Jak wszyscy wiemy, nowe uniwersum DC miało być miejscem w którym swój zakątek znajdą także postacie z Vertigo i nieistniejącego już WildStormu. Pierwsza fala tytułów przyniosła nam start STORMWATCH v3, GRIFTER v3 oraz VOODOO v2. Ta ostatnia seria zakończyła się na dwunastym numerze i wraz z nastaniem „trzeciej fali” tym trzecim post-WildStormowym tytułem zostało TEAM 7. Przynajmniej ja za takowy go uważam, bo chociaż w obsadzie komiksu znaleźli się Amanda Waller, Deathstroke czy Black Canary, to jednak ten tytuł stanowił największy ukłon wobec fanów imprintu Jima Lee. Złośliwi pewnie stwierdzą, że pewnie dlatego TEAM 7 zostało skasowane już po dziewięciu numerach (#0-8), ponieważ fanów tych było tak niewielu, że sprzedaż była bardzo niska. Ba, ja sam byłem bardzo przeciwny istnieniu tej serii, ponieważ pierwsze dwa numery (a więc #0-1) totalnie mi się nie podobały. Mimo wszystko zadaniem tej recenzji nie będzie zniechęcenie Was do kupienia wydania zbiorczego tego komiksu, a wręcz przeciwnie. Bo TEAM 7 rozkręcało się z każdym kolejnym numerem, aż do bardzo dobrego, wymuszonego kasacją zakończenia.
Recenzję warto zacząć od przedstawienia tego, czym w zasadzie jest TEAM 7? Akcja komiksu osadzona jest w czasach, gdy w DCnU masowo zaczęli pojawiać się superbohaterowie pokroju Batmana czy Supermana. John Lynch uważa, że zjawisko to może doprowadzić do upadku ludzkości lub w najlepszym przypadku jej zniewolenia. Zbiera więc drużynę składającą się z najbardziej utalentowanych byłych i obecnych żołnierzy, a ich zadaniem będzie strzec rodzaj ludzki przed zagrożeniami, które powodować mają superherosi oraz ich przeciwnicy. W składzie, oprócz wymienionej już trójki, także: Grifter, Alex Fairchild, Dean Higgins i Kurt Lance.
Jak już wspomniałem, TEAM 7 zaczyna się bardzo ospale. Pierwsze dwa zeszyty bardzo mocno przypominają inną serię z DCnU, a konkretnie kompletnie nieudane BLACKHAWKS. Co prawda oba te tytuły łączy kasacja po ósmym zeszycie, to jednak różni wszystko inne. TEAM 7 od początku historii z udziałem Eclipso, wchodzi na przyzwoity poziom i staje się sensacyjną serią z wyrazistymi postaciami i konsekwentną, a przy tym niegłupią fabułą. Justin Jordan – scenarzysta komiksu, po niemrawym początku bardzo dobrze zaczął czuć poszczególne postacie oraz w dobrym stylu pokazywał relacje pomiędzy nimi. TEAM 7 to nie jest bezgranicznie ufająca sobie drużyna. To początkowo grupa indywidualności, którym wyraźnie nie pasuje wspólne działanie, ale jedynie współpraca daje im szanse na przetrwanie. Już po kilku numerach widzimy, że coś w postaciach zaczyna się zmieniać, zaczynają tworzyć jedność, aż do tragicznego w skutkach końca komiksu. Warto tu wspomnieć, że Jordan na łamach TEAM 7 pisał o wiele ciekawszego Slayde’a Wilsona, niż robił to równolegle na łamach DEATHSTROKE v2.
Jako ciekawostkę dodam, że chociaż tytuł ten zaliczył krótki żywot, to jednak znacząco wpłynął na wydarzenia przedstawiane w trzech innych seriach. Były to wspomniany już DEATHSTROKE v2, a także GRIFTER v3 oraz THE RAVAGERS. Zwłaszcza nawiązanie do tego ostatniego tytułu było bardzo mocne i jak dla mnie także dość szokujące. Za to należy się kolejny niewielki plus dla scenarzysty.
Osobiście bardzo podobały mi się nawiązania do uniwersum WildStorm, które Justin Jordan na tyle fajnie wplótł w fabułę, że nawet czytelnik nie lubiący lub nie znający realiów tamtego imprintu nie poczuje się zagubiony. Oprócz nazwy grupy i części jej członków, Jordan przedstawił w TEAM 7 także znanych z WILDCATS Spartana, Ladytron i Majestica, a część drugiej historii osadził na wyspie Gamorra, przewijającej się dwie dekady temu przez łamy STORMWATCH v1 czy w 1999 roku w THE AUTHORITY v1. Dla mnie, jako dla fana WildStormu, były to bardzo fajne i liczne smaczki. Jednocześnie w niczym nie przeszkadzały one w odbiorze historii i świetnie ją uzupełniały. Znów plus dla Jordana.
Wydawać by się mogło, że z recenzji tej wynika, iż TEAM 7 to nie wiadomo jak dobry komiks. Nie, tak nie jest. Seria ta jest krótką, niegłupią i intensywną rozrywką, po którym nie należy się spodziewać jakiejś niesamowitej głębi. Ale przecież każdy z nas nie szuka zawsze skomplikowanej, wielowątkowej fabuły. W kategorii komiksów czytanych tylko dla relaksu czy rozluźnienia, TEAM 7 sprawdza się wyśmienicie. Zwłaszcza, że jest też na co popatrzeć.
Zbiór ten swoim nazwiskiem firmuje Jesus Merino, co nie jest do końca prawdą. Już krótki rzut oka na recap page komiksu uzmysławia nam, że rysunki do TEAM 7 tworzyło łącznie aż czternastu artystów, tylko że niektórzy z nich ograniczali swój udział do dwóch-trzech stron. Ich poziom jest bardzo różny, ale nie mają zbyt wielkiego wpływu na końcową ocenę, dlatego skupię się tylko na Merino, który narysował najwięcej spośród wszystkich rysowników. Jego kreska jest bardzo, ale to bardzo dobra. Przez kilka zeszytów serii pokazał, że potrafi odnaleźć się w kilku stylach i dopasowywać się do scenariusza. Tam gdzie wymaga się od niego mnóstwo szczegółów – mamy mnóstwo szczegółów. Z kolei tam, gdzie akcja biegnie przed siebie bez opamiętania, rysunki są dynamiczne, wyważone i nie sprawiają wrażenia robionych w pośpiechu na kolanie. Zaryzykuje nawet stwierdzenie, że na niektórych stronnicach Merino przypomina nieco... twórcę TEAM 7 Jima Lee, ale tego z czasów początku jego wielkiej kariery.
Czas przejść do opisu samego wydania zbiorczego. Przede wszystkim nie znajdziecie w nim TEAM 7 #8, a więc ostatniego numeru serii. Wbrew pozorom, to bardzo dobra decyzja władz DC, ponieważ zeszyt ten jest niczym innym, jak reklamówką zachęcającą czytelnika do sięgnięcia po trzy serie, które wcześniej już wymieniłem, a także po SUICIDE SQUAD v3, gdzie swoje miejsce znalazła Amanda Waller. Jak to DC ma niestety w standardzie, w komiksie próżno szukać oszałamiającej ilości dodatków. Otrzymujemy standard w postaci galerii okładek oraz bonus, za jaki można uznać trzy strony szkiców oraz tyle samo wariantów okładek. Osobiście uważam, że zaprezentowany wariant autorstwa Jima Lee to chyba najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem spod jego ręki. O zgrozo, okładka ta została wrzucona także na front komiksu.
TEAM 7 to przyzwoicie napisany i dobrze narysowany komiks, przy którym można naprawdę nieźle się zrelaksować. Polecam nie tylko fanom WildStormu (są jeszcze w ogóle tacy?) i wystawiam solidną czwórkę.
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów TEAM 7 #0 - 8
Recenzja pierwotnie ukazała się
na łamach DCMultiverse
Krzysztof Tymczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz