Recenzja drugiego tomu serii,
która niespodziewanie stała się jedną z najczęściej polecanych pozycji w
ofercie nowego DC Comics.
Jeszcze kilka lat temu koncept
Dicka Graysona jako tajnego agenta wydawał się nie tylko absurdalny, ale dla
wielu fanów zapewne także kompletnie niepotrzebny. Po co mieszać do tego
stopnia w życiorysie popularnej i lubianej postaci? Po co dokonywać aż tak
kontrowersyjnych i radykalnych zmian? Ryzyko jednak się opłaciło. GRAYSON odniósł
sukces i szybko przekonał do siebie czytelników. Dziś taka rola Dicka w
uniwersum DC nie jest już niczym szokującym i można przypuszczać, że znajdą się
osoby niezadowolone z faktu, że pierwszy z Robinów po REBIRTH ponownie będzie
nosił strój Nightwinga.
Po tym, jak doszły mnie słuchy, że
z tytułem warto się zapoznać, do tomu pierwszego podchodziłem ze sporymi
oczekiwaniami. Spodziewałem się naprawdę fantastycznej historii i chyba dlatego
odrobinę się rozczarowałem. Dostałem komiks niezły, ale na pewno nie wybitny. Agents of Spyral stanowiło bowiem dość
typowe rozpoczęcie serii – twórcy przedstawili nam najpierw nowe środowisko i
szybko nakreślili, jakie relacje zachodzą między bohaterami. Z każdym kolejnym
zeszytem robiło się ciekawiej, ale i tak całość traktuję głównie jako całkiem zajmujący,
niepozbawiony potencjału, ale jednak niezbyt zapadający w pamięć wstęp.
Liczyłem, że w tomie drugim akcja
nabierze już właściwego tempa. Jak się okazało, We All Die At Dawn jest kontynuacją udaną, pod paroma względami
lepszą od poprzednika, ale i tak ciągle odnoszę wrażenie, że z tego pomysłu dałoby
się wyciągnąć jeszcze więcej.
Komiks zaczyna się szalenie
intrygująco. Od razu zostajemy rzuceni w samo centrum wydarzeń. Dick (Agent
37), jego partnerka – Helena Bertinelli - oraz Midnighter rozbijają się helikopterem
na środku pustyni. Ich położenie jest tym gorsze, że razem z nimi na pustkowiu znalazło
się także… niemowlę. Obecność dziecka prowadzi do konfliktu między ocalałymi.
Dick chce je ocalić i dostarczyć agencji Spyral, a Midnighter dąży do tego,
żeby go powstrzymać. Pierwszy z zebranych w tym tomie zeszytów jest szczególnie
interesujący, ponieważ pozwala nam lepiej poznać agenta 37 i wyznawane przez
niego zasady. Po przeczytaniu tej krótkiej historii ciężko nie polubić tytułowego
bohatera.
Następne numery opowiadają już o
innych, ale nadal związanych z głównym wątkiem, misjach. Scenarzyści, Tom King
i Tim Seeley, przenoszą Dicka i Helenę z jednego miejsca w drugie, przez co brak
tu jakiejś wyraźnej ciągłości. To coś, z czym trzeba się pogodzić, kiedy czyta
się GRAYSONA. Każdy zeszyt to samodzielna historia niczym odcinek telewizyjnego
procedurala. Osobiście wolałbym płynniejszą formę narracji, wydaje mi się, że
fabuła byłaby wtedy znacznie bardziej wciągająca, ale i tak widać w tych kilku
numerach sporo oryginalnych, niekiedy wręcz absurdalnych pomysłów. Potwierdzają
one tylko, że duet twórców ma do swojego dzieła masę dystansu. Nie można więc odbierać
go śmiertelnie poważnie.
Po mocnym początku otrzymaliśmy zatem
troszkę słabsze rozwinięcie. Finał za to prezentował naprawdę wysoki poziom. Aż
szkoda, że trwał tak krótko. Punkt kulminacyjny nastąpił nagle i został bardzo
szybko rozwiązany. To pewnie byłoby minusem, gdyby zakończenie miało okazać się
błahe i nieistotne. Na szczęście niesie ono ze sobą poważne konsekwencje. Cliffhanger,
jaki zamyka wydanie zbiorcze, niewątpliwie należy do tych, które zachęcają do
tego, żeby sięgnąć po dalsze numery.
Wiele osób pisząc o GRAYSONIE,
przywołuje postać Jamesa Bonda. I rzeczywiście, jak przystało na komiks
osadzony w szpiegowskich klimatach, King i Seeley korzystają z podobnych
motywów, co filmowcy odpowiedzialni za produkcje o agencie 007. Mamy tutaj do
czynienia z podróżami dookoła świata, nagłymi (choć dość przewidywalnymi) zwrotami
akcji oraz regularnym stosowaniem kamuflażu przez Dicka i Helenę. GRAYSONOWI
bliżej jednak do części z udziałem Pierce’a Brosnana niż do tych, w których
występował Sean Connery. A to dlatego, że bohaterom stale pomagają wymyślne,
technologicznie zaawansowane wynalazki - fortele, które pozwalają posuwać
fabułę do przodu.
We All Die At Dawn ma swoje wady, ale jestem w stanie je wybaczyć,
bo seria może pochwalić się w zamian niezwykle sympatycznym głównym bohaterem.
Uwielbiam sposób, w jaki duet scenarzystów pisze postać Dicka Graysona. Były
pomocnik Batmana jest niemal kompletnym przeciwieństwem swojego mentora. Pogodził
się ze śmiercią rodziców i nie szuka już zemsty. Daje przeciwnikom drugą szansę
i kiedy można, próbuje rozwiązywać konflikty bez użycia siły. To idealista,
czasem naiwny i nierozsądny, ale przy tym bezinteresowny i poczciwy.
Rysunkami, tak jak w przypadku
tomu pierwszego, ponownie zajmuje się Mikel Janin. Trzeba mu oddać, że
doskonale sprawdza się w tej serii. Rysowane przez niego postacie wyglądają
trochę lalkowato, ale taki właśnie urok kreski Hiszpana. Dick w wydaniu Janina przypomina
wręcz greckiego boga, co moim zdaniem bardzo pasuje do konwencji komiksu, w
którym to urok tytułowego bohatera odgrywa dużą rolę. Artysta jest niezwykle
dokładny – dba o każdy detal, zaznaczy każdą rysę, każdy mięsień. Dwa zeszyty
zilustrował również Stephen Mooney, ale jak to zwykle bywa w takiej sytuacji,
spisuje się gorzej od naczelnego rysownika.
We All Die At Dawn powinno zapewnić dobrą rozrywkę wszystkim tym
czytelnikom, którzy kupują koncept agenta 37. Ja, choć ciągle nie jestem
przekonany w stu procentach, to z pewnością niedługo nadrobię kolejne tomy. 4/6
W skład tomu wchodzą zeszyty GRAYSON od numeru 5 do 8 oraz ANNUAL #1.
Do kupienia w Atom Comics
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz