wtorek, 18 kwietnia 2017

BATMAN VOL. 2: I AM SUICIDE

Ukazywanie się komiksu w formie dwutygodnika ma między innymi taką zaletę, że znacznie szybciej do sprzedaży trafia kolejne wydanie zbiorcze. Tak jest również w przypadku serii BATMAN pisanej przez Toma Kinga, wobec której od początku czytelnicy mieli duże wymagania. Nie ma co się oszukiwać, że inauguracyjna historia nie powaliła na kolana, a sposób pisania przez nowego scenarzystę przygód Mrocznego Rycerza znacznie odbiega jakością od tego, co pokazał w swoim runie Scott Snyder. Tym samym mój początkowy entuzjazm znacznie osłabł, ale nadal byłem pełen nadziei na to, że King dopiero się rozkręca i w kolejnych rozdziałach wejdzie już na właściwe tory. Sprawdźmy, czy tak się stało.

Zaczynamy tym razem od zeszytu z numerem 9, ale to wcale nie znaczy, że coś ważnego nas ominęło z głównej historii. Zeszyty 7 oraz 8 brały po prostu udział w batmanowym crossover "Night of The Monster Men", którym to wydarzeniem szczerze mówiąc nie warto sobie specjalnie zawracać głowy. Zachowana została ciągłość wydarzeń i na samym wstępie widzimy konsekwencje tajemniczego spotkania Batmana z szefową Suicide Squad, która przedstawiona została w ramach epilogu w zeszycie szóstym. Mroczny Rycerz pilnie potrzebuje odnaleźć i sprowadzić do Gotham Psycho-Pirate'a, który jak pamiętamy z poprzedniej historii jest odpowiedzialny za psychiczną demolkę dokonaną w głowie Claire/Gotham Girl. Problem polega na tym, że złoczyńca ten znajduje się teraz w posiadaniu jednego z największych wrogów Batmana - Bane'a. Kolejny problem to lokalizacja, gdyż Psycho-Pirate trzymany jest w dobrze strzeżonej i odciętej od świata twierdzy Bane'a na wyspie Santa Prisca. Do tej misji Człowiek-Nietoperz zmuszony jest zorganizować własny Oddział Samobójców złożony z wybranych przez siebie "lokatorów" Azylu Arkham. Brzuchomówca, Bronze Tiger, Jewelee, Punch oraz Catwoman mają pomóc osiągnąć cel, w przeciwnym razie może dojść w najlepszym przypadku do powtórki z "Knightfallu".

Sam pomysł z rekrutacją i wykorzystaniem przez Batman mniej lub bardziej znanych złoczyńców zapowiadał ciekawą historię i masę możliwości do pokazania przez scenarzystę, ale niestety szybko okazało się, że to jedynie miłe złego początki. Teoretycznie każda z wyżej wymienionych postaci ma do wykonania jakieś zadanie, ale oprócz działającej na różne fronty Catwoman tak naprawdę ma się wrażenie, jakby złoczyńcy ci byli wciśnięci do historii na siłę. Unikający walki i bazujący na swoich różnorakich gadżetach Punch oraz Jewelee zgodnie z moimi przypuszczeniami okazali się nieatrakcyjni, głupkowaci i mało poważni, dodani chyba tylko dla kontrastu. Weskerowi przypadł w udziale tylko jeden fajny moment, a konkretnie finałowa konfrontacja z Psycho-Pirate'em. Bronze Tiger jak dla mnie sprawiał wrażenie niewidzialnego. Niby był, a równie dobrze mogło go nie być. Równie dobrze Batman mógł zatrudnić do tej roboty jedynie Selinę, a całość z pewnością nie wypadłaby słabej, może nawet i lepiej.

Mroczny Rycerz w I AM SUICIDE znów nie przypomina znanego i lubianego detektywa, stratega, czy chłodnej osoby o niezwykłej inteligencji. Zamiast tego mamy głównie myślącego nie głową, a pięściami, ślepo opętanego rządzą zemsty szaleńca, żeby nie powiedzieć głupka. No bo jak inaczej określić kogoś, kto bez większego sensu rzuca się w otwartym polu na uzbrojoną armię składającą się z dziesiątek żołnierzy Bane'a. Dodam przy tym, że jakimś dziwnym cudem żadna z wystrzelonych w jego kierunku kul nie trafia celu !!! A ja myślałem, że Batman "ujeżdżający" samolot z poprzedniej części to był szczyt absurdu. Niestety nie. W dodatku strasznie nudne są kwestie wkładane w usta Mrocznego Rycerza, jak i te umieszczone w formie narracji pierwszoosobowej. Nie kupuję Batmana powtarzającego w koło słowa: "złamię ci/jemu kręgosłup!", czy też nastawiającego sobie z łatwością wspomniany kręgosłup i za chwilę ruszającego do walki, jakby nigdy nic. Nie mogę zrozumieć także tego, że w jednym momencie Bruce znajduje się tuż nad czaszkowym tronem Bane'a, a w kolejnym numerze musi pokonać (walcząc z cała armią Bane'a...) drogę od dołu aż na samą górę, aby znów znaleźć się w tym samym miejscu. Albo ja coś pominąłem, albo rzeczywiście brak tutaj pewnej logiki. W każdym razie Tom King zrobił w krótkim czasie z głównego bohatera połączenie Supermana i bezmózgiego mięśniaka, do czego nigdy nie powinno dojść.

Sam Bane zaprezentowany zostaje jako wyleczony z uzależnienia od Venomu, nagi pan i władca Santa Prisca. Dlaczego nagi? Bo taką koncepcję miał akurat scenarzysta. Pewnie miał sprawiać wrażenie bardziej przerażającego, ale mnie najzwyczajniej taki widok śmieszył. Czekałem, aż ktoś wykorzysta "słaby punkt" będącego w stroju Adama Bane'a podczas finałowej walki, ale niestety do tego nie doszło. Ironia z mojej strony jest oczywiście zamierzona, ale skoro autor przedstawia nowe oblicze Bane'a, to powinien w logiczny sposób zadbać o każdy szczegół i każdą ewentualność. Bane to dla mnie jednorazowy złoczyńca, który sprawdził się jedynie na potrzeby "Knightfallu", a później jedynie Gail Simone znalazła dla niego ciekawe zastosowanie w ramach SECRET SIX. King podobnie jak wielu innych próbował ponownie umiejscowić sensownie Bane'a w świecie Batmana, ale zdecydowanie mu to nie wyszło. Nie na tym etapie, bo jak wiemy będzie próbował w kolejnej historii. Pomimo wielu minusów znalazłem o dziwo jedną rzecz, która mi się podobała. Chodzi o ironiczne słowa wypowiedziane przez gacka do pokonanego Bane'a tuż przed opuszczeniem wyspy.

O ile główna historia nie przypadła mi do gustu i była odarta z emocji, o tyle dwuczęściowy epilog z udziałem Catwoman stanowił miłą odskocznię. Dwoje kochanków reprezentujących różne strony barykady i połączonych zakazaną miłością spędzają ostatnią wspólną noc przed tym, jak Selina trafi do więzienia. Mamy tutaj zarówno wspólne łapanie trzecioligowych złoczyńców, ciekawe wyjaśnienie historii związanej z oskarżeniem Catwoman o morderstwo 237 osób, a także romantyczną noc pod otwartym niebem. Bardzo klimatyczne i ukazujące z zupełnie innej strony Batmana zeszyty, które przynajmniej w pewnym stopniu zacierają słabe wrażenie, jakie zostawiła wycieczka na Santa Prisca.

Pod względem szaty graficznej, podobnie jak to miało miejsce w pierwszym tomie, jest bardzo dobrze i plastykom odpowiedzialnym za warstwę wizualną obu części nie można nic zarzucić. Mikel Janin to ścisła czołówka artystów pracujących obecnie dla DC, co pokazuje w każdym z pięciu narysowanych przez siebie zeszytów. Szczególnie mocne wrażenie robi na odbiorcy czwarty rozdział, gdzie twórca ten w fenomenalny, oryginalny i spektakularny sposób ukazuje za pomocą rozciągniętych na dwie strony kadrów walkę Batmana z oddziałem Bane'a. Mitch Gerads prezentuje z kolei na pierwszy rzut oka znacznie mniej atrakcyjny i bardziej brudny styl. Sprawdza się on jednak idealnie w tak specyficznej i klimatycznej opowieści, jak  "Rooftops", gdzie dużą rolę odgrywa również odpowiednio dobrana kolorystyka, za którą także odpowiada Gerads. Kilka kadrów nawiązujących do pierwszego spotkania Seliny oraz Mrocznego Rycerza pokazało z kolei nową, nieznaną "twarz" Geradsa. Jestem jak najbardziej za tym, aby znany z SHERIFF OF BABYLON artysta częściej gościł na łamach BATMANA.

Patrząc pod kątem pierwszego wydania zbiorczego, w tomie I AM SUICIDE nie ma żadnej poprawy, jest o dziwo chyba nawet jeszcze gorzej. Warty uwagi jest tak naprawdę tylko i wyłącznie dwuczęściowy przerywnik z udziałem Catwoman. BATMAN to zdecydowanie nadal nie jest komiks, na którego kolejne odsłony czeka się z wielką niecierpliwością. Rysunki wprawdzie cały czas stoją na wysokim poziomie (podobnie jak alternatywne okładki genialnego Tima Sale'a) i stanowią o sile tego tytułu, lecz pod względem scenariusza został utrzymany wręcz przeciwny trend, wciąż jest słabo. Ładna oprawa graficzna to za mało. Nudna narracja oraz osobiste przemyślenia Batmana, powtarzalne i niskiej jakości dialogi, nieudana próba pokazania Bane'a z nowej, bardziej przerażającej strony oraz największy i powtórzony z pierwszego tomu grzech - totalny brak wyczucia, jeśli chodzi o sposób myślenia oraz postępowania Mrocznego Rycerza. To są poważne bolączki, które odbierają satysfakcję z czytania tego komiksu. Jak na razie wszystko wskazuje na to, że nie ma co liczyć chyba na jakieś nagłe olśnienie Toma Kinga i trzeba po prostu cieszyć się z nielicznych zeszytów, które od czasu do czasu temu scenarzyście wychodzą. A szkoda, bo BATMAN jeszcze rok temu pod względem jakości był w czołówce tytułów wydawanych przez DC, a teraz wlecze się w ogonie serii z logo Rebirth.

Ocena: 2,5/6

Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN #9 - 15.

Jeśli powyższa recenzja nie zdołała Was odstraszyć, to drugi tom przygód Batmana autorstwa Toma Kinga znajdziecie oczywiście m.in. w sklepie ATOM Comics.

Dawid Scheibe

2 komentarze:

  1. Hm, widać King wzorował się na Batmanie z "Batman v Superman".

    OdpowiedzUsuń
  2. Próbowałem wkręcić się w batmana po wielu latach i ten run Kinga zakończyłem chyba na 12 numerze. Cóż mogę napisać, niestety doczekaliśmy czasów gdy filmy mają o wiele wyższy poziom niż komiksy. Ten run wydawał mi się bez ładu i składu. Zastanawiałem się czemu często nie jarzę co się dzieje i po co. Na szczęście ta recenzja uwiadomiła mi, że to nie ze mną coś nie tak.
    Od Toma Kinga czytałem chyba tylko Omega Men i przy tym Batmanie ta prosta rebelia z jednym tylko plot twistem w środku jest niesamowicie przejrzystą i satysfakcjonującą historią.
    Przypuszczam, że jego Sheriff of Babylon przy tym to instant eisner ;)

    OdpowiedzUsuń