czwartek, 23 października 2014

I, VAMPIRE VOL. 1: TAINTED LOVE

Przyznam to szczerze: do I, VAMPIRE musiałem dojrzeć. Najpierw walczyłem potwornie z pierwszymi dwoma numerami, które w żaden sposób mi się nie podobały. Ostatecznie zrezygnowałem z tej pozycji po wspomnianej parze zeszytów, lecz równocześnie zachwycałem się kolejnymi numerami JUSTICE LEAGUE DARK. W końcu, gdy DC ogłosiło mały crossover pomiędzy obiema tymi seriami, postanowiłem nadrobić pierwsze sześć numerów I, VAMPIRE. Spodobało mi się na tyle, że szybko zapadła decyzja o napisaniu tej recenzji.

Kilkanaście lat temu, na łamach serii HOUSE OF MYSTERY pojawiała się historia o tytule ”I... Vampire”. To właśnie ona jest inspiracją dla serii, której pierwszą historię dziś recenzujemy. Także i tu głównym bohaterem jest Andrew Bennett – liczący sobie ponad 400 lat wampir, który charakteryzuje się tym, że sam poluje na sobie podobnych i potrafi w pewnym stopniu kontrolować swój głód krwi. W początkowych numerach serii I, VAMPIRE jesteśmy świadkami tego, że grupa wampirów dowodzonych przez Queen of Blood opuszcza podziemia i wyrusza na otwartą wojnę z ludzkością. Okazuje się szybko, że Bennett oraz królowa byli niegdyś kochankami, których poróżniło 400 lat życia jako wampiry. Teraz Andrew i jego sojusznicy są największą nadzieją na to, że plan Queen of Blood nie wypali. Tyle tylko, że samemu będąc wampirem, Bennett ściąga na siebie uwagę Johna Constantine’a czy samego Batmana.

Tu powtórzę swoje wcześniejsze zarzuty: pierwsza dwa numery były naprawdę nudne, nie działo się w nich prawie nic wartego uwagi. Ot, Bennett rozmawia z różnymi postaciami, walk jak na lekarstwo, jedynie sukcesywnie poznajemy wielki plan wampirów i zaszłości pomiędzy Andrewem i Mary, bo tak nazywa się Queen of Blood. Dodatkowo seria ozdabiana była naprawdę koszmarnymi okładkami, ale do tego wrócę jeszcze za kilkanaście zdań. Jak lekkomyślne było tak szybkie rozstanie się z tytułem, pokazał już numer trzeci, który okazał się być najlepszym z dotychczasowych, a kolejne tylko podwyższały poprzeczkę. Joshua Hale Fialkov, scenarzysta nominowanej do nagrody Eisnera miniserii ECHOES (Top Cow) czy świetnie przyjętego przez krytykę i czytelników THE LAST OF THE GREATS (Image) po raz kolejny pokazał, że dając mu odrobinę swobody potrafi napisać naprawdę niezłą historię.

To, co najbardziej podobało mi się w I, VAMPIRE, to świetne zbilansowanie różnych stylów pisania. Mamy tu mnóstwo horroru, ale pojawiają się także wątki przygodowe, sensacyjne, a nawet trochę magii. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że duży wpływ miało na to pokazanie, że I, VAMPIRE naprawdę jest umiejscowione w nowym uniwersum DC, poprzez gościnne występy znanych i lubianych postaci, które jednak i tak stanowiły raczej tło dla Bennetta i reszty jego wesołej kompanii. Tu wyróżnia się zwłaszcza Tig – młoda, ambitna i całkiem wesoła łowczyni wampirów, która stanowiła ciekawą przeciwwagę dla reszty, kompletnie poważnych i czasem wręcz sztywnych postaci. No i oczywiście okazało się, że i ona posiada pewną mroczną tajemnicę. Jaką? Tego już musicie dowiedzieć się sami.

Relacje pomiędzy Bennettem i Mary zostały ujęte dość ciekawie, lecz nie nazwałbym tego mistrzostwem świata. Zgrzytają zwłaszcza motywacje Andrewa, które w ogóle nie potrafią mnie do niego przekonać. Znacznie lepiej i bardziej wiarygodnie (jeśli mogę o czymś takim napisać) wypada duet Bennett-Troughton, oparty jednocześnie na wzajemnym zaufaniu i jego częściowemu braku. Ponadto czytając I, VAMPIRE czasem nawet zdarzało mi się zapominać o tym, że mamy do czynienia z krwiopijcami. Uważam to za plus, ponieważ od jakiegoś czasu wszystko co jest związane z wampirami, niemal z marszu wywołuje u mnie mdłości.

Wspomnę może o występach gościnnych. Oba – Constantine’a i Batmana, są dobrze uzasadnione i popychają fabułę do przodu. Niestety, coraz mocniej zaczynam stawiać znak równości pomiędzy Batmanem i Wolverine’em z Marvela. Męczy mnie już fakt, że obaj muszą, po prostu MUSZĄ pojawiać się w co drugim komiksie, ponieważ są tak uber-kozaccy, że z pewnością podniosą poziom danej historii, a jeśli nie, to przynajmniej sprzedaż nieco podskoczy. Podkreślam, że występ Mrocznego Rycerza w I, VAMPIRE wypada akurat korzystnie dla niego jak i dla samej serii, lecz jestem przekonany, że gdyby Fialkov zastąpił go inna postacią, a Gotham zamienił na dowolne, inne miasto, efekt byłby podobny. Tylko sprzedaż gorsza, a ta już teraz nikogo w najwyższych strukturach DC nie rzuca na kolana.

Przejdźmy do warstwy graficznej I, VAMPIRE. Zacznę może od koszmarnych okładem zeszytów #1-5, na których powinien znaleźć się napis „spokojnie, to nie klon Zmierzchu”. Takie właśnie skojarzenia pojawiły się od razu po tym, gdy sięgnąłem po pierwszy numer I, VAMPIRE i być może dlatego też tak szybko planowałem porzucić ten tytuł. Na szczęście, okładkę do szóstego numeru wykonał już Andrea Sorrentino, który jest jednocześnie autorem rysunków do I, VAMPIRE. Artysta ten nie ma zbyt bogatej przeszłości na Amerykańskim rynku, bowiem wcześniej wykonał jedynie rysunki do miniserii GOD OF WAR, którą wydawał nieistniejący już WildStorm. Chwaliłem go już przy tamtej okazji i zrobię to ponownie, chociaż jego rysunki są zupełnie inne, niż w miniserii o dziejach Kratosa. Mimo to, wciąż są one najwyższej jakości, pełne szczegółów i odpowiednio mroczne (tu brawa należą się dla kolorysty Marcelo Maiolo). To zdecydowanie największa zaleta I, VAMPIRE.

Seria ta nie należy w moim prywatnym rankingu do czołówki DCnU, lecz zdecydowanie należy jej się wyróżnienie, ze największe pozytywne zaskoczenie. Zachęcam i Was do odrzucenia uprzedzeń i, pomimo fatalnych okładek oraz ciężkostrawnych pierwszych numerów, do sięgnięcia po I, VAMPIRE. Zwłaszcza, że być może nie będziemy mieli zbyt długo takiej okazji, ponieważ wyniki sprzedaży nie są zbyt optymistyczne. Tymczasem wystawiam solidną czwórkę.

Recenzja historii zawartej w numerach 1-6 serii I, VAMPIRE

Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach DCMultiverse
Krzysztof Tymczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz