Larfleeze, znany w
niektórych kręgach lepiej jako Agent Orange, był jedną z tych postaci
komiksowych, która od dawna usilnie wręcz domagała się własnego
miesięcznika. I ten uroczysty moment wreszcie nastąpił w ramach już
którejś tam z kolei fali nowych tytułów z New 52. Wcześniej postać ta
doczekała się świątecznego one-shota ze swoim udziałem, a niedawno także
back-upu na łamach ś.p. THRESHOLD. To właśnie te ostatnie przygody i
ich popularność stały się punktem wyjściowym dla nowej serii, za którą
odpowiadają ci sami twórcy – Keith Giffen. J.M. DeMatteis oraz Scott
Kolins. Pierwszy zbiór zawiera w sobie pięć pierwszych numerów nowego
tytułu, a także wspomniane już krótkie historie przeniesione z
THRESHOLD.
Chyba wszyscy
miłośnicy komiksów DC, a przynajmniej kosmicznej części tego wydawnictwa
kojarzą charakterystyczną postać Larfleeze’a. Nie sposób jednoznacznie
zakwalifikować go do jakiejkolwiek grupy postaci, ba, nie wiadomo też
tak dokładnie, czy jest to postać negatywna, czy też może pozytywna.
Wiadomo jednak, że jego przygodom towarzyszy zawsze specyficzny humor,
lubuje się on w kolekcjonowaniu nietypowych i unikalnych przedmiotów
oraz osób, oraz że jego ulubionym słowem jest „moje!” Dlaczego Larfleeze
tak długo musiał czekać na własny ongoing, skoro cieszył się tak dużą
popularnością właściwie od początku zaistnienia na łamach GREEN LANTERNA
Geoffa Johnsa? Inaczej niż w przypadku chociażby Czerwonego Korpusu
mamy tutaj do czynienia praktycznie tylko z jedną postacią i zaistniała
obawa, iż bardzo szybko nastąpi zmęczenie materiały i nie sposób będzie
wymyślić nowych, oryginalnych historii z Larfleeze’em w roli głównej.
Duet twórców, którzy podjęli się tego trudnego zadania znalazł jednak
sposób, aby LARFLEEZE z każdym kolejnym numerem zaskakiwał czymś nowym.
Receptą na
urozmaicenie perypetii Agenta Orange okazał się pewien Coluańczyk, który
stał się niespodziewanie towarzyszem, prawą ręką, a przede wszystkim
osobistym kamerdynerem tytułowej postaci. Stali się oni chcąc nie chcąc
czymś na kształt partnerów odkąd obaj próbowali bezskutecznie odnaleźć
cały skradziony Larfleeze’owi dobytek z baterią mocy na czele. Stargrave
stanowi idealne uzupełnienie oraz przeciwwagę dla Larfleeze’a, a przy
tym sam również jest poprzez swoją postawę zabawny i czasami nawet
swoimi tekstami przyćmiewa własnego „szefa”. Zwłaszcza jak w najmniej
wydawałoby się odpowiednim momencie ucina sobie pogawędkę ze służącym
kogoś, kto akurat toczy bój z Pomarańczowym Latarnikiem. Pulsar
Stargrave jest z jednej strony lojalny, a z drugiej strony szybko
dostosowuje się do nowej sytuacji i orientuje się komu i jak słodzić. Po
utracie swojego dobytku Coluańczyk staje się oprócz pierścienia mocy
jedyną własnością Larfleeze’a i nie dziwi fakt, że ten za wszelką cenę
stara się go zatrzymać przy swoim boku i nie dopuścić, aby służył komuś
innemu. Stargrave stał się w tej serii dyżurnym, niecierpliwym i
wtrącającym swoje pięć groszy słuchaczem historii życia innych postaci, a
w pewnym momencie rozpoczął własną przygodę z dala od Larfa. Można
powiedzieć, że Coluańczyk wraz z kobietą o imieniu Wanderer są
bohaterami takiego wewnętrznego back-upu rozgrywającego się w tle
perypetii tytułowej gwiazdy komiksu.
Historia w tym
komiksie rozgrywa się z dala od wydarzeń mających miejsce w innych
seriach z rodziny Green Lantern (i chwała za to twórcom), a nawet
wykracza zdecydowanie poza wszechświat DCnU. Larfleeze rozbija się po
nieznanych zakątkach równie nieznanego Uniwersum i spotyka na swojej
drodze członków „sympatycznej” rodzinki wszechpotężnych władców z
Laordem of The Huntem oraz kobietą imieniem Wanderer na czele, co
doprowadza do wiele zabawnych i niespodziewanych zwrotów akcji. Oprócz
tego dostajemy także pokręcony i po części prawdziwy, wyczerpujący
origin Larfleeze’a, dowiadujemy się, że od teraz to Agent Orange jest
żywą baterią mocy Pomarańczowego Korpusu i smakujemy w specyficznych
zwyczajach obcych, do których należą kosmiczne odmiany kastracji, czy
kolonoskopii. Obu w każdym razie nie polecam.
Na szczególną uwagę
zasługuje coś, czego nie wymyślił wcześniej nawet sam Geoff Johns, a
mianowicie przywrócenie do życia członków Korpusu Chciwości. Jak łatwo
było przewidzieć Glomulus i spółka delikatnie rzecz ujmując nie pałają
miłością do tego, który wcześniej ich zabił i uczynił własnymi
zabawkami, co owocuje wybuchem potężnego konfliktu, a finał nie układa
się zbyt dobrze dla biednego Larfleeze’a. Użyłem słowa „biednego”, gdyż w
tym komiksie jak nigdy przedtem odarty zostaje ze swojej dotychczasowej
władzy absolutnej i o ile do tej pory miał wszystko, czego zapragnął,
to na koniec nie ma już praktycznie nic. Nawet własna mamusia ma go
gdzieś ;)
LARFLEEZE to seria,
jakiej od dawna było trzeba w całym tym mrocznym i niezwykle poważnym
New 52. Seria z lekkim przymrużeniem oka, mnóstwem akcji i specyficznym
humorem przejawiającym się w masę żartów i gagów na każdym kroku, które
zapewne nie wszyscy lubią, ale które są przecież integralną częścią
świata Larfleeze’a. Lekki i niezobowiązujący „odmóżdżacz”, który na
szczęście nie wymaga sięgnięcia po inne tytuły z rodziny GL wydane w tym samym czasie. Rysunkowo
mogłoby być lepiej, gdyż Kolins nie jest tutaj na pewno w swojej
szczytowej formie, ale jego kreska nadzwyczaj dobrze sprawdza się w
takich warunkach. Czasami przeszkadza mi nadmierna ilość dialogów, ale
Giffen i DeMatteis po prostu już tak mają. Zastanawiałem się na
początku, czy scenarzystom starczy pomysłów na więcej niż kilka numerów i
po tym, co zdążyłem przeczytać widzę, że starsi panowie dwaj dobrze
wiedzą, co robią i jak dalej pociągnąć ten wózek o nazwie LARFLEEZE do
przodu. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Mniej więcej takiego klimatu
tego komiksu się spodziewałem i taki szczęśliwie dostałem. Czytać, bo
to fajne jest :D
Ocena: 5/6
Dawid Scheibe
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów LARFLEEZE #1 – 5 oraz THRESHOLD #1 - 5
Komiks do nabycia w sklepie Atom Comics
Ja się aż tak bardzo nie zachwyciłem, głównie z powodu "przesytu" - Larfleeze bawił w swych cameo w głównej serii Green Lantern (np. sceny z byciem królem wysypiska śmieci) ale tu po prostu było go za dużo. Trochę przeszkadza też fakt, że twórcy nie potrafią zdecydować czy przedstawiać go w dobrym świetle czy jako maniakalnego zbrodniarza mającego na sumieniu tysiące ofiar, jak to ma miejsce w pierwszych numerach GL: New Guardians. Należy też wspomnieć, że w tym tomie jest duuuży spoiler odnośnie losów pewnej ważnej postaci (tak, wiem, dyskusyjny z pewnych powodów, ale jednak można za taki uznać, tą informację którą mam na myśli). Mimo wszystko, tych odjechanych pomysłów i reszty, sięgnę po tom drugi. Sam bym wystawił ocenę 3+ lub 4- / 6.
OdpowiedzUsuńTak na marginesie może, ale czy tylko mnie nazywanie tej, bądź co bądź komediowej postaci "Agent Orange" wydaje się nieco niesmaczne? Brakuje tylko żeby miał zabawnego, otyłego sidekicka o przezwisku Cyklon B.
OdpowiedzUsuń-Breja