich pracowników. I wszystko to nie trzyma
się kupy. Kolejne wątki w sumie są porzucane, albo nie mają wpływu na dalszą
część historii. Supek dowiaduje się o swoim pochodzeniu z magicznych
przebłysków nie wiadomo skąd. Ma Kent szyje mu strój, „bo tak” przed jego
pójściem do wojska. Wonder Woman pożąda go, bo... tak(?). Lex Luthor wie o Brainiacu...
Nie wiadomo skąd. I tak cały czas.
Trochę jak w filmowym uniwersum DC Superman jest bardziej jakąś quasi
wersją Batmana i skrzyżowaną z bucowatą wersją Kapitana Atoma niż sobą. „Nie
jesteś niczyim popychadłem” mówi w pewnym momencie Pa Kent do syna. I ten w
sumie bezproblemowo staje się w końcu agentem rządowym, a wcześniej walczy z
islamskimi terrorystami (bo Miller musiał nam przypomnieć o HOLY TERROR. Po
prostu musiał).
I może moje wrzody na dwunastnicy nie odtworzyłyby się tak mocno (czytanie
komiksów to jednak czasem zajęcie ryzykowne dla zdrowia), gdyby nie to jak
paskudnie John Romita Jr. zilustrował ten tytuł. Nigdy nie byłem jego antyfanem
tak mocno, jak czytając ten album. Dziwne twarze, puste oczy, Wonder Woman
wykrzywiona wręcz karykaturalnie – to tylko kilka pierwszych wynotowanych
zarzutów. Gorzej mogłoby być tylko wtedy, jakby sam Miller zabrał się za
rysowanie tej historii. Zresztą w dodatkach zamieszczono alternatywne okładki
kolejnych zeszytów spod ołówka Franka Millera i Alexa Sinclara. Nie byłbym w
stanie polecić ich oglądania nawet najgorszemu wrogowi.
To nie jest dobry komiks o Supermanie. To w ogóle nie jest komiks o
Człowieku ze Stali. Główny bohater w ogóle nie interesuje scenarzysty, a
kolejne elementy jego genezy pokazane zostają byle jak, bo muszą być. I tak o
tym, że Clark jest „niezłomnym dziennikarzem”, dowiadujemy się tylko z ramki z
narracją na samym końcu, bo żadnego dziennikarzenia w jego wykonaniu nawet nie
widzieliśmy. Bardzo nie polecam wam tej lektury. Pełnej zresztą politycznego
zaangażowania Millera dalej zapatrzonego w Ronalda Reagana. Naprawdę patrzenie
się w ścianę przez pół godziny albo ponowna lektura ALL-STAR SUPERMAN będzie o
wiele lepszym wyborem.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUPERMAN:
YEAR ONE #1-3.
Powyższy komiks do kupienia m.in. w sklepie AtomComics .
Co to za czepialstwo? Cała seria Black Label to przecież elseworldy.
OdpowiedzUsuńTen komiks to musi być niezła kupa, w dodatku mocno śmierdząca. Wszędzie w necie same negatywne opinie, delikatnie mówiąc. Czy to pierwsza taka spektakularna porażka z komiksem z "year one" w tytule?
OdpowiedzUsuńNurtuje mnie jedna kwestia. Dlaczego to właśnie Frank Miller stworzył ten komiks? Czy to on przyszedł do DC z pomysłem na ten komiks a oni się zgodzili? Może to studio zaproponowało Millerowi napisanie tego tytułu? A może Miller ma "przyjaciela" w DC, który załatwia mu ciągle nowe zlecenia?