Jakiś czas temu, gdy wydawnictwo Egmont zapowiedziało wydanie w naszym kraju serii 100 NABOI, byłem naprawdę bardzo ucieszony. Pierwsza próba sprowadzenia tego tytułu do Polski była kompletnie nieudana i od Mandragory otrzymaliśmy tylko niewielki fragment rozpisanej na 100 zeszytów całości. I nie ukrywam, dzieło Azzarello i Risso przez dłuższy czas było dla mnie naprawdę solidnym, a wręcz rewelacyjnym komiksem, który jednak rozjechał się dość mocno w okolicach 60-70 numeru, czyli okolic tego co od Egmontu otrzymaliśmy w czwartym tomie. Ostatecznie, przynajmniej dla mnie, finał i rozwiązanie wielkiej intrygi snutej na łamach 100 NABOI było po prostu jednym, długim rozczarowaniem i do dziś uważam, że Azzarello i Risso nie powinni byli tak kurczowo się trzymać tego, by ich dzieło zamknęło się w 100 zeszytach. Niemniej finał był jaki był i wszyscy, którzy go przeżyli rozeszli się w swoje strony, prawda? No tak, a dzisiaj oceniany komiks przedstawia właśnie losy ostatniego żywego spośród Minutemenów – bardzo charakterystycznego i potwornie brutalnego Lono.
Swego czasu w komiksowych zakątkach Internetu można było znaleźć uszczypliwości wobec tego, jak nieporadne tłumaczenie miała cała oryginalna serii 100 NABOI od Egmontu. Przypomnę tylko, że w jednym z tomów owy tłumacz przełożył ”I can’t see shit”, czyli potoczne ”nie widzę kłopotu”, na dosłowne ”nie widzę gówna”. 100 NABOI: BRAT LONO ma innego tłumacza, ale sądzę, że pochodzącego z tej samej…yyy… ”szkoły”. Rozbroiło mnie już na początkowych stronach komiksu to, że słowo ”gringo” użyte w kontekście wspomnianej zakonnicy tłumacz przełożył na ”białaska”, zaś Lono nazywany przez lokalnego szeryfa per ”loco” (szaleniec) w naszej wersji językowej stał się… no trzymajcie mnie, ”krejzolem”. I podaję tylko przykłady z pierwszych, mniej więcej, dziesięciu stron komiksu. Podobny poziom tłumaczenia leci przez cały tom, a Lono po drodze zostaje przez tę samą postać jeszcze nazwany ”mordą” czy ”wariatem” i jestem pełen wrażenia, że nikt nie wyłapał tego, jak żenująco słabo się to czyta. Zaczynam sądzić, że 100 NABOI w Polsce miało wpisane w kontrakcie, by za tłumaczenie brały się osoby, które chyba nie kumają czegoś takiego kontekst czy też aktualność danego zwrotu. Nie wiem, może nie przebywam za często w gimnazjach, ale zwrot ”krejzol” chyba się już odrobinę przeterminował.
Tymczasem 100 NABOI: BRAT LONO to jeden z tych spin-offów, których stworzenie okazało się być praktycznie zupełnie niepotrzebne. Historia jest tu skrajnie nijaka i przewidywalna, od początku dąży do jasnego jak słońce zakończenia, a poszczególni bohaterowie w zasadzie nie sprawiają wrażenia jakkolwiek dających się lubić. Sama fabuła jest również mocno pretekstowa, ponieważ tłumaczenie tego, dlaczego kartel chce akurat teraz przejąć tereny parafii, jest naciągnięte jak guma z majtek o dwa rozmiary za małych względem ich właściciela. To w ostatnich tygodniach moje kolejne, dość bolesne rozczarowanie komiksem Briana Azzarello, po lekturze ”Faithless” od wydawnictwa Mucha Comics oraz BATMAN: PRZEKLĘTY. Panie scenarzysto, nie idź tą drogą, przecież wciąż wszyscy wiemy, że naprawdę potrafisz cały czas robić ciekawe scenariusze (rzućcie okiem chociażby do ”Księżycówki” od Muchy).
W zasadzie przyczepić się nie mogę jedynie do warstwy graficznej. Eduardo Risso już jakiś czas temu przyzwyczaił mnie do tego, że jego wyrazisty i dość nietypowy styl to coś, co absolutnie uwielbiam. Na łamach 100 NABOI: BRAT LONO powraca także Patricia Mulvihill w roli kolorystki i nie ma co ukrywać, że przynajmniej graficznie komiks ten dorównuje pierwowzorowi. Niemniej od tej pozycji w ogólnym ujęciu chciało się zdecydowanie więcej.
Wydawnictwo Egmont opublikowało 100 NABOI: BRAT LONO w standardzie niemal identycznym co pierwotna seria (twarda okładka, papier kredowy). Osoby bardziej wyczulone na nieistotne detale, żeby nie użyć innego określenia, z pewnością zwrócą uwagę na grzbiet, gdzie zamiast znaczka DC Vertigo widnieje już logo DC Black Label. Całość niestety pozbawiona jest jakichkolwiek materiałów dodatkowych, ale za to możecie komiks ten kupić w cenie okładkowej wynoszącej stosunkowo niewiele, a dokładnie to 79,99zł. Realnie, po odliczeniu wszelakich zniżek, będzie to nieco powyżej kwoty pięciu dyszek. W mojej ocenie nie warto, chyba że oryginalne 100 NABOI Wam się podobało i do tego jesteście komplecistami.
Krzysztof Tymczyński
100 NABOI: BRAT LONO zawiera zeszyty wydane oryginalnie w USA jako miniseria 100 BULLETS: BROTHER LONO #1-8
100 NABOI: BRAT LONO do kupienia między innymi w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.
I can’t see shit znam tylko jako "gówno widać". To serio też znaczy nie widzę kłopotu?
OdpowiedzUsuńTłumaczenia Egmontu to żenada, ale są przecież z nich zadowoleni. ;)
Tak, to wynikało z kontekstu. Jeden gangster mówił drugiemu o pewnych kłopotach, a ten w oryginale mu odpowiedział "I can't see shit" lub "I didn't see shit", nie jestem do końca pewien. Ale chodziło o to, że on nie widzi w tym zagrożenia, a tłumacz dał nam "nie widzę gówna".
Usuń