środa, 15 czerwca 2016

GRAYSON vol 2: WE ALL DIE AT DAWN

Recenzja drugiego tomu serii, która niespodziewanie stała się jedną z najczęściej polecanych pozycji w ofercie nowego DC Comics.


Jeszcze kilka lat temu koncept Dicka Graysona jako tajnego agenta wydawał się nie tylko absurdalny, ale dla wielu fanów zapewne także kompletnie niepotrzebny. Po co mieszać do tego stopnia w życiorysie popularnej i lubianej postaci? Po co dokonywać aż tak kontrowersyjnych i radykalnych zmian? Ryzyko jednak się opłaciło. GRAYSON odniósł sukces i szybko przekonał do siebie czytelników. Dziś taka rola Dicka w uniwersum DC nie jest już niczym szokującym i można przypuszczać, że znajdą się osoby niezadowolone z faktu, że pierwszy z Robinów po REBIRTH ponownie będzie nosił strój Nightwinga.

Po tym, jak doszły mnie słuchy, że z tytułem warto się zapoznać, do tomu pierwszego podchodziłem ze sporymi oczekiwaniami. Spodziewałem się naprawdę fantastycznej historii i chyba dlatego odrobinę się rozczarowałem. Dostałem komiks niezły, ale na pewno nie wybitny. Agents of Spyral stanowiło bowiem dość typowe rozpoczęcie serii – twórcy przedstawili nam najpierw nowe środowisko i szybko nakreślili, jakie relacje zachodzą między bohaterami. Z każdym kolejnym zeszytem robiło się ciekawiej, ale i tak całość traktuję głównie jako całkiem zajmujący, niepozbawiony potencjału, ale jednak niezbyt zapadający w pamięć wstęp.

Liczyłem, że w tomie drugim akcja nabierze już właściwego tempa. Jak się okazało, We All Die At Dawn jest kontynuacją udaną, pod paroma względami lepszą od poprzednika, ale i tak ciągle odnoszę wrażenie, że z tego pomysłu dałoby się wyciągnąć jeszcze więcej.

Komiks zaczyna się szalenie intrygująco. Od razu zostajemy rzuceni w samo centrum wydarzeń. Dick (Agent 37), jego partnerka – Helena Bertinelli - oraz Midnighter rozbijają się helikopterem na środku pustyni. Ich położenie jest tym gorsze, że razem z nimi na pustkowiu znalazło się także… niemowlę. Obecność dziecka prowadzi do konfliktu między ocalałymi. Dick chce je ocalić i dostarczyć agencji Spyral, a Midnighter dąży do tego, żeby go powstrzymać. Pierwszy z zebranych w tym tomie zeszytów jest szczególnie interesujący, ponieważ pozwala nam lepiej poznać agenta 37 i wyznawane przez niego zasady. Po przeczytaniu tej krótkiej historii ciężko nie polubić tytułowego bohatera.  

Następne numery opowiadają już o innych, ale nadal związanych z głównym wątkiem, misjach. Scenarzyści, Tom King i Tim Seeley, przenoszą Dicka i Helenę z jednego miejsca w drugie, przez co brak tu jakiejś wyraźnej ciągłości. To coś, z czym trzeba się pogodzić, kiedy czyta się GRAYSONA. Każdy zeszyt to samodzielna historia niczym odcinek telewizyjnego procedurala. Osobiście wolałbym płynniejszą formę narracji, wydaje mi się, że fabuła byłaby wtedy znacznie bardziej wciągająca, ale i tak widać w tych kilku numerach sporo oryginalnych, niekiedy wręcz absurdalnych pomysłów. Potwierdzają one tylko, że duet twórców ma do swojego dzieła masę dystansu. Nie można więc odbierać go śmiertelnie poważnie.

Po mocnym początku otrzymaliśmy zatem troszkę słabsze rozwinięcie. Finał za to prezentował naprawdę wysoki poziom. Aż szkoda, że trwał tak krótko. Punkt kulminacyjny nastąpił nagle i został bardzo szybko rozwiązany. To pewnie byłoby minusem, gdyby zakończenie miało okazać się błahe i nieistotne. Na szczęście niesie ono ze sobą poważne konsekwencje. Cliffhanger, jaki zamyka wydanie zbiorcze, niewątpliwie należy do tych, które zachęcają do tego, żeby sięgnąć po dalsze numery.

Wiele osób pisząc o GRAYSONIE, przywołuje postać Jamesa Bonda. I rzeczywiście, jak przystało na komiks osadzony w szpiegowskich klimatach, King i Seeley korzystają z podobnych motywów, co filmowcy odpowiedzialni za produkcje o agencie 007. Mamy tutaj do czynienia z podróżami dookoła świata, nagłymi (choć dość przewidywalnymi) zwrotami akcji oraz regularnym stosowaniem kamuflażu przez Dicka i Helenę. GRAYSONOWI bliżej jednak do części z udziałem Pierce’a Brosnana niż do tych, w których występował Sean Connery. A to dlatego, że bohaterom stale pomagają wymyślne, technologicznie zaawansowane wynalazki - fortele, które pozwalają posuwać fabułę do przodu.

We All Die At Dawn ma swoje wady, ale jestem w stanie je wybaczyć, bo seria może pochwalić się w zamian niezwykle sympatycznym głównym bohaterem. Uwielbiam sposób, w jaki duet scenarzystów pisze postać Dicka Graysona. Były pomocnik Batmana jest niemal kompletnym przeciwieństwem swojego mentora. Pogodził się ze śmiercią rodziców i nie szuka już zemsty. Daje przeciwnikom drugą szansę i kiedy można, próbuje rozwiązywać konflikty bez użycia siły. To idealista, czasem naiwny i nierozsądny, ale przy tym bezinteresowny i poczciwy.

Rysunkami, tak jak w przypadku tomu pierwszego, ponownie zajmuje się Mikel Janin. Trzeba mu oddać, że doskonale sprawdza się w tej serii. Rysowane przez niego postacie wyglądają trochę lalkowato, ale taki właśnie urok kreski Hiszpana. Dick w wydaniu Janina przypomina wręcz greckiego boga, co moim zdaniem bardzo pasuje do konwencji komiksu, w którym to urok tytułowego bohatera odgrywa dużą rolę. Artysta jest niezwykle dokładny – dba o każdy detal, zaznaczy każdą rysę, każdy mięsień. Dwa zeszyty zilustrował również Stephen Mooney, ale jak to zwykle bywa w takiej sytuacji, spisuje się gorzej od naczelnego rysownika.


We All Die At Dawn powinno zapewnić dobrą rozrywkę wszystkim tym czytelnikom, którzy kupują koncept agenta 37. Ja, choć ciągle nie jestem przekonany w stu procentach, to z pewnością niedługo nadrobię kolejne tomy. 4/6

W skład tomu wchodzą zeszyty GRAYSON od numeru 5 do 8 oraz ANNUAL #1. 

Do kupienia w Atom Comics

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz