Przyznam to szczerze: do I, VAMPIRE musiałem dojrzeć. Najpierw
walczyłem potwornie z pierwszymi dwoma numerami, które w żaden sposób
mi się nie podobały. Ostatecznie zrezygnowałem z tej pozycji po
wspomnianej parze zeszytów, lecz równocześnie zachwycałem się kolejnymi
numerami JUSTICE LEAGUE DARK. W końcu, gdy DC ogłosiło mały crossover
pomiędzy obiema tymi seriami, postanowiłem nadrobić pierwsze sześć
numerów I, VAMPIRE. Spodobało mi się na tyle, że szybko zapadła decyzja
o napisaniu tej recenzji.
Kilkanaście lat temu, na łamach serii
HOUSE OF MYSTERY pojawiała się historia o tytule ”I... Vampire”. To
właśnie ona jest inspiracją dla serii, której pierwszą historię dziś
recenzujemy. Także i tu głównym bohaterem jest Andrew Bennett – liczący
sobie ponad 400 lat wampir, który charakteryzuje się tym, że sam
poluje na sobie podobnych i potrafi w pewnym stopniu kontrolować swój
głód krwi. W początkowych numerach serii I, VAMPIRE jesteśmy świadkami
tego, że grupa wampirów dowodzonych przez Queen of Blood opuszcza
podziemia i wyrusza na otwartą wojnę z ludzkością. Okazuje się szybko,
że Bennett oraz królowa byli niegdyś kochankami, których poróżniło 400
lat życia jako wampiry. Teraz Andrew i jego sojusznicy są największą
nadzieją na to, że plan Queen of Blood nie wypali. Tyle tylko, że
samemu będąc wampirem, Bennett ściąga na siebie uwagę Johna
Constantine’a czy samego Batmana.
Tu powtórzę swoje wcześniejsze
zarzuty: pierwsza dwa numery były naprawdę nudne, nie działo się w
nich prawie nic wartego uwagi. Ot, Bennett rozmawia z różnymi
postaciami, walk jak na lekarstwo, jedynie sukcesywnie poznajemy wielki
plan wampirów i zaszłości pomiędzy Andrewem i Mary, bo tak nazywa się
Queen of Blood. Dodatkowo seria ozdabiana była naprawdę koszmarnymi
okładkami, ale do tego wrócę jeszcze za kilkanaście zdań. Jak
lekkomyślne było tak szybkie rozstanie się z tytułem, pokazał już numer
trzeci, który okazał się być najlepszym z dotychczasowych, a kolejne
tylko podwyższały poprzeczkę. Joshua Hale Fialkov, scenarzysta
nominowanej do nagrody Eisnera miniserii ECHOES (Top Cow) czy świetnie
przyjętego przez krytykę i czytelników THE LAST OF THE GREATS (Image)
po raz kolejny pokazał, że dając mu odrobinę swobody potrafi napisać
naprawdę niezłą historię.
To, co najbardziej podobało mi się w
I, VAMPIRE, to świetne zbilansowanie różnych stylów pisania. Mamy tu
mnóstwo horroru, ale pojawiają się także wątki przygodowe, sensacyjne, a
nawet trochę magii. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że duży wpływ miało
na to pokazanie, że I, VAMPIRE naprawdę jest umiejscowione w nowym
uniwersum DC, poprzez gościnne występy znanych i lubianych postaci,
które jednak i tak stanowiły raczej tło dla Bennetta i reszty jego
wesołej kompanii. Tu wyróżnia się zwłaszcza Tig – młoda, ambitna i
całkiem wesoła łowczyni wampirów, która stanowiła ciekawą przeciwwagę
dla reszty, kompletnie poważnych i czasem wręcz sztywnych postaci. No i
oczywiście okazało się, że i ona posiada pewną mroczną tajemnicę.
Jaką? Tego już musicie dowiedzieć się sami.
Relacje pomiędzy
Bennettem i Mary zostały ujęte dość ciekawie, lecz nie nazwałbym tego
mistrzostwem świata. Zgrzytają zwłaszcza motywacje Andrewa, które w
ogóle nie potrafią mnie do niego przekonać. Znacznie lepiej i bardziej
wiarygodnie (jeśli mogę o czymś takim napisać) wypada duet
Bennett-Troughton, oparty jednocześnie na wzajemnym zaufaniu i jego
częściowemu braku. Ponadto czytając I, VAMPIRE czasem nawet zdarzało mi
się zapominać o tym, że mamy do czynienia z krwiopijcami. Uważam to za
plus, ponieważ od jakiegoś czasu wszystko co jest związane z wampirami,
niemal z marszu wywołuje u mnie mdłości.
Wspomnę może o
występach gościnnych. Oba – Constantine’a i Batmana, są dobrze
uzasadnione i popychają fabułę do przodu. Niestety, coraz mocniej
zaczynam stawiać znak równości pomiędzy Batmanem i Wolverine’em z
Marvela. Męczy mnie już fakt, że obaj muszą, po prostu MUSZĄ pojawiać
się w co drugim komiksie, ponieważ są tak uber-kozaccy, że z pewnością
podniosą poziom danej historii, a jeśli nie, to przynajmniej sprzedaż
nieco podskoczy. Podkreślam, że występ Mrocznego Rycerza w I, VAMPIRE
wypada akurat korzystnie dla niego jak i dla samej serii, lecz jestem
przekonany, że gdyby Fialkov zastąpił go inna postacią, a Gotham
zamienił na dowolne, inne miasto, efekt byłby podobny. Tylko sprzedaż
gorsza, a ta już teraz nikogo w najwyższych strukturach DC nie rzuca na
kolana.
Przejdźmy do warstwy graficznej I, VAMPIRE. Zacznę może
od koszmarnych okładem zeszytów #1-5, na których powinien znaleźć się
napis „spokojnie, to nie klon Zmierzchu”. Takie właśnie skojarzenia
pojawiły się od razu po tym, gdy sięgnąłem po pierwszy numer I, VAMPIRE
i być może dlatego też tak szybko planowałem porzucić ten tytuł. Na
szczęście, okładkę do szóstego numeru wykonał już Andrea Sorrentino,
który jest jednocześnie autorem rysunków do I, VAMPIRE. Artysta ten nie
ma zbyt bogatej przeszłości na Amerykańskim rynku, bowiem wcześniej
wykonał jedynie rysunki do miniserii GOD OF WAR, którą wydawał
nieistniejący już WildStorm. Chwaliłem go już przy tamtej okazji i
zrobię to ponownie, chociaż jego rysunki są zupełnie inne, niż w
miniserii o dziejach Kratosa. Mimo to, wciąż są one najwyższej jakości,
pełne szczegółów i odpowiednio mroczne (tu brawa należą się dla
kolorysty Marcelo Maiolo). To zdecydowanie największa zaleta I,
VAMPIRE.
Seria ta nie należy w moim prywatnym rankingu do
czołówki DCnU, lecz zdecydowanie należy jej się wyróżnienie, ze
największe pozytywne zaskoczenie. Zachęcam i Was do odrzucenia
uprzedzeń i, pomimo fatalnych okładek oraz ciężkostrawnych pierwszych
numerów, do sięgnięcia po I, VAMPIRE. Zwłaszcza, że być może nie
będziemy mieli zbyt długo takiej okazji, ponieważ wyniki sprzedaży nie
są zbyt optymistyczne. Tymczasem wystawiam solidną czwórkę.
Recenzja historii zawartej w numerach 1-6 serii I, VAMPIRE
Recenzja pierwotnie ukazała się
na łamach DCMultiverse
Krzysztof Tymczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz