Nie tak łatwo napisać recenzję
komiksu, który przez wielu uznawany jest za najgorszy w historii. Żadna
pozytywna opinia o nim nie zdoła już poprawić jego wizerunku, a kolejna
skrajnie negatywna będzie jedynie zbiorem niezbyt oryginalnych spostrzeżeń.
Dlatego spróbuję ocenić go na chłodno i zastanowię się, czy rzeczywiście w
owianym złą sławą THE DARK KNIGHT STRIKES AGAIN nie wypaliło zupełnie nic.
Jego poprzednika, kultowego POWRÓTU
MROCZNEGO RYCERZA, chyba nie trzeba tutaj przedstawiać. Dzieło Franka Millera
opowiadające o losach starego, zmęczonego Bruce’a Wayne’a zrewolucjonizowało
nie tylko samą postać Batmana, ale także cały komiksowy rynek. Wydany po
piętnastu latach sequel miał zatem wyjątkowo utrudnione zadanie. Przebić
legendę? To nie mogło się udać.
Minęły trzy lata od słynnego
pojedynku Supermana i Człowieka Nietoperza. Ten drugi, uznany za zmarłego, z
ukrycia kieruje ruchem oporu, którego celem jest obalenie kłamliwego rządu
Stanów Zjednoczonych. Świat w międzyczasie zapomniał o superbohaterach (jak widać
wspomniane trzy lata to tak naprawdę kawał czasu). Niektórzy opuścili Ziemię,
inni zawiesili peleryny na kołkach, a jeszcze inni trafili do niewoli. Do tego
grona należeli m.in. Ray Palmer (Atom) i Barry Allen (Flash), którym jednak na
początku komiksu udaje się z niej uciec dzięki pomocy Carrie Kelley (niegdyś
Robin, a teraz absurdalnie wystrojona Catgirl). I właśnie w tym miejscu fabuła
zaczyna wymykać się spod kontroli.
W trakcie tworzenia scenariusza
zabrakło kogoś, kto w odpowiednim momencie chwyciłby Millera za rękę i
powiedział: „Stop, wystarczy”. Może wtedy autor zająłby się właściwą historią,
a nie ciągłym wprowadzaniem coraz to nowych wątków i bohaterów. A wierzcie mi
na słowo, jest ich od groma. Przez DK2 przewija się chyba połowa postaci z
całego uniwersum. Prędko robi się ciasno, a akcja gwałtownie przyspiesza i nie
zwalnia już do samego końca. Nie ma nawet chwili na zastanowienie się nad tym,
co tu do licha się dzieje.
Ten nieokiełznany bałagan to
największa wada THE DARK KNIGHT STRIKES AGAIN. Miller ewidentnie przeszarżował.
A szkoda, bo muszę oddać mu to, że miał parę naprawdę niezłych pomysłów (mam tu
na myśli np. wygenerowanego komputerowo prezydenta, Flasha napędzającego
elektrownię czy też nowego Jokera). Gdyby skupił się na nich, odrzucając przy
tym kilka gorszych, to kto wie, może całość okazałaby się zjadliwa. Niestety
zamiast umiejętnie rozłożyć akcenty, zdecydował się wrzucić wszystko, co przyszło
mu do głowy.
Z tego powodu sporo tu
rozpraszaczy, elementów, które są tak zbędne, że aż przeszkadzają. Weźmy na przykład
wątek telewizji, która na bieżąco komentuje zdarzenia, jakie dzieją się w
komiksie. Miała z tego zapewne wyjść kąśliwa satyra na media, które szukają
coraz to wulgarniejszych, bardziej prymitywnych sposobów na przyciągnięcie
widzów. I ponownie, to mogło wypalić, to był jakiś pomysł, ale scenarzysta szybko
go wyeksploatował. Do tego stopnia, że zaginęła w nim treść, a pozostała sama
wydmuszka.
Inny problem miałem z tym, jak
Miller przedstawił poszczególnych herosów. Mowa głównie o tych dwóch
najważniejszych, czyli Batmanie i Supermanie. Już w POWROCIE MROCZNEGO RYCERZA
dało się zauważyć, że autor albo bardzo kocha Człowieka Nietoperza, albo zwyczajnie
nie znosi Człowieka ze Stali. Pierwszego ukazał jako nieomylnego twardziela,
drugiego jako… bezmyślną marionetkę. To jednak jeszcze nic przy tym do czego
posunął się w kontynuacji. Otóż odarł tutaj Bruce’a z jakiejkolwiek psychologicznej
głębi. Batman nie jest już bohaterem z krwi i kości, a przerysowaną niemal do
granic absurdu kukłą. Obłąkanym starcem. Daleko mu do inteligentnego, analizującego
każde starcie mściciela. W THE DARK KNIGHT RETURNS ważnym elementem
kształtującym jego charakter była wewnętrzna walka: czy ma ponownie włożyć
pelerynę i walczyć z przestępczością? W DK2 mówi po prostu, że skończyła się
jego cierpliwość. Tyle.
Batman bije tu wszystkich po
pyskach, potem zaczyna obrywać, ale przecież to dla niego żaden problem.
Prawdziwy twardziel. Nie to, co Superman. Miller strasznie znęca się nad tą
postacią. Czytając, odniosłem wręcz wrażenie, że rysowanie wiecznie pokonanego,
wiecznie załamanego Clarka sprawia autorowi niezrozumiałą przyjemność. Swoją
drogą – za Dickiem Graysonem chyba także nie przepada.
A skoro wspomniałem o rysowaniu,
to teraz zajmijmy się stroną graficzną komiksu. Bez owijania w bawełnę napiszę,
że to prawdopodobnie najpaskudniejsze rysunki jakie w życiu widziałem. Nie mam
pojęcia jak człowiek, który potrafił niegdyś tak klimatycznie zilustrować ELEKTRA
LIVES AGAIN, parę lat później mógł odwalić taką fuszerkę. Większość głównych
bohaterów naszkicowana jest niestarannie, kompletnie od niechcenia. Jeszcze
gorzej prezentują się postacie epizodyczne, takie jak telewizyjni eksperci czy
zwykli mieszkańcy. Przypominają tanie karykatury i choć w niektórych
przypadkach to zapewne celowy zabieg, to nie zmienia to faktu, że wyglądają po
prostu brzydko.
Nie da się zatem ukryć, że THE
DARK KNIGHT STRIKES AGAIN to komiks, który okazał się spektakularną klapą. Zawodzi
nie tylko jako kontynuacja wielkiego hitu, ale także jako samodzielna opowieść.
Mimo to paradoksalnie… gorąco polecam go przeczytać. To tak specyficzna,
wyjątkowa pozycja, że warto się z nią zapoznać. Bardzo zły, ale przy tym
niezwykle wyrazisty komiks. Zapewniam, prędko o nim nie zapomnicie. 2,5/6
Do kupienia w Atom Comics
Do kupienia w Atom Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz