Recenzja miniserii SUPERMAN: RED SON VOL. 1 wydanej w Polsce przez Egmont jako SUPERMAN: CZERWONY SYN.
Telewizje
oglądam bardzo rzadko, polskie kanały jeszcze rzadziej. Wczoraj jednak był
finał Ligi Mistrzów. W przerwie meczu postanowiłem przejrzeć sobie telegazetę
TVP i jakież było moje zdziwienie, gdy wśród wieści z Polski znalazłem tam
nieco spóźnioną informację o wydaniu pewnego komiksu. Tak, tak, była to wiadomość o publikacji SUPERMAN: CZERWONY SYN, która zdziwiła mnie na tyle, że dziś z
samego rana usiadłem i zacząłem pisać niniejszą recenzję.
Wydaje mi
się, że zrecenzowanie tego komiksu może być dla mnie tak samo trudne, jak
napisanie go dla Marka Millara. Ani on ani ja nie żyliśmy w czasach
socjalistycznych i jak łatwo się domyśleć, całą swoją wiedzę na temat tamtego
okresu opieramy na tym, co wynieśliśmy z lekcji historii, filmów
dokumentalnych, książek czy od osób, które żyły w tamtych czasach. Dlatego też
nie będę nawet starać się oceniać tego, czy Miller dobrze czy też źle oddał
ducha komunizmu. Skupię się na historii, bo to ona, a nie ”bliski sercu Polaka
temat” skłonił mnie do tego, by po SUPERMAN: CZERWONY SYN w ogóle sięgnąć. Nie
jestem i chyba nigdy już nie będę wielkim fanem twórczości Marka Millera,
ponieważ komiks przez wielu wymieniany jako jedno z jego największych osiągnięć
wcale mnie nie wciągnął, ani nie wzbudził wielu pozytywnych emocji.
Punkt
wyjścia fabuły faktycznie jest prosty jak konstrukcja cepa. Mark Millar
zastanowił się nad jednym, prostym problemem: co by było, gdyby kapsuła z
Kal-Elem wylądowała na Ziemi kilka godzin wcześniej i nie rozbiła się w
słonecznym Kansas na terenie Stanów Zjednoczonych, ale w pobliżu kołchozu
znajdującego się w Związku Radzieckim. Czy to wychowanie Kentów sprawiło, że
chłopak wyrósł na szlachetnego i nieskazitelnego Supermana czy też miał to w
genach? SUPERMAN: CZERWONY SYN nie odpowiada jednoznacznie na to pytanie,
ponieważ wraz z kolejnymi stronami komiksu ”radzieckość” towarzysza ze stali
coraz mocniej skręcała w stronę amerykańskiego stylu życia i właśnie ten
niewykorzystany potencjał opowieści sprawił, że lektury komiksu nie mogę
zaliczyć w poczet czegoś, do czego będę chciał często wracać.
Nie jestem
człowiekiem zamkniętym na inne wersje znanych i lubianych bohaterów. Bardzo
jednak nie podoba mi się to, gdy poszczególni twórcy zaczynają grzebać u
podstaw tego, co symbolizuje daną postać. A Mark Millar to zrobił właśnie na
łamach SUPERMAN: CZERWONY SYN, gdy uznał że troska o ludzi, odmowa zabijania i
pokojowe nastawienie do absolutnie wszystkiego to coś, co Kal-El ma w genach, a
nie coś co nabył w procesie socjalizacji u Kentów. Recenzowany dziś komiks sugeruje
nam, że nawet będąc socjalistą, komunistą i prawą ręką Stalina, Superman nadal
jest tak szlachetny jak tylko jest to możliwe. Taki mały drobiazg, ale
rzutujący na wydźwięk całego komiksu sprawił, że lektura SUPERMAN: CZERWONY SYN
jakoś mnie nie ujęła.
Paradoksalnie
wszystko to, co fabularnie jest najlepsze w dziś opisywanym komiksie, nie
dotyczy bezpośrednio towarzysza ze stali. Jeśli już musiałbym wskazać coś, co
czyni pozycję tę wyjątkową, byłyby to postacie drugoplanowe. Zaproponowane
przez Millara wersje Lois Lane, Jimmy’ego Olsena czy Leksa Luthora bardzo
przypadły mi do gustu, natomiast zupełnie nowa postać Piotra Rosłowa
intrygowała na tyle, by chcieć się dowiedzieć jakie będą jego dalsze losy. To w
sumie smutne, że czytelnika naprawdę lubiącego postać Supermana w komiksie o
nim bawi podoba się właściwie każdy, tylko nie sam tytułowy bohater.
Dwa słowa
należą się końcówce komiksu SUPERMAN: CZERWONY SYN, która przez wielu
krytykowana, akurat dla mnie stanowiła bardzo mocny fragment historii i z
pewnością nie było to coś, czego się spodziewałem. Uważam, że bezpośrednie
powiązanie nazwiska Luthora z Kryptońaskim El to coś, co Millarowi zdecydowanie
wyszło i stanowi dla mnie dowód, że potrafi mieć on przebłyski naprawdę
niezłych idei. To jednak za mało, by wybaczyć mu kompletnie w mojej ocenie
zaprzepaszczony potencjał recenzowanego dziś komiksu.
Z całą
pewnością jednak na słowa uznania zasługuje Dave Johnson. Począwszy od świetnej
okładki albumu – rysownik ponoć jest zapalonym wielbicielem stylu tworzenia
propagandowych plakatów – przez wnętrza komiksu aż po zawarte w nim dodatki,
rysownik po prostu mnie urzekał. Jeśli zastanawiacie się nad mocnym powodem,
dla którego naprawdę warto sięgnąć po SUPERMAN: CZERWONY SYN, to warstwa
graficzna jest nim zdecydowanie. W środku znajdziecie wiele kapitalnych kadrów,
lecz i tak nie zdziwię Was pewnie pisząc, że design radzieckiego Batmana to
prawdziwe mistrzostwo świata.
Wspomniałem
już o dodatkach, więc najwyższa pora poświęcić kilkanaście zdań jakości wydania
Egmontu. Nie wiem czy przyjdzie mi w przyszłości recenzować kolejne komiksy z
linii DC Deluxe, dlatego to co napiszę za moment potraktujcie jako rzecz
wspólną dla wszystkich trzech dotychczasowych albumów. Od samego początku
bawiły mnie jęki zawodu osób, które ubzdurały sobie z jakiegoś powodu, że DC
Deluxe od Egmontu będzie kropka w kropkę identyczne z ekskluzywnymi komiksami
made in USA. Tymczasem otrzymaliśmy dokładnie to, czego się spodziewałem i totalnie
nie jestem tym aspektem zawiedziony. SUPERMAN: CZERWONY SYN, podobnie jak i
SPRAWIEDLIWOŚĆ od Mucha Comics oraz KRYZYS TOŻSAMOŚCI mają nieznacznie większy
format niż standardowy twardookładkowy komiks rodem z USA oraz obwolutę. Nie
jestem wielkim zwolennikiem tych ostatnich, zaś format ani mi nie pomagał, ani
nie przeszkadzał w lekturze. Na półce pozycje te prezentują się godnie, a
ponieważ mimo obecnego szaleństwa wydawców nadal nie jesteśmy komiksowym
eldorado, uważam że nazwa „deluxe” jak najbardziej do tych komiksów pasuje. No,
może niekoniecznie stawiałbym pozycje od Egmontu na półce bez wspomnianej
obwoluty, ponieważ jednolita, czarna z wytłoczonym tytułem na froncie nie
wygląda szczególnie zachęcająco. SUPERMAN: CZERWONY SYN zawiera łącznie 20 stron
dodatków i jest to dość sporo, w dodatku dobrego stuffu. Zastrzeżenia mam
jedynie do posłowia Kamila Śmiałkowskiego, które jak dotąd w żadnym z trzech
posiadanych przeze mnie komiksów DC Deluxe nie wzbudziło żadnych emocji, za
wyjątkiem poczucia, że momentami autor ten sam nie do końca wierzy w to co
pisze. Jego tekst w SUPERMAN: CZERWONY SYN właśnie tak dla mnie wygląda, jakby
ktoś zapłacił mu za napisanie dobrego słowa o komiksie, który właściwie mu się
nie podoba, więc zręcznie lawiruje między różnymi wątkami i unika określanie
komiksu tego jakimś innym pozytywem niż ”wyjątkowy”.
I wiecie
co? SUPERMAN: CZERWONY SYN to faktycznie komiks wyjątkowy, lecz właściwie tylko
dzięki podjętej tematyce i świetnym rysunkom. Ale moim zdaniem zarazem wcale
nie jest pozycją na tyle dobrą, by koniecznie pędzić do księgarni i to pomimo
polecanki z łamów samej telegazety ;) Za te okładkowe 70zł z pewnością
znajdziecie coś lepszego. Moja ocena to 3/6
Dziękujemy wydawnictwu EGMONT za udostępnienie egzemplarza
recenzenckiego.
SUPERMAN: CZERWONY SYN do kupienia w ATOM Comics.
zgadzam się, że sama tematyka tego, że to jest ZSRR a nie USA i eS powinien być przez to bardziej odmienny została jedynie liźnięta. ale designy postaci, geneza Hala Jordana i jedno z najlepszych zakończeń, jako czytałem sprawia, że dałbym 5/6.
OdpowiedzUsuńJa się zupełnie nie zgodzę z zarzutami przeciwko wrodzonej prawilności Supermana. W Czerwony Synu jest wspomniane wychowanie w duchu proletariackich idei. Poza tym dla mnie osią tego komiksu jest właśnie pytanie o to, czym jest prawilność. Ta antyutopijna wizja bezpiecznego świata jest inteligentnie i logicznie uszyta, zaś sam dramat Supermana, jego dylematy w gruncie rzeczy nie różnią się wiele od tych z np. filmu Snyder'a. To podobieństwo jest rewelacyjne i daje kolejny powód do myślenia. Jasne jestem psychofanem Millara, ale uważam że akurat w przypadku Czerwonego Syna trudno odmawiać mu rzetelnie wykonanej roboty.
OdpowiedzUsuńPiotr Rosłow jest radziecką wersją współcześnie mało znanego bohatera pobocznego komiksów o Supermanie z lat 70'tych- Pete'a Rossa. Prawdziwym autorem zakończenia jest Grant Morrison który podpowiedział to rozwiązanie Millarowi. Wpisuje się ono zresztą świetnie w etos Supermana jako "Człowieka Jutra". Polecam książkę Morrisona - Supergods, w której świetnie pokazuje że Superman od zawsze był bohaterem socjalistycznym. Superman powstał w okresie Wielkiej Depresji i w początkach swojej kariery walczył głównie z nieuczciwymi bankierami czy skorumpowanymi politykami. W przeciwieństwie do wielu superbohaterów nie jest bogaczem lecz chłopakiem wychowanym na farmie. Po dziś dzień jego największym wrogiem jest miliarder-polityk Lex Luthor, w cywilu zaś jest reportem ujawniający skandale finansowe i nadużycia władzy.
OdpowiedzUsuń