Wczoraj Maciej pisał o JUSTICE LEAGUE UNLIMITED, a całkiem niedawno i mnie zebrało się na wspominki o tym serialu - przy czym przez "tym" mam na myśli wszystkie pięć sezonów JUSTICE LEAGUE TAS. Wynikiem tego jest poniższa recenzja, która pierwotnie pojawiła się na łamach Tesgira. Zapraszam.
Jest rok 1990. Bruce Timm i Eric Radomski prezentują studiu Warner Bros. dwuminutową animację „The Dark Knight’s First Night”, co przekonuje stację do produkcji serialu „Batman: The Animated Series”, który debiutuje dwa lata później, i z miejsca zdobywa olbrzymią popularność. Wkrótce animowane uniwersum, zwane od nazwiska architekta Timmverse, rozszerza się dzięki kolejnym serialom, filmom i komiksom. W końcu, w 2001 roku, pojawia się i bohater(ka?) niniejszego tekstu, czyli JUSTICE LEAGUE.
Idea stojąca za serialem była prosta. Większość poprzednich serii się już skończyła (został jedynie skierowany do młodszej widowni „Static Shock”) i powoli trzeba było zamykać uniwersum. I to oczywiście zamykać z przytupem, a co nadawałoby się do tego lepiej niż serial skupiający się nie na jednej, a na wielu postaciach, tworzących jeden z najbardziej znanych i najpotężniejszych zespołów w pop-kulturze? Tak oto Batman/Bruce Wayne, Superman/Clark Kent, Wonder Woman/Diana of Themyscira, Green Lantern/John Stewart, The Flash/Wally West, Martian Manhunter/J’onn J’onnz i Hawkgrirl/Shyera Hol (zastępująca zwykle piastującego to stanowisko Aquamana) zostali zgromadzeni na jednym ekranie i narodził się, moim zdaniem, najlepszy serial animowany w historii. Jak już jesteśmy przy tzw. backgroundzie, wypadałoby powiedzieć jeszcze, że na podjęcie decyzji o realizacji drużynowej serii zapewne mocno wpłynął sukces marvelowskich „X-Menów”, którzy ukazali się prawie dekadę wcześniej (zresztą opowiadające o losach młodych bohaterów „X-Men: Evolution” także wyprzedziło swój odpowiednik z DC, czyli „Teen Titans”). Na koniec akapitu dodam jeszcze, że to wszystko to moje przypuszczenia, niepotwierdzone przez nikogo, kto rzeczywiście pracował przy serialu, przynajmniej według mojej wiedzy.
Co zadecydowało o sukcesie i jakości serialu? Przede wszystkim kreacja postaci. Cała siódemka tworząca Ligę Sprawiedliwych (jak tłumaczono nazwę serialu, co moim zdaniem brzmi lepiej od Ligii Sprawiedliwości, forsowaną obecnie przez Egmont) była zdecydowanie jakaś i nie było tutaj mowy o słabszej osobowości. Znakomitym i prostym zabiegiem było danie tutaj każdemu bohaterowi jakiejś cechy czy przywary stojącej w opozycji do jego głównych cech charakteru: Batman jest mroczny i poważny, ale ma słabość do Wonder Woman; Superman to harcerzyk, ale nienawidzi Darkside’a; J’onn zawsze kieruje się rozsądkiem, ale wciąż nosi blizny po zabitych bliskich. Pomiędzy bohaterami oczywiście iskrzyło (tak pozytywnie, jak i negatywnie) i chociaż prawie wcale nie obserwowaliśmy ich w cywilnym wydaniu, wątków obyczajowych było na tyle, by stanowiły ciekawe urozmaicenie superbohaterskich akcji.
Druga rzecz to oczywiście znakomite scenopisarstwo. JUSTICE LEAGUE składa się z 52 odcinków (z czego 99% historii obejmuje dwa epizody, a zakończenia sezonów nawet trzy) i chociaż oczywiście zdarzały się spadki formy (np. odcinki „War World” czy „Comfort and Joy”), to jednak większość epizodów trzymała bardzo wysoki poziom. Warto także zaznaczyć, że scenarzyści kapitalnie poradzili sobie z pisaniem emocjonalnych scen i nie raz w czasie seansu miałem oczy mokre od łez. Oczywiście, twórcy kontynuowali tradycję przedstawiania widzom coraz to nowych postaci z uniwersum DC (co było ważną częścią tak „Batmana”, jak i „Supermana”), nie zapominając jednak o już znanych osobistościach, stąd liczne pojawienia się postaci debiutujących w poprzednich serialach ze szczególnym uwzględnieniem Lexa Luthora (ubolewam jednak na tym, że Joker pojawia się w zaledwie dwóch historiach, a szkoda).
Po dwóch sezonach twórcy nieco zmienili charakter serialu i na kolejne trzy (jednakże dwa razy krótsze) sezony przemianowali go na JUSTICE LEAGUE UNLIMITED. Punktem wyjścia jest tutaj znaczne powiększenie składu osobowego Ligii do w zasadzie wszystkich ziemskich herosów: swoje cameo zalicza tutaj sporo powyżej dwudziestu herosów, od ciekawostek w rodzaju Crimson Fox, Azteka, Gypsy czy Vibe’a do doskonale znanych z kart komiksów Wild Cata, Fire czy Booster Golda. Większość z nich ma bardzo niewielkie role (część zawsze jest pokazywana gdzieś w tle i nigdy się nie odzywa), ale kilkoro staje się w zasadzie nowymi protagonistami, na czele z wyznającymi teorie spiskowe Questionem, wnoszącą nieco młodzieńczej energii Supergirl czy po prostu kapitalnie napisanym Green Arrowem. Niestety, jakość odcinków uległa pewnemu pogorszeniu, ale wciąż możemy znaleźć tutaj wiele perełek, wśród których szczególnie wyróżnia się znakomity wątek rywalizacji Ligii z rządową organizacją Cadmus dowodzoną przez nikogo innego, jak Amandę Waller we własnej osobie. Jedyne, co w tych seriach naprawdę się nie udało, to złoczyńcy – z jakichś względów na ekranie pojawiają się głównie drugo- czy nawet trzecioligowi przestępcy, z chlubnym wyjątkiem świetnego jak zawsze Lexa Luthora.
Poza byciem świetnym (jak wspomniałem na początku, najlepszym w historii) serialem animowanym, „Liga Sprawiedliwych” jest dla mnie także bardzo ważna ze względów prawie osobistych. To właśnie dzięki niej zainteresowałem się DC Comics, a wiele z przedstawionych w niej bohaterów jest dla mnie „kanonicznymi” wersjami owych postaci. Jako że mimo swoich lat animacja ta trzyma poziom także pod względem technicznym, gorąco polecam sprawdzić ją każdemu (nawet w wersji polskiej, równie dobrej jak oryginalnej, w której Flash zwraca się do Batmana per „Toperz”), zwłaszcza osobom rozczarowanym filmowym uniwersum pod batutą Zacka Snydera – wiedzcie, że herosi DC mogą być wspaniali.
Jako że to mój pierwszy samodzielnie wrzucony post na DCManiaka, chciałbym się serdecznie przywitać z redakcją i czytelnikami. Mam nadzieję na sporo miłych, wspólnych chwil. Pozdrawiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz