wtorek, 21 marca 2017

JUSTICE LEAGUE VOL. 1: THE EXTINCTION MACHINES

JUSTICE LEAGUE obok BATMANA była flagową serią DC licząc od startu New 52, czyli od września 2011 roku. Duży wpływ na sukces tej serii miał niewątpliwie scenarzysta Geoff Johns, który współpracował przy tym projekcie z wieloma uznanymi na rynku komiksowym artystami. Wraz z nastaniem Rebirth stery nad tytułem opisującym przygody największych herosów DCU przejął Bryan Hitch. Ten sam, który do tej pory pisał i rysował jednocześnie serię JLA, która w pewnym momencie zaczęła łapać potężne opóźnienia i niestety nie została ukończona przed startem Rebirth. Czy wybór duetu Hitch/Tony Daniel okazał się strzałem w dziesiątkę i nowa seria utrzymała wysoki poziom swojej poprzedniczki z New 52? Sprawdźmy.

New 52 miało sporo wad, ale miało również sporo plusów. Do jednego z nich zaliczam zdecydowanie serię JUSTICE LEAGUE, która wprowadziła pewien powiew świeżości i gdzie Geoff Johns pokazał jak powinno się pisać od podstaw komiks drużynowy. Było to idealne połączenie epickich bitew, od których wyniku zależał los całego świata oraz ciekawych interakcji pomiędzy poszczególnymi członkami zespołu, którzy dopiero niedawno rozpoczęli swoją superbohaterską działalność. Tytuł ten miał bardzo mało słabych numerów i dostarczył mi sporo przyjemności, jakiej od tego rodzaju komiksu oczekiwałem. O ile taki Superman potrzebował gruntownych zmian, o tyle Liga Sprawiedliwości miała się według mnie bardzo dobrze i żadnego mocnego wstrząsu nie wymagała. nie ukrywam, że bardzo zasmuciła mnie informacja o powierzeniu pisania scenariusza JUSTICE LEAGUE w ramach Rebirth Bryanowi Hitchowi. Twórca ten całkiem niedawno realizował swój zakrojony na szeroką skale autorski projekt związany z Ligą na łamach miesięcznika JLA i tym samym skutecznie zniechęcił mnie do swojej osoby. Dlaczego?

Historia związana z Rao i jego magicznymi kamieniami miała się składać z wielu, połączonych w jedno mniejszych arców ociekających zajefajnością na każdym kroku, ale już pierwsze zeszyty pokazały, że Hitch obiecywał czytelnikom zbyt wiele. Trzeba jednak zawsze mierzyć siły na zamiary. Bryan ani nie potrafił napisać tego w sposób absorbujący uwagę odbiorcy, ani też nie umiał wyrobić się na czas z ilustracjami. Jeśli nawet ktoś wciągnął się w tę historię, to już mega opóźnienia skutecznie zapewne to zainteresowanie uciszyły. Mało tego, to duet Tony Bedard/Tom Derenick dokończył za niego wspomnianą serię - zakładam bowiem, że JLA #10 był ostatnim zeszytem tej szumnej, napompowanej w mediach przez samego autora epopei. Historia była słaba i bardzo wydłużona w czasie, ale mimo to dałem Hitchowi druga szansę widząc, że nawet Gene Luen Yang po swoim słabym runie w SUPERMANIE potrafił pokazać się z lepszej strony już na łamach rebirthowskiego NEW SUPER-MANA.

Hitch wyszedł z założenia, że albo stworzyć coś z wielką pompą albo wcale, stąd mocne otwarcie pierwszego numeru. Dla naszej planety nadszedł czas żniw i "oczyszczenia" stąd na Ziemi pojawił się pierwszy z tajemniczych żniwiarzy, a ludzie zostają zainfekowani przez dziwne stworzenia umiejscowione na ich głowach. Jest to jedynie zapowiedź jeszcze większych wydarzeń, które nadejdą wkrótce. Widząc kosmicznego giganta i wypuszczane przez niego "dzieci" nie można oprzeć się wrażeniu, że jest to w pewnym sensie nawiązanie do pierwszej wspólnej walki w historii Ligi Sprawiedliwości, gdy ta stawiła czoła wielkiej rozgwieździe znanej jako Starro. Inicjujący całość zeszyt wprowadza do drużyny trzech nowych członków. Są to Jessica Cruz i Simon Baz, czyli dwójka Latarników z sektora 2814 wyznaczona do ochrony Ziemi przez Hala Jordana, a także Superman. O ile pierwsza dwójka jest już znana wśród pozostałych, o tyle następca Człowieka ze Stali musi swoją postawą zdobyć zaufanie Ligi, a przede wszystkim podejrzliwego i nieufnego jak zawsze Batmana.

Wstęp wypada poprawnie, ale dalej jest już niestety gorzej. Przebudzenie uśpionych gigantów wchłaniających w siebie ludzi i śpiewających jakąś pieśń (!?), zsynchronizowane trzęsienia ziemi, maszyny zagłady, żniwa ludzkiej rasy wykonywane przez obcą rasę, kontrola ludzkich umysłów, kradzież super mocy, chaos i zniszczenie na całym globie. To wszystko przypomina jakiś wysokobudżetowy film akcji typu TRANSFORMERS czy PACIFIC RIM, a niekoniecznie sprawdza się w przypadku Ligi Sprawiedliwości.
Brakuje przede wszystkim jakichś ciekawych dialogów pomiędzy członkami zespołu, a zamiast tego scenarzysta wkłada w usta bohaterów wiele sztywnych, nienaturalnych i niepasujących do konkretnej postaci kwestii. Te powtarzalne i wypowiadane przez The Kindred robią się bardzo szybko denerwujące. Drużyna nie jest też drużyną w dokładnym znaczeniu tego słowa, gdyż Hitch rozbija ich na dwójki albo pojedyncze sztuki działające trochę na własną rękę. Kompletnie w tle pozostaje Aquaman, który gdzieś tam na drugim planie przeżywa swoją przygodę z jakimiś magicznymi kryształami, i który równie dobrze mógłby w tym komiksie się w ogóle nie pojawić.

Zakończenie jest delikatnie mówiąc dziwne i nie wiadomo tak naprawdę, co i dlaczego przed chwilą miało miejsce. Czy The Kindred osiągnęli swój cel? Czy jest to koniec tej historii, czy też jedynie wstęp do czegoś większego? Chaos na świecie i chaos w trakcie lektury - idealna synchronizacja ;)

O ile sam pomysł i scenariusz stoją na słabiutkim poziomie, o tyle przeciwnie ma sie sytuacja z warstwą graficzną tego komiksu. Otwierający zeszyt zilustrował osobiście Hitch, także wiadomo było dokładnie czego można się spodziewać. Osobiście nie uważam go za jakiegoś geniusza rysunków i kompletnie nie rozumiem wielu zachwytów nad jego kreską. Dla mnie jest to bardzo średnia jakość i nie mam pojęcia, dlaczego artysta ten w przeszłości łapał takie opóźnienia. Zupełnie inaczej jest z Tonym Danielem, który odpowiada za cztery z sześciu zeszytów wchodzących w skład omawianego tomu. Nie ukrywam, że mam dużą słabość do prac Salwadorczyka i akurat jego nazwisko zawsze zachęca mnie do sięgnięcia po dany tytuł, nawet jeśli przychodzi mu realizować słaby scenariusz. Jeden numer przypadł w udziale Jesusowi Merino. Nie jest to bardzo głośne nazwisko na rynku komiksowym, ale należy on do grupy najlepszych fill-in artists, czyli plastyków spieszących z pomocą, gdy ktoś inny przykładowo nie wyrabia się ze swoją pracą. Hiszpan zawsze staje na wysokości zadanie, nie inaczej jest w tym wypadku. W sumie można powiedzieć, że warstwa graficzna spełnia moje oczekiwania i wielokrotnie odwraca uwagę od niedociągnięć scenariusza.

Bryan Hitch już pisząc JLA miał wielkie plany i historię rozpisaną na mnóstwo numerów. Tutaj ma być bardzo podobnie. EXTINCTION MACHINES to akcja zakrojona na ogromną skalę, gdzie wszystko co najgorsze w jednej chwili dotyka planetę Ziemię. Inwazja obcych, chaos, zniszczenie i przebudzenie dawnych "narzędzi" obrony/destrukcji? Niestety całość wypada mało przekonująco a autorskie i momentami oryginalne pomysły zaproponowane przez Hitcha w moim przypadku nie spełniają swojej roli. Scenariusz jest słaby, podobnie jak dialogi, tak więc przez cały pierwszy tom obserwujemy jedynie mnóstwo akcji z udziałem członków Ligi, którzy podobnie jak czytelnik nie do końca rozumieją, co się wokół nich dzieje. Zakończenie jest zagmatwane, urwane i zostawia czytelnika z kilkoma pytaniami. Problem w tym, że ja nie bardzo chcę poznać na te pytania odpowiedzi. Jak pisałem na początku New 52 przyniosło ze sobą sporo słabych tytułów, ale JUSTICE LEAGUE była jednym z rodzynków, które bardzo przyjemnie śledziło się co miesiąc. Rebirth zaowocowało wieloma świetnymi tytułami, ale jak na złość akurat JUSTICE LEAGUE przeobraziła się w twór, który poziomem kompletnie odstaje od serii Johnsa. Dobre rysunki to w tym wypadku zdecydowanie za mało, abym zmuszał się do dalszego trwania przy tym tytule. Zdecydowanie nie polecam.

Ocena: 2/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów JUSTICE LEAGUE #1 - 5 oraz JUSTICE LEAGUE REBIRTH #1.

Omawiany komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics.


Dawid Scheibe

1 komentarz:

  1. Ja dałbym 2,5/6. Mimo wszystko zgadzam się z recenzją. Niestety, następne zeszyty z serii nie są lepsze i dlatego przestaję je czytać po zakończeniu aktualnego Timeless (który jest troszkę lepszy od poprzedników, ale jak to mówią - jedna jaskółka wiosny nie czyni). Od teraz nazwisko Hitcha będę omijał szerokim łukiem.

    OdpowiedzUsuń