środa, 16 grudnia 2020

100 NABOI: BRAT LONO

Jakiś czas temu, gdy wydawnictwo Egmont zapowiedziało wydanie w naszym kraju serii 100 NABOI, byłem naprawdę bardzo ucieszony. Pierwsza próba sprowadzenia tego tytułu do Polski była kompletnie nieudana i od Mandragory otrzymaliśmy tylko niewielki fragment rozpisanej na 100 zeszytów całości. I nie ukrywam, dzieło Azzarello i Risso przez dłuższy czas było dla mnie naprawdę solidnym, a wręcz rewelacyjnym komiksem, który jednak rozjechał się dość mocno w okolicach 60-70 numeru, czyli okolic tego co od Egmontu otrzymaliśmy w czwartym tomie. Ostatecznie, przynajmniej dla mnie, finał i rozwiązanie wielkiej intrygi snutej na łamach 100 NABOI było po prostu jednym, długim rozczarowaniem i do dziś uważam, że Azzarello i Risso nie powinni byli tak kurczowo się trzymać tego, by ich dzieło zamknęło się w 100 zeszytach. Niemniej finał był jaki był i wszyscy, którzy go przeżyli rozeszli się w swoje strony, prawda? No tak, a dzisiaj oceniany komiks przedstawia właśnie losy ostatniego żywego spośród Minutemenów – bardzo charakterystycznego i potwornie brutalnego Lono.

Chociaż czy aby na pewno jest on taki niebezpieczny? Historia zawarta na łamach 100 NABOI: BRAT LONO rozpoczyna się trzy lata po tym, jak ledwo żywy tytułowy bohater, dociera do małej parafii prowadzonej przez ojca Pereza. Tam zostaje mu udzielona pomoc, a i sam mężczyzna doznaje czegoś w stylu nawrócenia i stara się unikać kłopotów za niemal wszelką cenę. Jednakże wiara nie postawiła go całkowicie na nogi i Lono cały czas obawia się tego, że wróci do starych nawyków. I może się to stać bardzo szybko, gdy członkowie lokalnego kartelu zapragnęli przejąć miejsce prowadzone przez duchownego Peresa. Co więcej, akurat wtedy na miejscu pojawia się nowa zakonnica, która także skrywa wiele sekretów.

Swego czasu w komiksowych zakątkach Internetu można było znaleźć uszczypliwości wobec tego, jak nieporadne tłumaczenie miała cała oryginalna serii 100 NABOI od Egmontu. Przypomnę tylko, że w jednym z tomów owy tłumacz przełożył ”I can’t see shit”, czyli potoczne ”nie widzę kłopotu”, na dosłowne ”nie widzę gówna”. 100 NABOI: BRAT LONO ma innego tłumacza, ale sądzę, że pochodzącego z tej samej…yyy… ”szkoły”. Rozbroiło mnie już na początkowych stronach komiksu to, że słowo ”gringo” użyte w kontekście wspomnianej zakonnicy tłumacz przełożył na ”białaska”, zaś Lono nazywany przez lokalnego szeryfa per ”loco” (szaleniec) w naszej wersji językowej stał się… no trzymajcie mnie, ”krejzolem”. I podaję tylko przykłady z pierwszych, mniej więcej, dziesięciu stron komiksu. Podobny poziom tłumaczenia leci przez cały tom, a Lono po drodze zostaje przez tę samą postać jeszcze nazwany ”mordą” czy ”wariatem” i jestem pełen wrażenia, że nikt nie wyłapał tego, jak żenująco słabo się to czyta. Zaczynam sądzić, że 100 NABOI w Polsce miało wpisane w kontrakcie, by za tłumaczenie brały się osoby, które chyba nie kumają czegoś takiego kontekst czy też aktualność danego zwrotu. Nie wiem, może nie przebywam za często w gimnazjach, ale zwrot ”krejzol” chyba się już odrobinę przeterminował.

Tymczasem 100 NABOI: BRAT LONO to jeden z tych spin-offów, których stworzenie okazało się być praktycznie zupełnie niepotrzebne. Historia jest tu skrajnie nijaka i przewidywalna, od początku dąży do jasnego jak słońce zakończenia, a poszczególni bohaterowie w zasadzie nie sprawiają wrażenia jakkolwiek dających się lubić. Sama fabuła jest również mocno pretekstowa, ponieważ tłumaczenie tego, dlaczego kartel chce akurat teraz przejąć tereny parafii, jest naciągnięte jak guma z majtek o dwa rozmiary za małych względem ich właściciela. To w ostatnich tygodniach moje kolejne, dość bolesne rozczarowanie komiksem Briana Azzarello, po lekturze ”Faithless” od wydawnictwa Mucha Comics oraz BATMAN: PRZEKLĘTY. Panie scenarzysto, nie idź tą drogą, przecież wciąż wszyscy wiemy, że naprawdę potrafisz cały czas robić ciekawe scenariusze (rzućcie okiem chociażby do ”Księżycówki” od Muchy).

W zasadzie przyczepić się nie mogę jedynie do warstwy graficznej. Eduardo Risso już jakiś czas temu przyzwyczaił mnie do tego, że jego wyrazisty i dość nietypowy styl to coś, co absolutnie uwielbiam. Na łamach 100 NABOI: BRAT LONO powraca także Patricia Mulvihill w roli kolorystki i nie ma co ukrywać, że przynajmniej graficznie komiks ten dorównuje pierwowzorowi. Niemniej od tej pozycji w ogólnym ujęciu chciało się zdecydowanie więcej.

Wydawnictwo Egmont opublikowało 100 NABOI: BRAT LONO w standardzie niemal identycznym co pierwotna seria (twarda okładka, papier kredowy). Osoby bardziej wyczulone na nieistotne detale, żeby nie użyć innego określenia, z pewnością zwrócą uwagę na grzbiet, gdzie zamiast znaczka DC Vertigo widnieje już logo DC Black Label. Całość niestety pozbawiona jest jakichkolwiek materiałów dodatkowych, ale za to możecie komiks ten kupić w cenie okładkowej wynoszącej stosunkowo niewiele, a dokładnie to 79,99zł. Realnie, po odliczeniu wszelakich zniżek, będzie to nieco powyżej kwoty pięciu dyszek. W mojej ocenie nie warto, chyba że oryginalne 100 NABOI Wam się podobało i do tego jesteście komplecistami. 

Krzysztof Tymczyński 

100 NABOI: BRAT LONO zawiera zeszyty wydane oryginalnie w USA jako miniseria 100 BULLETS: BROTHER LONO #1-8

100 NABOI: BRAT LONO do kupienia między innymi w sklepach Egmontu oraz ATOM Comics.

2 komentarze:

  1. I can’t see shit znam tylko jako "gówno widać". To serio też znaczy nie widzę kłopotu?

    Tłumaczenia Egmontu to żenada, ale są przecież z nich zadowoleni. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to wynikało z kontekstu. Jeden gangster mówił drugiemu o pewnych kłopotach, a ten w oryginale mu odpowiedział "I can't see shit" lub "I didn't see shit", nie jestem do końca pewien. Ale chodziło o to, że on nie widzi w tym zagrożenia, a tłumacz dał nam "nie widzę gówna".

      Usuń