JUSTICE LEAGUE obok BATMANA
była flagową serią DC licząc od startu New 52, czyli od września 2011 roku.
Duży wpływ na sukces tej serii miał niewątpliwie scenarzysta Geoff Johns, który
współpracował przy tym projekcie z wieloma uznanymi na rynku komiksowym
artystami. Wraz z nastaniem Rebirth stery nad tytułem opisującym przygody
największych herosów DCU przejął Bryan Hitch. Ten sam, który do tej pory pisał
i rysował jednocześnie serię JLA, która w pewnym momencie zaczęła łapać potężne
opóźnienia i niestety nie została ukończona przed startem Rebirth. Czy wybór
duetu Hitch/Tony Daniel okazał się strzałem w dziesiątkę i nowa seria utrzymała
wysoki poziom swojej poprzedniczki z New 52? Sprawdźmy.
New 52 miało sporo wad, ale
miało również sporo plusów. Do jednego z nich zaliczam zdecydowanie serię
JUSTICE LEAGUE, która wprowadziła pewien powiew świeżości i gdzie Geoff Johns
pokazał jak powinno się pisać od podstaw komiks drużynowy. Było to idealne
połączenie epickich bitew, od których wyniku zależał los całego świata oraz
ciekawych interakcji pomiędzy poszczególnymi członkami zespołu, którzy dopiero
niedawno rozpoczęli swoją superbohaterską działalność. Tytuł ten miał bardzo
mało słabych numerów i dostarczył mi sporo przyjemności, jakiej od tego rodzaju
komiksu oczekiwałem. O ile taki Superman potrzebował gruntownych zmian, o tyle
Liga Sprawiedliwości miała się według mnie bardzo dobrze i żadnego mocnego
wstrząsu nie wymagała. nie ukrywam, że bardzo zasmuciła mnie informacja o
powierzeniu pisania scenariusza JUSTICE LEAGUE w ramach Rebirth Bryanowi
Hitchowi. Twórca ten całkiem niedawno realizował swój zakrojony na szeroką
skale autorski projekt związany z Ligą na łamach miesięcznika JLA i tym samym
skutecznie zniechęcił mnie do swojej osoby. Dlaczego?
Historia związana z Rao i jego
magicznymi kamieniami miała się składać z wielu, połączonych w jedno mniejszych
arców ociekających zajefajnością na każdym kroku, ale już pierwsze zeszyty
pokazały, że Hitch obiecywał czytelnikom zbyt wiele. Trzeba jednak zawsze
mierzyć siły na zamiary. Bryan ani nie potrafił napisać tego w sposób
absorbujący uwagę odbiorcy, ani też nie umiał wyrobić się na czas z
ilustracjami. Jeśli nawet ktoś wciągnął się w tę historię, to już mega
opóźnienia skutecznie zapewne to zainteresowanie uciszyły. Mało tego, to duet
Tony Bedard/Tom Derenick dokończył za niego wspomnianą serię - zakładam bowiem,
że JLA #10 był ostatnim zeszytem tej szumnej, napompowanej w mediach przez
samego autora epopei. Historia była słaba i bardzo wydłużona w czasie, ale mimo
to dałem Hitchowi druga szansę widząc, że nawet Gene Luen Yang po swoim słabym
runie w SUPERMANIE potrafił pokazać się z lepszej strony już na łamach
rebirthowskiego NEW SUPER-MANA.
Hitch wyszedł z założenia, że
albo stworzyć coś z wielką pompą albo wcale, stąd mocne otwarcie pierwszego
numeru. Dla naszej planety nadszedł czas żniw i "oczyszczenia" stąd
na Ziemi pojawił się pierwszy z tajemniczych żniwiarzy, a ludzie zostają
zainfekowani przez dziwne stworzenia umiejscowione na ich głowach. Jest to
jedynie zapowiedź jeszcze większych wydarzeń, które nadejdą wkrótce. Widząc
kosmicznego giganta i wypuszczane przez niego "dzieci" nie można
oprzeć się wrażeniu, że jest to w pewnym sensie nawiązanie do pierwszej
wspólnej walki w historii Ligi Sprawiedliwości, gdy ta stawiła czoła wielkiej
rozgwieździe znanej jako Starro. Inicjujący całość zeszyt wprowadza do drużyny
trzech nowych członków. Są to Jessica Cruz i Simon Baz, czyli dwójka Latarników
z sektora 2814 wyznaczona do ochrony Ziemi przez Hala Jordana, a także
Superman. O ile pierwsza dwójka jest już znana wśród pozostałych, o tyle
następca Człowieka ze Stali musi swoją postawą zdobyć zaufanie Ligi, a przede
wszystkim podejrzliwego i nieufnego jak zawsze Batmana.
Wstęp wypada poprawnie, ale
dalej jest już niestety gorzej. Przebudzenie uśpionych gigantów wchłaniających
w siebie ludzi i śpiewających jakąś pieśń (!?), zsynchronizowane trzęsienia
ziemi, maszyny zagłady, żniwa ludzkiej rasy wykonywane przez obcą rasę,
kontrola ludzkich umysłów, kradzież super mocy, chaos i zniszczenie na całym
globie. To wszystko przypomina jakiś wysokobudżetowy film akcji typu
TRANSFORMERS czy PACIFIC RIM, a niekoniecznie sprawdza się w przypadku Ligi
Sprawiedliwości.
Brakuje przede wszystkim
jakichś ciekawych dialogów pomiędzy członkami zespołu, a zamiast tego
scenarzysta wkłada w usta bohaterów wiele sztywnych, nienaturalnych i
niepasujących do konkretnej postaci kwestii. Te powtarzalne i wypowiadane przez
The Kindred robią się bardzo szybko denerwujące. Drużyna nie jest też drużyną w
dokładnym znaczeniu tego słowa, gdyż Hitch rozbija ich na dwójki albo
pojedyncze sztuki działające trochę na własną rękę. Kompletnie w tle pozostaje
Aquaman, który gdzieś tam na drugim planie przeżywa swoją przygodę z jakimiś
magicznymi kryształami, i który równie dobrze mógłby w tym komiksie się w ogóle
nie pojawić.
Zakończenie jest delikatnie
mówiąc dziwne i nie wiadomo tak naprawdę, co i dlaczego przed chwilą miało
miejsce. Czy The Kindred osiągnęli swój cel? Czy jest to koniec tej historii,
czy też jedynie wstęp do czegoś większego? Chaos na świecie i chaos w trakcie
lektury - idealna synchronizacja ;)
O ile sam pomysł i scenariusz
stoją na słabiutkim poziomie, o tyle przeciwnie ma sie sytuacja z warstwą
graficzną tego komiksu. Otwierający zeszyt zilustrował osobiście Hitch, także
wiadomo było dokładnie czego można się spodziewać. Osobiście nie uważam go za
jakiegoś geniusza rysunków i kompletnie nie rozumiem wielu zachwytów nad jego
kreską. Dla mnie jest to bardzo średnia jakość i nie mam pojęcia, dlaczego
artysta ten w przeszłości łapał takie opóźnienia. Zupełnie inaczej jest z Tonym
Danielem, który odpowiada za cztery z sześciu zeszytów wchodzących w skład omawianego
tomu. Nie ukrywam, że mam dużą słabość do prac Salwadorczyka i akurat jego
nazwisko zawsze zachęca mnie do sięgnięcia po dany tytuł, nawet jeśli
przychodzi mu realizować słaby scenariusz. Jeden numer przypadł w udziale
Jesusowi Merino. Nie jest to bardzo głośne nazwisko na rynku komiksowym, ale
należy on do grupy najlepszych fill-in artists, czyli plastyków spieszących z
pomocą, gdy ktoś inny przykładowo nie wyrabia się ze swoją pracą. Hiszpan
zawsze staje na wysokości zadanie, nie inaczej jest w tym wypadku. W sumie
można powiedzieć, że warstwa graficzna spełnia moje oczekiwania i wielokrotnie
odwraca uwagę od niedociągnięć scenariusza.
Bryan Hitch już pisząc JLA
miał wielkie plany i historię rozpisaną na mnóstwo numerów. Tutaj ma być bardzo
podobnie. EXTINCTION MACHINES to akcja zakrojona na ogromną skalę, gdzie
wszystko co najgorsze w jednej chwili dotyka planetę Ziemię. Inwazja obcych,
chaos, zniszczenie i przebudzenie dawnych "narzędzi"
obrony/destrukcji? Niestety całość wypada mało przekonująco a autorskie i
momentami oryginalne pomysły zaproponowane przez Hitcha w moim przypadku nie
spełniają swojej roli. Scenariusz jest słaby, podobnie jak dialogi, tak więc
przez cały pierwszy tom obserwujemy jedynie mnóstwo akcji z udziałem członków
Ligi, którzy podobnie jak czytelnik nie do końca rozumieją, co się wokół nich
dzieje. Zakończenie jest zagmatwane, urwane i zostawia czytelnika z kilkoma
pytaniami. Problem w tym, że ja nie bardzo chcę poznać na te pytania
odpowiedzi. Jak pisałem na początku New 52 przyniosło ze sobą sporo słabych
tytułów, ale JUSTICE LEAGUE była jednym z rodzynków, które bardzo przyjemnie
śledziło się co miesiąc. Rebirth zaowocowało wieloma świetnymi tytułami, ale
jak na złość akurat JUSTICE LEAGUE przeobraziła się w twór, który poziomem
kompletnie odstaje od serii Johnsa. Dobre rysunki to w tym wypadku zdecydowanie
za mało, abym zmuszał się do dalszego trwania przy tym tytule. Zdecydowanie nie
polecam.
Ocena: 2/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów JUSTICE LEAGUE #1 - 5
oraz JUSTICE LEAGUE REBIRTH #1.
Omawiany komiks znajdziecie w sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Ja dałbym 2,5/6. Mimo wszystko zgadzam się z recenzją. Niestety, następne zeszyty z serii nie są lepsze i dlatego przestaję je czytać po zakończeniu aktualnego Timeless (który jest troszkę lepszy od poprzedników, ale jak to mówią - jedna jaskółka wiosny nie czyni). Od teraz nazwisko Hitcha będę omijał szerokim łukiem.
OdpowiedzUsuń