środa, 24 lutego 2016

MARTIAN MANHUNTER VOL. 1: EPIPHANY

Recenzja pierwszego tomu solowych przygód J’onna J’onzza, które wystartowały w ramach inicjatywy DC You.


W czerwcu 2015 DC Comics w ramach odświeżania swojej oferty wypuściło na rynek sporą ilość nowych serii komiksowych, których tematyka była niezwykle różnorodna, i które miały trafić do konkretnej grupy odbiorców. Była to świetna okazja, aby w nowym świetle ukazać mniej lub bardziej zapomniane postacie, bądź takich bohaterów, którzy ostatnio nie mieli szczęścia, jeśli chodzi o dobór twórców. Niektóre serie najzwyczajniej nie wypaliły, ale kilka tytułów okazało się strzałem w dziesiątkę. Do tej drugiej grupy zalicza się niewątpliwie seria MARTIAN MANHUNTER stworzona przez duet Rob Williams oraz Eddie Barrows. Ich propozycja zaskakuje dziwacznymi, oryginalnymi rozwiązaniami, a także sporą ilością dramaturgii, niespodziewanych zwrotów akcji oraz humoru. 

Williams podjął się trudnego, jak pokazywały ostatnie lata, zadania, aby zainteresować czytelnika przygodami tajemniczego, ostatniego z Marsjan. Jak sięgam pamięcią, nigdy tak naprawdę nie spotkałem się z na tyle interesującą interpretacją Martiana Manhuntera, aby dodać go do grona moich ulubionych bohaterów DC. Ostatni taki przypadek był bodajże przy okazji lektury starszych przygód Ligi Sprawiedliwości spod pióra Keitha Giffena oraz J.M. DeMatteisa, gdzie J’onn został ukazany z dodatkiem niezwykłej dawki humoru. Czas mijał, a kolejne wersje J’onzza nie porywały, wielokrotnie dodawany był na siłę do składu różnego typu Ligi, czy też Stormwatch, a solowe historie, których przecież było bardzo niewiele, okazywały się przeważnie bardzo słabiutkie. Czytając (zupełnie przypadkowo) wstęp do startującej w czerwcu ubiegłego roku nowej serii opublikowany na łamach CONVERGENCE: ADVENTURES OF SUPERMAN #2 zaciekawiłem się na tyle, żeby  sięgnąć po pierwszy numer serii pisanej przez Williamsa. Postanowiłem dać jeszcze jedną szansę tej postaci na zasadzie: „nie mam wielkich oczekiwań, a nuż zostanę pozytywnie zaskoczony”. I wiecie co? Dokładnie, wciągnąłem się na tyle, że trwam przy MARTIAN MANHUNTER aż do teraz.

Cokolwiek miałoby to znaczyć, DC narzuciło Williamsowi, aby tytułowy bohater jego komiksu był bardziej trójwymiarowy. Rob idąc tym śladem, zerwał z dotychczasowym wizerunkiem J’onna, który przez większość kojarzony był jako taki zielono-skóry odpowiednik Człowieka ze Stali, który również stracił rodzinną planetę i teraz pomaga mieszkańcom Ziemi. W tym komiksie J’onn dowiaduje się, że wszystko, w co do tej pory wierzył, okazało się nieprawdą i jego życie zostało w brutalny sposób wywrócone do góry nogami. Nie tylko nie jest ostatnim ze swojej rasy, ale w dodatku wszczepiono mu fałszywe wspomnienia i uczyniono z niego narzędzie zagłady, które w odpowiednim czasie zainicjuje proces przemiany Ziemi w Marsa. Jak łatwo się domyślić, Martian Manhunter nie jest zadowolony z roli, jaką dla niego zaplanowano i decyduje się podjąć drastyczne kroki, dzięki którym pokrzyżuje plany ukrywających się na trzeciej planecie od słońca, zmiennokształtnych Białych Marsjan oraz uratuje ludzkość przed zagładą.

Scenarzysta chciał przede wszystkim pokazać J’onna jako obcego, kosmitę, istotę z innej planety. Czytelnik miał doświadczyć czegoś nowego, oryginalnego oraz zaskakującego, co bez wątpienia się udało. Manhunter od dłuższego czasu przeczuwał zagrożenie, stąd ryzykowna i desperacka decyzja o śmierci i podziale na różne osobowości. Dzięki temu mógł z jednej strony utrudnić wytropienie siebie przez złowrogich rodaków, zaś z drugiej poznać na własnej skórze, co to znaczy żyć i czuć jak człowiek. W wyniku tego zabiegu mamy okazję poznać cztery zupełnie różne aspekty osobowości Marsjanina. Wśród nich wyróżnia się zdecydowanie Mr. Biscuits, który pod względem zachowania kompletnie nie pasuje do dzisiejszych realiów - jest jakby żywcem wyjęty z animacji Hayao Miyazaki, albo komedii PAUL BLART: MALL COP 2. Jego imię oraz zamiłowanie do ciastek jest oczywiście ukłonem w stronę J’onna znanego z przygód tworzonych przez Keitha Giffena oraz J.M. DeMatteisa. Oprócz Mr. Biscuitsa, który jest ewidentnym przykładem na to, że nie wszystko poszło do końca po myśli Marsjanina, poznajemy także trzy inne aspekty osobowości J’onna. Są to Pearl, złodziejka z Dubaju będąca odpowiednikiem serca tytułowego bohatera, agent FBI Daryl Wessel, a także będący uosobieniem inteligencji Mould. Każde z nich daje całej historii coś innego, unikatowego, przez co ani przez moment nie jest nudno.

MARTIAN MANHUNTER: EPIPHANY to bardzo ciekawy, z jednej strony zabawny, zaś z drugiej niezwykle poważny i przerażający komiks. Zbiór przeznaczony dla tych, którzy z utęsknieniem wyczekiwali na dobrze opowiedzianą historię z J’onnem J’onzzem w roli głównej. Gordonowski Batman w zbroi - niewypał. Superman oddarty ze swojej tajemnicy i większości mocy - niewypał. Aquaman jako wróg nr 1 Atlantydy - niewypał. Wonder Woman autorstwa Finchów – totalny niewypał. Jak widać mini restart zaszkodził czołowym herosom DC, a okazał się niezwykle owocny dla drugoligowego do tej pory Marsjanina. Zachęcam zatem do sięgnięcia po pierwszy tom przygód Martiana Manhuntera, po którego lekturze być może tak jak ja poczujecie się ukontentowani i stwierdzicie, że trzeba sięgnąć po jeszcze.

Polecam również lekturę komiksu JLA #5, który napisał Williams wspólnie z Mattem Kindtem, a który można potraktować jako dobry prolog do opisywanych w omawianym tomie wydarzeń.

Ocena: 5/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów MARTIAN MANHUNTER #1 – 6 oraz CONVERGENCE: ADVENTURES OF SUPERMAN #2.

Opisywany komiks możecie nabyć w sklepie ATOM Comics, do czego oczywiście szczerze zachęcam.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz