Oj,
zaniedbałem tę serię dość mocno. Recenzja poprzedniego tomu pojawiła się na
blogu jeszcze w październiku zeszłego roku, najwyższy czas więc to nadrobić.
Dziś wezmę na tapetę tom piąty, który ukazał się na tyle dawno, że zdążył mi
się już nieco na półce zakurzyć. Jednakże zarówno pierwsza jak i najświeższa
lektura tego komiksu dała mi podobne odczucia. I właśnie o nich napiszę teraz
kilkanaście zdań.
Piąty tom cyklu SWAMP THING to dalszy ciąg runu Charlesa Soule’a, który obecnie związany jest niestety kontraktem na wyłączność z Marvelem. Jak zapewne pamiętacie, przejął on stanowisko scenarzysty tego tytułu po tym, jak zwolnił je sam Scott Snyder i wiele osób obawiało się, że ten wówczas jeszcze mało znany twórca nie poradzi sobie i poziom tytułu niemiłosiernie spadnie. Ten tymczasem już w czwartym tomie pokazał, że myliliśmy się co do niego i opinię tę podtrzymuje w dniu dzisiejszym.
Soule przy
okazji początku swojej pracy przy serii SWAMP THING przedstawił nam kilka
nowych, tajemniczych postaci. Wśród nich był niejaki Seeder oraz równie
zastanawiająca Capucine. ”The Killing Field” znacznie mocniej skupia się na
pierwszym z wymienionych, ponieważ osią fabuły wydaje się być dość oklepany
motyw walki o miano jedynego słusznego awatara Zieleni. Nie brzmi to zbyt
oryginalnie i zachęcająco, prawda? Tymczasem bardzo szybko okazuje się, że gdy
przezwyciężymy to niezbyt korzystne skojarzenie, lektura sprawić może nam
naprawdę sporo radości. Charles Soule kolejny raz bowiem udowadnia, że
pomysłowość to jego naprawdę mocna strona.
Nie sposób
nie pisać o wyczynach Soule’a, nie wspominając o dorobku jego poprzednika. Snyder,
chociaż ewidentnie traktował serię SWAMP THING po prostu jako odskocznię od
wymyślania kolejnych przygód Mrocznego Rycerza i tak w niebywały sposób nie
tylko wprowadził Aleca Hollanda w rzeczywistość New 52, ale także bardzo przyjemnie
wykreował rzeczywistość w jakiej bohaterowi temu przyszło funkcjonować. Cały
pomysł z awatarami Czerwieni i Zieleni wydawał się być nie tylko oryginalny,
ale przede wszystkim kompletny. Soule udowadnia że myliłem się co do tego, ponieważ
zręcznie obraca się w tym, co pozostawił jego poprzednik, ale tym razem także
dodaje sporo od siebie. Nie budzi on przy tym wrażenia, iż coś powstało na siłę
lub też nie pasuje do reszty. Kolejne machinacje Parlamentu Drzew oraz znacznie
bardziej rozbudowana rola Seedera wciągają, a umiejętnie stosowane zwroty akcji
potrafią na dobre przykuć czytelnika do miejsca, w którym aktualnie przebywa. Niemniej
piąty tom serii SWAMP THING ma pewien minus, który trwa kilkadziesiąt stron.
Opisywany dziś
tom składa się z czterech zeszytów regularnej serii i do nich nie można mieć
najmniejszego zarzutu. Są one interesujące, konsekwentne i praktycznie
pozbawione jakichś większych wad scenariuszowych. Jednakże po pierwszym z nich,
w zbiorze pojawia się materiał opublikowany pierwotnie w drugim annualu serii. I
niestety, miejscami okropnie wieje z niego nudą. Jeszcze gdyby można było go
jakoś pominąć, ale chociaż lektura tych kilkudziesięciu stron była dla mnie
istną katorgą, to jednak jest to ważny i istotny dla samej postaci rozdział. Kojarząca
się nieco z ”Jądrem Ciemności” historia powinna stracić kilka stron i tym samym
zyskać na tempie, może wtedy bym tak jednoznacznie jej nie krytykował.
Kolejnym problemem
jaki mam z piątym tomem SWAMP THING jest to, że wspomniane już cztery zeszyty i
jeden annual ilustrowały cztery osoby. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa,
różnice pomiędzy nimi są dostrzegalne, a nierzadko wręcz – kolosalne. Zaczyna się
średnio, ponieważ pierwszy rozdział ”The Killing Field” to popis Andrei
Bressana i chociaż jest to dla mnie niezrozumiałe, chyba wszystkie jego
wcześniejsze jak i późniejsze znane mi prace, są dużo lepsze niż to, co
zaprezentował na łamach SWAMP THINGA. Ten nieszczęsny annual to z kolei wspólne
wysiłki Javiera Piny oraz Kano i są bardzo poprawne. Na tyle, że ciężko wyłapać
przejście pomiędzy pracami jednego i drugiego. Dopiero od trzeciego rozdziału
tomu możemy cieszyć swoje oczy pracami, moim zdaniem najlepszego z tej licznej ekipy,
Jesusa Saiza. To on według mnie dysponuje najlepszym i najbardziej zapadającym
w pamięć stylem. Jego charakterna, dość gruba kreska obfituje w detale,
jednocześnie nie odwraca uwagi od najważniejszych aspektów danego kadru. Tu przy
okazji pochwalić trzeba Matthew Wilsona, który kolejny raz bardzo dobrze
wywiązał się z funkcji kolorysty. SWAMP THING straciłby naprawdę dużo, gdyby za
nakładanie barw odpowiedzialna była osoba, która kompletnie nie czułaby klimatu
serii.
Dodatki w
tym tomie to jakiś żart. DC Comics jakby na odczepnego lub dla zapełnienia
stron, dało czytelnikom trzy szkice autorstwa Saiza oraz tradycyjną już planszę
z reklamą. Ta jest o tyle ciekawa, że poleca sięgnąć po trzy pierwsze tomy SWAMP
THINGA, ignorując z nieznanego powodu czwartą odsłonę, zamiast której pojawia
się jeszcze polecanka ANIMAL MAN vol. 3. Ok, rozumiem że te cztery pozycje
tworzą pewną w miarę zamkniętą całość, lecz i tak wstawienie najmniejszego
choćby okienka z okładką czwartego tomu powinno się tam znaleźć. To oczywiście
mało istotny detal, ale w krwi mam czepianie się takich pierdółek :)
Recenzowany
dziś nie jest lepszy niż dowolna z poprzednich odsłon cyklu SWAMP THING. Mimo
tego, że jest minimalnie gorszy, głównie za sprawą wspominanego annuala, jest
to i tak zdecydowanie ciekawsza lektura niż 3/4 oferty DC New 52. Dodatkowo, większa
część tomu ma naprawdę porządne rysunki. Moja ocena to 4-/6 z
zastrzeżeniem, że ten minus jest dużo większy niż inne.
SWAMP THING vol. 5: THE KILLING FIELD do nabycia w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz