Recenzja pierwszych dwóch wydań zbiorczych serii SUICIDE SQUAD, która ukazywała się w ramach New 52. poniższe recenzje ukazały się pierwotnie na łamach DCMultiverse.
SUICIDE SQUAD: KICKED IN THE TEETH
Początkowo wcale nie zamierzałem
sięgać po serię SUICIDE SQUAD w odnowionym uniwersum DC, ale ostatecznie zżarła
mnie zwyczajna ciekawość i postanowiłem przeczytać. Szybko okazało się, że jest
to ten typ komiksu, które mi odpowiadają i bez wahania dołączyłem go do listy
pozycji obowiązkowych, których kolejnych numerów wypatrywałem z każdym
miesiącem. Zwłaszcza, że bardzo wysoko oceniam pierwszy zeszyt, które
niespodziewanie pozytywnie mnie zaskoczył. KICKED IN THE TEETH zbiera
pierwszych siedem zeszytów napisanych przez Adama Glassa oraz narysowanych
przez Federico Dallocchio. Tego pierwszego jegomościa znałem wcześniej jedynie
ze słabego FLASHPOINT: LEGION OF DOOM, natomiast nazwisko rysownika kompletnie
nic mi nie mówiło.
Naturalnie już na samym wstępie
nasuwają się różnego rodzaju porównania i odniesienia do innych serii o
podobnej tematyce, jak chociażby SECRET SIX czy CHECKMATE, które według mnie
biją omawianą serię na głowę. Trzeba jednak zaznaczyć, że Suicide Squad to
całkiem inna pod względem doboru personalnego grupa. Jest to drużyna złożona z
więźniów, straceńców, którzy i tak nie mają już nic do stracenia, i których
życie nic nie znaczy. Nikt nie pyta się ich o zdanie, ani nie proponuje udziału
w zespole, gdyż nie mają swojego zdania. Są oni traktowani nie jako ludzie, ale
jako rzeczy, narzędzia służące do wykonania konkretnego zadania. Gdy jedno z
narzędzi ulegnie zniszczeniu (czytaj zginie), to nikomu nie będzie z tego
powodu przykro. Najzwyczajniej zostanie ono zastąpione nowym.
Wielu z Was zapewne kojarzy
przede wszystkim dwie główne postacie, czyli Deadshota oraz Harley Quinn. Floyd
zapadł w pamięci czytelników swoją świetną rolą w SECRET SIX pisanej przez Gail
Simone, natomiast ta druga znana jest jako prawa ręka, wspólniczka i kochanka
Jokera. Pozostali jak King Shark, El Diablo, Savant, Black Spider czy Yo-Yo to
egzotyczne i nowe dla mnie postacie, ale nie znaczy to wcale, że jest to
minusem komiksu. Każdy otrzymuje na początku czystą kartę i może zademonstrować
swoje umiejętności i przydatność w zespole. Zespole, którego już sam sposób
rekrutacji (krwawy i bardzo brutalny) został bardzo ciekawie rozpisany. Aby
dodatkowo zachęcić grupę do współpracy, zostają każdemu wszczepione nanobomby z
zapalnikiem czasowym pod skórę, co stanowić ma zapewnienie, że misja zostanie
wykonana, i to w bardzo krótkim czasie.
Wyglądy oraz originy niektórych
postaci zostały mniej lub bardziej odmienione, co oczywiście może wywoływać
kontrowersje i zniesmaczenie wśród czytelników. Nie da się nie zauważyć, że
najbardziej drastycznej przemianie uległ wygląd Amandy Waller, która nie jest
już gruba, a na dodatek stała się bardziej atrakcyjna. Jest to jedna z tych
przemian, którą całkowicie można było sobie darować. Deadshot i Harley
otrzymali nowe stroje, a King Shark został przemianowany na rekina młota
(przynajmniej więcej teraz widzi...). Dodatkowo Harley zmieniono origin, a
Floydowi zabrano jakże charakterystyczne dla niego wąsy oraz odzwyczajono od
palenia. Niby mało istotne, ale jednak robi różnicę.
Fajnym aspektem komiksu jest to,
że tak naprawdę nikomu nie można zaufać. Podczas różnych akcji – na stadionie,
w Belle Reve oraz w Gotham, co rusz okazuje się, że każdy ma jakieś konkretne,
tajemnicze zadanie zlecone mu wcześniej przez Amandę. Zmienia się lider grupy,
cel misji, a dotychczasowy sojusznik okazuje się zdrajcą. Bardzo częste zwroty
akcji, niespodziewane zgony oraz jeszcze bardziej zaskakujące powroty do życia
i mnóstwo jak na 20 stron komiksu rozlewanej krwi to atuty, które cały czas
trzymają mnie przy SUICIDE SQUAD. Rysunki są „zjadliwe”, mogłyby być nieco
lepsze, ale według mnie to nie one odgrywają główną rolę w tego typu
opowieściach.
SUICIDE SQUAD: KICKED IN THE
TEETH to solidna i bardzo przystępna dla nowego czytelnika pozycja, która ma w
sobie wiele z klimatu, jaki znałem ze starego DCU. Nie jest to komiks wybitny,
broń Boże ambitny, ale trzymający w napięciu i z dużą dawką akcji. Czy warto
mieć go na swojej półce w postaci wydania zbiorczego to już inna sprawa, gdyż z
miejsca wymieniłbym dziesięć innych pozycji z DC New 52, które na to bardziej
zasługują. Ma jednak w sobie to coś, co nie pozwala przejść obok niego
obojętnie. Czwóreczka z minusem za całość, z czego pierwsza część zasługuje na mocną
czwórkę z plusem.
Ocena: 4-/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUICIDE SQUAD #1 – 7
SUICIDE SQUAD: BASILISK RISING
Z kontynuacjami wszelkich
historii jest zwykle tak, że albo są one lepsze od swoich poprzedników, albo
wręcz przeciwnie. SUICIDE SQUAD VOL. 2: BASILISK RISING, czyli drugi zbiór
przygód grupy samobójców wyselekcjonowanych przez Amandę Waller, jest wprawdzie
komiksem wypełnionym, a nawet przepełnionym akcją, ale sama nawalanka niestety
nie wystarcza do tego, aby wystawić mu bardzo dobrą notę.
Już pierwszy tom przekonał mnie o
tym, że po Suicide Squad możemy spodziewać się dosłownie wszystkiego. Każdy
może zginąć i za chwilę powrócić do życia, jakby nic się nie stało. Każdy może
grać rolę tego dobrego, aby później okazać się jednak zdrajcą. Każdy może mieć
zupełnie inną misję od pozostałych, co wcześniej zlecone mu mogło zostać potajemnie
przez nieobliczalną chyba najbardziej ze wszystkich Amanda Waller. I wreszcie
każdy z członków drużyny jest traktowany jedynie jako mięso armatnie, służy
jako środek w osiągnięciu celu, w każdej chwili można spisać go na straty lub
posłużyć się nim do wybicia pozostałych.
Tym razem grupa dostaje dwa
zadania, z których pierwszych jest schwytanie Mitcha Shelleya w Metropolis.
Suicide Squad staje zatem do walki z niezwykle trudnym do zabicia
przeciwnikiem, która to potyczka w pewnym momencie przenosi się na łamy serii
RESURRECTION MAN. Skrzyżowanie obu serii wyszło tak sobie i jeśli już, to
bardziej podniosło poziom tego drugiego tytułu, niż samego SS. Drugą i
jednocześnie ważniejszą misją wydaje się powstrzymanie organizacji przestępczej
o nazwie Bazyliszek, na czele z jej potężnym wodzem – Regulusem. Wrócę do tej
sprawy za chwilę, gdyż w tym momencie należy wspomnieć o pewnym zdarzeniu z
przeszłości, a którego bohaterką jest Waller.
W ramach miesiąca „0” ukazał się
numer poświęcony w całości Amandzie i jej wcześniejszej konfrontacji z
Regulusem w dalekiej Malezji. To tam Amanda zmieniła swój sposób postrzegania
świata i stwierdziła, że od tej pory nie będzie już ryzykowała życia bliskich
jej ludzi w walce z Regulusem i jemu podobnymi. Od tej chwili będzie wysługiwać
się tymi, którzy nie mają już nic do stracenia. Scenarzysta ukazał, jak jedna
tragedia wpłynęła na i tak już dosyć tragiczne życie Waller, oraz dlaczego
zdecydowała się ona powołać do życia Suicide Squad. Ta część jest akurat chyba
najciekawsza z całego zbioru.
Wracamy do starcia Suicide Squad z
Bazyliszkiem. Jak się okazuje drużyna musi nie tylko zmierzyć się z
niebezpiecznym przeciwnikiem, ale także ze zdrajcą, który od początku mieszał
im szyki. Jeden z głównych bohaterów okazuje się szpiegiem w szeregach
Bazyliszka, natomiast inny, którego widzieliśmy od początku serii, sam w końcu
wyjawia swoje prawdziwe intencje. Nie wiem jak inni, ale ja od samego początku,
gdy tylko zaczął się motyw zdrajcy w drużynie podejrzewałem jedną postać, i to
właśnie ona okazała się „zgniłym jabłkiem”. Liczyłem na kolejne zaskoczenie od
scenarzysty, ale tym razem takiego nie było.
Adam Glass nie byłby sobą, gdyby
na końcu kogoś nie uśmiercił, a kogoś innego nie okaleczył. Jeśli o to chodzi,
to nie powinien spotkać Was zawód. Taki los może spotkać każdego, nawet
najbardziej popularną i wiodącą prym w zespole postać. Tak się tylko
zastanawiam, czy ktoś z dotychczas zabitych faktycznie umrze (a od początku
serii trochę krwi zostało upuszczonej i kilka osób poszło do piachu), czy jak
zwykle w kolejnej historii wszyscy weseli i jakby nic się nie stało, wróciliby
gotowi do kolejnej akcji. Ten element opowieści sprawia, że niby cały czas to
czytam, ale nie traktuję tego ani przez chwilę na poważnie. Mam cały czas w
świadomości, że to co widzę, to jedynie jedna wielka ściema, będąca misternie
zaplanowana przez Waller.
BASILISK RISING to dosyć słaba
pozycja, i o ile pierwszy tom jeszcze jako tako potrafił zainteresować, o tyle
tutaj trudno dopatrzyć się czegoś nowego, świeżego, oryginalnego. Denerwujący jest
też fakt, iż co rusz następuje zmiana rysownika. Po cichu liczyłem, że pomiędzy
nieustannym rozlewem krwi dostaniemy jakiś rys psychologiczny poszczególnych
postaci, zagłębimy się w ich sposób myślenia, poznamy przyczyny podejmowanych
decyzji, nie mówiąc już o przyczynach zejścia na złą drogę. Nic z tych rzeczy.
Dalej jest tylko bezmyślna nawalanka, która na początku jeszcze śmieszyła, ale
teraz coraz mniej już mnie to wszystko interesuje. Pozytywnych momentów jest zdecydowanie zbyt mało.
Ocena: 3-/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów: SUICIDE SQUAD #0, #8 - 13
oraz RESURRECTION MAN #9
Oba powyższe komiksy znajdziecie w ofercie sklepu ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz