sobota, 17 grudnia 2016

WKKDC #9 - BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE

Tę historię znacie już chyba wszyscy. W roku 1988 DC Comics uruchomiło na terenie USA dwie linie telefoniczne i oddało w ręce głosowanie czytelników losy Jasona Todda. Wyniki były bardzo wyrównane, lecz ostatecznie przewagą 72 głosów zadecydowano o śmierci drugiego Robina. Plotki głoszą, że stało się tak dzięki jednej osobie, która była tak zdeterminowana, iż ponad sto razy zagłosowała za zgonem krnąbrnego nastolatka. W takich właśnie okolicznościach powstał komiks BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE. Jest to jedna z najbardziej znanych historii z Mrocznym Rycerzem i zarazem kolejny klasyczny tytuł, którego lektury konsekwentnie sobie odmawiałem. Byłem bowiem przekonany, że doczekam dnia, w którym komiks ten pojawi się w naszym kraju. Dziś mogę odhaczyć kolejny komiks z wciąż długiej listy tytułów, które powinienem już dawno znać, a nie znam. Jak jednak prezentuje się ten komiks i czy warto po niego sięgnąć?

Po kolejnej wspólnej akcji Batman i Robin ponownie kłócą się o jej przebieg. Wayne postanawia zawiesić Jasona w obowiązkach, zaś ten ucieka w terenu posiadłości. Próbując odreagować, pojawia się na miejscu zamieszkania jego zmarłych rodziców. Tam otrzymuje niespodziewany podarunek, z zawartości którego dowiaduje się, że jego matka tak naprawdę nie była jego biologicznym rodzicem, a ta prawdziwa być może jeszcze żyje. Jason wyrusza tropem trzech kobiet, z których jedna mogła wydać go na świat. Tymczasem Batman rusza na Bliski Wschód, podążając za tropem Jokera, która planuje sprzedać terrorystom broń nuklearną. Ich ścieżki niespodziewanie przetną się, zaś kolejna wspólna misja okaże się zarazem tą ostatnią.

Zanim przejdę do meritum tego tekstu, chciałbym nadmienić, że jestem dużym fanem komiksów z Batmanem z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Są to dla mnie czasy, w których Mroczny Rycerz faktycznie dawał dowody na to, że jest najlepszym detektywem wśród bohaterów, a nie udawał Jamesa Bonda w masce. Dzisiejszy Batman, który wszelkie postępy w prowadzonych przez siebie sprawach zawdzięcza komputerom i gadżetom, nie jest tą wersją bohatera, którą najbardziej lubię. Dlatego też każda okazja na powrót do historii z czasów, które jeszcze nie zestarzały się tak bardzo, jest dla mnie przyjemnością. Miejcie więc na uwadze to, że do BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE podchodziłem bardzo optymistycznie, co z pewnością miało bardzo duży wpływ na wszystko, co będę pisać dalej.

Nie ukrywam zarazem, że tytułu tego obawiałem się bardzo mocno. BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE wymieniany jest chyba w każdym zestawieniu najważniejszych komiksów z Mrocznym Rycerzem, lecz miałem zawsze wrażenie, że działo się tak z powodu istotności tego, co na jego łamach się zdarzyło, a nie dzięki poziomowi samej historii. Obawy te częściowo się potwierdziły, bo chociaż historii tej daleko do bycia taką miernotą jak BATMAN: HUSH, to i tak trudno zachwycać się tym, co stworzyli Jim Starlin i Jim Aparo. Przedstawiona przez nich fabuła stanowi kwintesencję tego, o czym były komiksy z Batmanem z tego okresu. Z jednej strony nie unikano tutaj więc poruszania ważnych problemów społecznych, twórcom nie odmawiano możliwości komentowania nawet spraw politycznych, zaś poszczególne postacie były nieco bliższe rzeczywistości niż dzisiejsi półbogowie w pelerynach. Z drugiej zaś, groteska i przesada potrafiły wylewać się z każdej strony, zaś czytelnik wciąż niejednokrotnie musiał mierzyć się z typowym wówczas sposobem narracji, oznaczającym najczęściej ściany tekstu pojawiające się na co drugiej stronie. Tego wszystkiego nie zabrakło w BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE.

Chociaż fabuła komiksu liczy kilka osobnych, konsekwentnie rozwijanych wątków oraz toczy się tempem na tyle przyjemnym, by czytelnik nie miał okazji się nudzić, BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE pod pewnymi względami paskudnie się zestarzał, przez co wydaje mi się, że dzisiejszy odbiorca może czuć się nieswojo. O ile fabuła Jima Starlina po dziś dzień na pewno broni się fajnym ukazaniem charakterów poszczególnych postaci i scenarzysta naprawdę nieźle poradził sobie z interakcjami między nimi, to jednak komiks po latach utracił całą dramaturgię, którą niemal trzy dekady temu z pewnością w sobie zawierał. I nie chodzi mi o to, że każde z Was od dawna wie, jaki będzie finalny los Jasona Todda. Mam na myśli raczej nagromadzenie masy trudnych do przełknięcia zbiegów okoliczności, które w pewnym momencie zaczynają nużyć, niż faktycznie zaskakiwać. Trudno było mi przejść spokojnie obok tego, że Batman, Robin i Joker, początkowo niezależnie od siebie, przemierzają cały świat, a i tak co moment lądują w tym samym miejscu i o tej samej porze. Z pewnością na mój odbiór recenzowanego komiksu ma też wpływ to, co Starlin zaoferował czytelnikowi w drugiej połowie tomu. Otóż otrzymujemy tam historię, w której Batman chce zemścić się na Jokerze za morderstwo Jasona, zaś ten… zostaje mianowany ambasadorem Iranu przy ONZ. Tak, piszę to absolutnie serio. W momencie, gdy aż prosi się o to, by BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE chociaż na moment powinno zatrzymać się nieco i pokazać ból Bruce’a Wayne’a po stracie pomocnika oraz próby poradzenia sobie z nim, historia robi się z dzisiejszego punktu widzenia niezamierzoną autoparodią, aczkolwiek opatrzoną bardzo konkretnym, politycznym komentarzem twórców.

Przy tym wszystkim jednak chciałbym podkreślić stanowczo, że pomimo mojego narzekania, BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE nie jest komiksem złym. Jest to komiks niebywale ważny dla każdego, szanującego się fana Batmana, lecz zarazem stanowi przeciętny, swoisty znak swoich czasów, który dziś odrobinę się już zestarzał. Jednak jeśli po niego sięgniecie i nie będziecie oczekiwać fabularnych fajerwerków, myślę, że się nie zawiedziecie. Fabularnie BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE wciąż stoi na znacznie wyższym poziomie niż kilka całkiem aktualnych tytułów, które ukazały się w ostatnich paru latach na naszym rynku.

Jednocześnie chciałbym dodać, że w przeciwieństwie do innych recenzentów, nie mam problemu z tym, iż historia praktycznie wcale nie dzieje się w Gotham i nie uważam, by stanowił to minus omawianego dzisiaj komiksu.

W moich oczach nadal nieźle bronią się rysunki Jima Aparo. Podoba mi się wygląd Jokera w jego wykonaniu czy ukazanie emocji na twarzach poszczególnych bohaterów. Kluczowa scena tomu, a więc oczywiście znalezienie ciała Jasona przez Batmana jest niebywale klimatyczna, podobnie zresztą jak ikoniczna okładka komiksu. Podobnie ciepłe słowa kieruję wobec Dona Newtona, który odpowiadał za warstwę graficzną dodatkowego zeszytu i z postawionym przed sobą zadaniem poradził sobie bardzo dobrze. Uważam, że rysunki obu panów przetrwały próbę czasu i należy traktować je jako zaletę wydania.

Skoro już mowa o bonusowym zeszycie. Tym razem otrzymujemy debiut Jasona Todda w roli Robina i ma to miejsce podczas politycznego przewrotu Jokera w Gwatemalii. Można więc powiedzieć, że jego historia zatoczyła pełne koło – ”narodził” się on i zginął po za granicami USA.

Wydanie Eaglemoss pozytywnie mnie zaskoczyło. Oprócz wspomnianych już komiksów i standardowych wstępów, otrzymujemy jeszcze galerię okładek (w tym kilka autorstwa wczesnego Mike’a Mignoli), a także alternatywną stronę autorstwa Jima Aparo, przygotowaną na wypadek innego wyniku głosowania telefonicznego.

Podsumowując, BATMAN: ŚMIERĆ W RODZINIE to komiks bardzo ważny. Prezentuje on jedną z najważniejszych chwil w działalności Bruce’a Wayne’a, która odbijała się echem przez kilka długich lat. Jednocześnie jest to historia, która dziś nie broni się swoim poziomem i zdecydowanie powinniście podchodzić do niej jako do ciekawostki, niż oczekiwać jakiejś ponadczasowo i nadzwyczajnie dobrej fabuły. Plus za warstwę graficzną i w ostateczności wyjdzie nam ocena 3+/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN #366 oraz #426-429.

5 komentarzy:

  1. Batman Hush miernotą? Co to ma być?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Subiektywne odczucie autora.
      Ja natomiast Śmierć w Rodzinie oceniłbym na 4,5/6.

      Usuń
    2. subiektywne odczucie recenzenta. ja nie oceniam HUSHa tak drastycznie. to dobry blockbuster na papierze, ale generalnie fabularny średniak.

      Usuń
    3. Dla mnie Hush jest właśnie blockbusterem. Jeph Loeb dobrze wymieszał historię, przez co bardzo dobrze się czyta. Fabuła nie jest jakaś mega, ale przynajmniej nie jest debilna. Dla mnie ważniejsza jest przyjemność z czytania, niż jakieś mega przesłanie. I może przez to bardziej mi się Hush niż Długie Halloween.

      Usuń
  2. Hush jest fajnym komiksem ale długie Halloween jest o klasę wyżej jak dla mnie

    OdpowiedzUsuń