niedziela, 19 kwietnia 2015

LARFLEEZE VOL. 1: REVOLT OF THE ORANGE LANTERNS

Z archiwum DC Multiverse, czyli pierwszy tom solowych przygód Agenta Orange.



Larfleeze, znany w niektórych kręgach lepiej jako Agent Orange, był jedną z tych postaci komiksowych, która od dawna usilnie wręcz domagała się własnego miesięcznika. I ten uroczysty moment wreszcie nastąpił w ramach już którejś tam z kolei fali nowych tytułów z New 52. Wcześniej postać ta doczekała się świątecznego one-shota ze swoim udziałem, a niedawno także back-upu na łamach ś.p. THRESHOLD. To właśnie te ostatnie przygody i ich popularność stały się punktem wyjściowym dla nowej serii, za którą odpowiadają ci sami twórcy – Keith Giffen. J.M. DeMatteis oraz Scott Kolins. Pierwszy zbiór zawiera w sobie pięć pierwszych numerów nowego tytułu, a także wspomniane już krótkie historie przeniesione z THRESHOLD.

Chyba wszyscy miłośnicy komiksów DC, a przynajmniej kosmicznej części tego wydawnictwa kojarzą charakterystyczną postać Larfleeze’a. Nie sposób jednoznacznie zakwalifikować go do jakiejkolwiek grupy postaci, ba, nie wiadomo też tak dokładnie, czy jest to postać negatywna, czy też może pozytywna. Wiadomo jednak, że jego przygodom towarzyszy zawsze specyficzny humor, lubuje się on w kolekcjonowaniu nietypowych i unikalnych przedmiotów oraz osób, oraz że jego ulubionym słowem jest „moje!” Dlaczego Larfleeze tak długo musiał czekać na własny ongoing, skoro cieszył się tak dużą popularnością właściwie od początku zaistnienia na łamach GREEN LANTERNA Geoffa Johnsa? Inaczej niż w przypadku chociażby Czerwonego Korpusu mamy tutaj do czynienia praktycznie tylko z jedną postacią i zaistniała obawa, iż bardzo szybko nastąpi zmęczenie materiały i nie sposób będzie wymyślić nowych, oryginalnych historii z Larfleeze’em w roli głównej. Duet twórców, którzy podjęli się tego trudnego zadania znalazł jednak sposób, aby LARFLEEZE z każdym kolejnym numerem zaskakiwał czymś nowym.

Receptą na urozmaicenie perypetii Agenta Orange okazał się pewien Coluańczyk, który stał się niespodziewanie towarzyszem, prawą ręką, a przede wszystkim osobistym kamerdynerem tytułowej postaci. Stali się oni chcąc nie chcąc czymś na kształt partnerów odkąd obaj próbowali bezskutecznie odnaleźć cały skradziony Larfleeze’owi dobytek z baterią mocy na czele. Stargrave stanowi idealne uzupełnienie oraz przeciwwagę dla Larfleeze’a, a przy tym sam również jest poprzez swoją postawę zabawny i czasami nawet swoimi tekstami przyćmiewa własnego „szefa”. Zwłaszcza jak w najmniej wydawałoby się odpowiednim momencie ucina sobie pogawędkę ze służącym kogoś, kto akurat toczy bój z Pomarańczowym Latarnikiem. Pulsar Stargrave jest z jednej strony lojalny, a z drugiej strony szybko dostosowuje się do nowej sytuacji i orientuje się komu i jak słodzić. Po utracie swojego dobytku Coluańczyk staje się oprócz pierścienia mocy jedyną własnością Larfleeze’a i nie dziwi fakt, że ten za wszelką cenę stara się go zatrzymać przy swoim boku i nie dopuścić, aby służył komuś innemu. Stargrave stał się w tej serii dyżurnym, niecierpliwym i wtrącającym swoje pięć groszy słuchaczem historii życia innych postaci, a w pewnym momencie rozpoczął własną przygodę z dala od Larfa. Można powiedzieć, że Coluańczyk wraz z kobietą o imieniu Wanderer są bohaterami takiego wewnętrznego back-upu rozgrywającego się w tle perypetii tytułowej gwiazdy komiksu.

Historia w tym komiksie rozgrywa się z dala od wydarzeń mających miejsce w innych seriach z rodziny Green Lantern (i chwała za to twórcom), a nawet wykracza zdecydowanie poza wszechświat DCnU. Larfleeze rozbija się po nieznanych zakątkach równie nieznanego Uniwersum i spotyka na swojej drodze członków „sympatycznej” rodzinki wszechpotężnych władców z Laordem of The Huntem oraz kobietą imieniem Wanderer na czele, co doprowadza do wiele zabawnych i niespodziewanych zwrotów akcji. Oprócz tego dostajemy także pokręcony i po części prawdziwy, wyczerpujący origin Larfleeze’a, dowiadujemy się, że od teraz to Agent Orange jest żywą baterią mocy Pomarańczowego Korpusu i smakujemy w specyficznych zwyczajach obcych, do których należą kosmiczne odmiany kastracji, czy kolonoskopii. Obu w każdym razie nie polecam.

Na szczególną uwagę zasługuje coś, czego nie wymyślił wcześniej nawet sam Geoff Johns, a mianowicie przywrócenie do życia członków Korpusu Chciwości. Jak łatwo było przewidzieć Glomulus i spółka delikatnie rzecz ujmując nie pałają miłością do tego, który wcześniej ich zabił i uczynił własnymi zabawkami, co owocuje wybuchem potężnego konfliktu, a finał nie układa się zbyt dobrze dla biednego Larfleeze’a. Użyłem słowa „biednego”, gdyż w tym komiksie jak nigdy przedtem odarty zostaje ze swojej dotychczasowej władzy absolutnej i o ile do tej pory miał wszystko, czego zapragnął, to na koniec nie ma już praktycznie nic. Nawet własna mamusia ma go gdzieś ;)

LARFLEEZE to seria, jakiej od dawna było trzeba w całym tym mrocznym i niezwykle poważnym New 52. Seria z lekkim przymrużeniem oka, mnóstwem akcji i specyficznym humorem przejawiającym się w masę żartów i gagów na każdym kroku, które zapewne nie wszyscy lubią, ale które są przecież integralną częścią świata Larfleeze’a. Lekki i niezobowiązujący „odmóżdżacz”, który na szczęście nie wymaga sięgnięcia po inne tytuły z rodziny GL wydane w tym samym czasie. Rysunkowo mogłoby być lepiej, gdyż Kolins nie jest tutaj na pewno w swojej szczytowej formie, ale jego kreska nadzwyczaj dobrze sprawdza się w takich warunkach. Czasami przeszkadza mi nadmierna ilość dialogów, ale Giffen i DeMatteis po prostu już tak mają. Zastanawiałem się na początku, czy scenarzystom starczy pomysłów na więcej niż kilka numerów i po tym, co zdążyłem przeczytać widzę, że starsi panowie dwaj dobrze wiedzą, co robią i jak dalej pociągnąć ten wózek o nazwie LARFLEEZE do przodu. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Mniej więcej takiego klimatu tego komiksu się spodziewałem i taki szczęśliwie dostałem. Czytać, bo to fajne jest :D

Ocena: 5/6

Dawid Scheibe


Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów LARFLEEZE #1 – 5 oraz THRESHOLD #1 - 5

Komiks do nabycia w sklepie Atom Comics

2 komentarze:

  1. Ja się aż tak bardzo nie zachwyciłem, głównie z powodu "przesytu" - Larfleeze bawił w swych cameo w głównej serii Green Lantern (np. sceny z byciem królem wysypiska śmieci) ale tu po prostu było go za dużo. Trochę przeszkadza też fakt, że twórcy nie potrafią zdecydować czy przedstawiać go w dobrym świetle czy jako maniakalnego zbrodniarza mającego na sumieniu tysiące ofiar, jak to ma miejsce w pierwszych numerach GL: New Guardians. Należy też wspomnieć, że w tym tomie jest duuuży spoiler odnośnie losów pewnej ważnej postaci (tak, wiem, dyskusyjny z pewnych powodów, ale jednak można za taki uznać, tą informację którą mam na myśli). Mimo wszystko, tych odjechanych pomysłów i reszty, sięgnę po tom drugi. Sam bym wystawił ocenę 3+ lub 4- / 6.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak na marginesie może, ale czy tylko mnie nazywanie tej, bądź co bądź komediowej postaci "Agent Orange" wydaje się nieco niesmaczne? Brakuje tylko żeby miał zabawnego, otyłego sidekicka o przezwisku Cyklon B.

    -Breja

    OdpowiedzUsuń