sobota, 30 lipca 2016

SUICIDE SQUAD VOL. 1 - 2 (New 52)

Recenzja pierwszych dwóch wydań zbiorczych serii SUICIDE SQUAD, która ukazywała się w ramach New 52. poniższe recenzje ukazały się pierwotnie na łamach DCMultiverse.



SUICIDE SQUAD: KICKED IN THE TEETH

Początkowo wcale nie zamierzałem sięgać po serię SUICIDE SQUAD w odnowionym uniwersum DC, ale ostatecznie zżarła mnie zwyczajna ciekawość i postanowiłem przeczytać. Szybko okazało się, że jest to ten typ komiksu, które mi odpowiadają i bez wahania dołączyłem go do listy pozycji obowiązkowych, których kolejnych numerów wypatrywałem z każdym miesiącem. Zwłaszcza, że bardzo wysoko oceniam pierwszy zeszyt, które niespodziewanie pozytywnie mnie zaskoczył. KICKED IN THE TEETH zbiera pierwszych siedem zeszytów napisanych przez Adama Glassa oraz narysowanych przez Federico Dallocchio. Tego pierwszego jegomościa znałem wcześniej jedynie ze słabego FLASHPOINT: LEGION OF DOOM, natomiast nazwisko rysownika kompletnie nic mi nie mówiło. 

Naturalnie już na samym wstępie nasuwają się różnego rodzaju porównania i odniesienia do innych serii o podobnej tematyce, jak chociażby SECRET SIX czy CHECKMATE, które według mnie biją omawianą serię na głowę. Trzeba jednak zaznaczyć, że Suicide Squad to całkiem inna pod względem doboru personalnego grupa. Jest to drużyna złożona z więźniów, straceńców, którzy i tak nie mają już nic do stracenia, i których życie nic nie znaczy. Nikt nie pyta się ich o zdanie, ani nie proponuje udziału w zespole, gdyż nie mają swojego zdania. Są oni traktowani nie jako ludzie, ale jako rzeczy, narzędzia służące do wykonania konkretnego zadania. Gdy jedno z narzędzi ulegnie zniszczeniu (czytaj zginie), to nikomu nie będzie z tego powodu przykro. Najzwyczajniej zostanie ono zastąpione nowym.

Wielu z Was zapewne kojarzy przede wszystkim dwie główne postacie, czyli Deadshota oraz Harley Quinn. Floyd zapadł w pamięci czytelników swoją świetną rolą w SECRET SIX pisanej przez Gail Simone, natomiast ta druga znana jest jako prawa ręka, wspólniczka i kochanka Jokera. Pozostali jak King Shark, El Diablo, Savant, Black Spider czy Yo-Yo to egzotyczne i nowe dla mnie postacie, ale nie znaczy to wcale, że jest to minusem komiksu. Każdy otrzymuje na początku czystą kartę i może zademonstrować swoje umiejętności i przydatność w zespole. Zespole, którego już sam sposób rekrutacji (krwawy i bardzo brutalny) został bardzo ciekawie rozpisany. Aby dodatkowo zachęcić grupę do współpracy, zostają każdemu wszczepione nanobomby z zapalnikiem czasowym pod skórę, co stanowić ma zapewnienie, że misja zostanie wykonana, i to w bardzo krótkim czasie.

Wyglądy oraz originy niektórych postaci zostały mniej lub bardziej odmienione, co oczywiście może wywoływać kontrowersje i zniesmaczenie wśród czytelników. Nie da się nie zauważyć, że najbardziej drastycznej przemianie uległ wygląd Amandy Waller, która nie jest już gruba, a na dodatek stała się bardziej atrakcyjna. Jest to jedna z tych przemian, którą całkowicie można było sobie darować. Deadshot i Harley otrzymali nowe stroje, a King Shark został przemianowany na rekina młota (przynajmniej więcej teraz widzi...). Dodatkowo Harley zmieniono origin, a Floydowi zabrano jakże charakterystyczne dla niego wąsy oraz odzwyczajono od palenia. Niby mało istotne, ale jednak robi różnicę.

Fajnym aspektem komiksu jest to, że tak naprawdę nikomu nie można zaufać. Podczas różnych akcji – na stadionie, w Belle Reve oraz w Gotham, co rusz okazuje się, że każdy ma jakieś konkretne, tajemnicze zadanie zlecone mu wcześniej przez Amandę. Zmienia się lider grupy, cel misji, a dotychczasowy sojusznik okazuje się zdrajcą. Bardzo częste zwroty akcji, niespodziewane zgony oraz jeszcze bardziej zaskakujące powroty do życia i mnóstwo jak na 20 stron komiksu rozlewanej krwi to atuty, które cały czas trzymają mnie przy SUICIDE SQUAD. Rysunki są „zjadliwe”, mogłyby być nieco lepsze, ale według mnie to nie one odgrywają główną rolę w tego typu opowieściach.

SUICIDE SQUAD: KICKED IN THE TEETH to solidna i bardzo przystępna dla nowego czytelnika pozycja, która ma w sobie wiele z klimatu, jaki znałem ze starego DCU. Nie jest to komiks wybitny, broń Boże ambitny, ale trzymający w napięciu i z dużą dawką akcji. Czy warto mieć go na swojej półce w postaci wydania zbiorczego to już inna sprawa, gdyż z miejsca wymieniłbym dziesięć innych pozycji z DC New 52, które na to bardziej zasługują. Ma jednak w sobie to coś, co nie pozwala przejść obok niego obojętnie. Czwóreczka z minusem za całość, z czego pierwsza część zasługuje na mocną czwórkę z plusem.

Ocena: 4-/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów SUICIDE SQUAD #1 – 7





SUICIDE SQUAD: BASILISK RISING

Z kontynuacjami wszelkich historii jest zwykle tak, że albo są one lepsze od swoich poprzedników, albo wręcz przeciwnie. SUICIDE SQUAD VOL. 2: BASILISK RISING, czyli drugi zbiór przygód grupy samobójców wyselekcjonowanych przez Amandę Waller, jest wprawdzie komiksem wypełnionym, a nawet przepełnionym akcją, ale sama nawalanka niestety nie wystarcza do tego, aby wystawić mu bardzo dobrą notę.

Już pierwszy tom przekonał mnie o tym, że po Suicide Squad możemy spodziewać się dosłownie wszystkiego. Każdy może zginąć i za chwilę powrócić do życia, jakby nic się nie stało. Każdy może grać rolę tego dobrego, aby później okazać się jednak zdrajcą. Każdy może mieć zupełnie inną misję od pozostałych, co wcześniej zlecone mu mogło zostać potajemnie przez nieobliczalną chyba najbardziej ze wszystkich Amanda Waller. I wreszcie każdy z członków drużyny jest traktowany jedynie jako mięso armatnie, służy jako środek w osiągnięciu celu, w każdej chwili można spisać go na straty lub posłużyć się nim do wybicia pozostałych.

Tym razem grupa dostaje dwa zadania, z których pierwszych jest schwytanie Mitcha Shelleya w Metropolis. Suicide Squad staje zatem do walki z niezwykle trudnym do zabicia przeciwnikiem, która to potyczka w pewnym momencie przenosi się na łamy serii RESURRECTION MAN. Skrzyżowanie obu serii wyszło tak sobie i jeśli już, to bardziej podniosło poziom tego drugiego tytułu, niż samego SS. Drugą i jednocześnie ważniejszą misją wydaje się powstrzymanie organizacji przestępczej o nazwie Bazyliszek, na czele z jej potężnym wodzem – Regulusem. Wrócę do tej sprawy za chwilę, gdyż w tym momencie należy wspomnieć o pewnym zdarzeniu z przeszłości, a którego bohaterką jest Waller.

W ramach miesiąca „0” ukazał się numer poświęcony w całości Amandzie i jej wcześniejszej konfrontacji z Regulusem w dalekiej Malezji. To tam Amanda zmieniła swój sposób postrzegania świata i stwierdziła, że od tej pory nie będzie już ryzykowała życia bliskich jej ludzi w walce z Regulusem i jemu podobnymi. Od tej chwili będzie wysługiwać się tymi, którzy nie mają już nic do stracenia. Scenarzysta ukazał, jak jedna tragedia wpłynęła na i tak już dosyć tragiczne życie Waller, oraz dlaczego zdecydowała się ona powołać do życia Suicide Squad. Ta część jest akurat chyba najciekawsza z całego zbioru.

Wracamy do starcia Suicide Squad z Bazyliszkiem. Jak się okazuje drużyna musi nie tylko zmierzyć się z niebezpiecznym przeciwnikiem, ale także ze zdrajcą, który od początku mieszał im szyki. Jeden z głównych bohaterów okazuje się szpiegiem w szeregach Bazyliszka, natomiast inny, którego widzieliśmy od początku serii, sam w końcu wyjawia swoje prawdziwe intencje. Nie wiem jak inni, ale ja od samego początku, gdy tylko zaczął się motyw zdrajcy w drużynie podejrzewałem jedną postać, i to właśnie ona okazała się „zgniłym jabłkiem”. Liczyłem na kolejne zaskoczenie od scenarzysty, ale tym razem takiego nie było.

Adam Glass nie byłby sobą, gdyby na końcu kogoś nie uśmiercił, a kogoś innego nie okaleczył. Jeśli o to chodzi, to nie powinien spotkać Was zawód. Taki los może spotkać każdego, nawet najbardziej popularną i wiodącą prym w zespole postać. Tak się tylko zastanawiam, czy ktoś z dotychczas zabitych faktycznie umrze (a od początku serii trochę krwi zostało upuszczonej i kilka osób poszło do piachu), czy jak zwykle w kolejnej historii wszyscy weseli i jakby nic się nie stało, wróciliby gotowi do kolejnej akcji. Ten element opowieści sprawia, że niby cały czas to czytam, ale nie traktuję tego ani przez chwilę na poważnie. Mam cały czas w świadomości, że to co widzę, to jedynie jedna wielka ściema, będąca misternie zaplanowana przez Waller.

BASILISK RISING to dosyć słaba pozycja, i o ile pierwszy tom jeszcze jako tako potrafił zainteresować, o tyle tutaj trudno dopatrzyć się czegoś nowego, świeżego, oryginalnego. Denerwujący jest też fakt, iż co rusz następuje zmiana rysownika. Po cichu liczyłem, że pomiędzy nieustannym rozlewem krwi dostaniemy jakiś rys psychologiczny poszczególnych postaci, zagłębimy się w ich sposób myślenia, poznamy przyczyny podejmowanych decyzji, nie mówiąc już o przyczynach zejścia na złą drogę. Nic z tych rzeczy. Dalej jest tylko bezmyślna nawalanka, która na początku jeszcze śmieszyła, ale teraz coraz mniej już mnie to wszystko interesuje. Pozytywnych momentów jest zdecydowanie zbyt mało.

Ocena: 3-/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów: SUICIDE SQUAD #0, #8 - 13 oraz RESURRECTION MAN #9

Oba powyższe komiksy znajdziecie w ofercie sklepu ATOM Comics.

Dawid Scheibe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz