Ukazywanie się komiksu w formie
dwutygodnika ma między innymi taką zaletę, że znacznie szybciej do sprzedaży
trafia kolejne wydanie zbiorcze. Tak jest również w przypadku serii BATMAN
pisanej przez Toma Kinga, wobec której od początku czytelnicy mieli duże
wymagania. Nie ma co się oszukiwać, że inauguracyjna historia nie powaliła na
kolana, a sposób pisania przez nowego scenarzystę przygód Mrocznego Rycerza
znacznie odbiega jakością od tego, co pokazał w swoim runie Scott Snyder. Tym
samym mój początkowy entuzjazm znacznie osłabł, ale nadal byłem pełen nadziei
na to, że King dopiero się rozkręca i w kolejnych rozdziałach wejdzie już na
właściwe tory. Sprawdźmy, czy tak się stało.
Zaczynamy tym razem od zeszytu z
numerem 9, ale to wcale nie znaczy, że coś ważnego nas ominęło z głównej
historii. Zeszyty 7 oraz 8 brały po prostu udział w batmanowym crossover
"Night of The Monster Men", którym to wydarzeniem szczerze mówiąc nie
warto sobie specjalnie zawracać głowy. Zachowana została ciągłość wydarzeń i na
samym wstępie widzimy konsekwencje tajemniczego spotkania Batmana z szefową
Suicide Squad, która przedstawiona została w ramach epilogu w zeszycie szóstym.
Mroczny Rycerz pilnie potrzebuje odnaleźć i sprowadzić do Gotham
Psycho-Pirate'a, który jak pamiętamy z poprzedniej historii jest odpowiedzialny
za psychiczną demolkę dokonaną w głowie Claire/Gotham Girl. Problem polega na
tym, że złoczyńca ten znajduje się teraz w posiadaniu jednego z największych
wrogów Batmana - Bane'a. Kolejny problem to lokalizacja, gdyż Psycho-Pirate
trzymany jest w dobrze strzeżonej i odciętej od świata twierdzy Bane'a na
wyspie Santa Prisca. Do tej misji Człowiek-Nietoperz zmuszony jest zorganizować
własny Oddział Samobójców złożony z wybranych przez siebie
"lokatorów" Azylu Arkham. Brzuchomówca, Bronze Tiger, Jewelee, Punch
oraz Catwoman mają pomóc osiągnąć cel, w przeciwnym razie może dojść w
najlepszym przypadku do powtórki z "Knightfallu".
Sam pomysł z rekrutacją i
wykorzystaniem przez Batman mniej lub bardziej znanych złoczyńców zapowiadał
ciekawą historię i masę możliwości do pokazania przez scenarzystę, ale niestety
szybko okazało się, że to jedynie miłe złego początki. Teoretycznie każda z
wyżej wymienionych postaci ma do wykonania jakieś zadanie, ale oprócz
działającej na różne fronty Catwoman tak naprawdę ma się wrażenie, jakby
złoczyńcy ci byli wciśnięci do historii na siłę. Unikający walki i bazujący na
swoich różnorakich gadżetach Punch oraz Jewelee zgodnie z moimi
przypuszczeniami okazali się nieatrakcyjni, głupkowaci i mało poważni, dodani
chyba tylko dla kontrastu. Weskerowi przypadł w udziale tylko jeden fajny
moment, a konkretnie finałowa konfrontacja z Psycho-Pirate'em. Bronze Tiger jak
dla mnie sprawiał wrażenie niewidzialnego. Niby był, a równie dobrze mogło go
nie być. Równie dobrze Batman mógł zatrudnić do tej roboty jedynie Selinę, a
całość z pewnością nie wypadłaby słabej, może nawet i lepiej.
Mroczny Rycerz w I AM SUICIDE znów nie
przypomina znanego i lubianego detektywa, stratega, czy chłodnej osoby o
niezwykłej inteligencji. Zamiast tego mamy głównie myślącego nie głową, a
pięściami, ślepo opętanego rządzą zemsty szaleńca, żeby nie powiedzieć głupka.
No bo jak inaczej określić kogoś, kto bez większego sensu rzuca się w otwartym
polu na uzbrojoną armię składającą się z dziesiątek żołnierzy Bane'a. Dodam
przy tym, że jakimś dziwnym cudem żadna z wystrzelonych w jego kierunku kul nie
trafia celu !!! A ja myślałem, że Batman "ujeżdżający" samolot z
poprzedniej części to był szczyt absurdu. Niestety nie. W dodatku strasznie
nudne są kwestie wkładane w usta Mrocznego Rycerza, jak i te umieszczone w
formie narracji pierwszoosobowej. Nie kupuję Batmana powtarzającego w koło
słowa: "złamię ci/jemu kręgosłup!", czy też nastawiającego sobie z
łatwością wspomniany kręgosłup i za chwilę ruszającego do walki, jakby nigdy
nic. Nie mogę zrozumieć także tego, że w jednym momencie Bruce znajduje się tuż
nad czaszkowym tronem Bane'a, a w kolejnym numerze musi pokonać (walcząc z cała
armią Bane'a...) drogę od dołu aż na samą górę, aby znów znaleźć się w tym
samym miejscu. Albo ja coś pominąłem, albo rzeczywiście brak tutaj pewnej
logiki. W każdym razie Tom King zrobił w krótkim czasie z głównego bohatera
połączenie Supermana i bezmózgiego mięśniaka, do czego nigdy nie powinno dojść.
Sam Bane zaprezentowany zostaje jako
wyleczony z uzależnienia od Venomu, nagi pan i władca Santa Prisca. Dlaczego
nagi? Bo taką koncepcję miał akurat scenarzysta. Pewnie miał sprawiać wrażenie
bardziej przerażającego, ale mnie najzwyczajniej taki widok śmieszył. Czekałem,
aż ktoś wykorzysta "słaby punkt" będącego w stroju Adama Bane'a
podczas finałowej walki, ale niestety do tego nie doszło. Ironia z mojej strony
jest oczywiście zamierzona, ale skoro autor przedstawia nowe oblicze Bane'a, to
powinien w logiczny sposób zadbać o każdy szczegół i każdą ewentualność. Bane
to dla mnie jednorazowy złoczyńca, który sprawdził się jedynie na potrzeby
"Knightfallu", a później jedynie Gail Simone znalazła dla niego
ciekawe zastosowanie w ramach SECRET SIX. King podobnie jak wielu innych
próbował ponownie umiejscowić sensownie Bane'a w świecie Batmana, ale
zdecydowanie mu to nie wyszło. Nie na tym etapie, bo jak wiemy będzie próbował
w kolejnej historii. Pomimo wielu minusów znalazłem o dziwo jedną rzecz, która
mi się podobała. Chodzi o ironiczne słowa wypowiedziane przez gacka do
pokonanego Bane'a tuż przed opuszczeniem wyspy.
O ile główna historia nie przypadła mi
do gustu i była odarta z emocji, o tyle dwuczęściowy epilog z udziałem Catwoman
stanowił miłą odskocznię. Dwoje kochanków reprezentujących różne strony
barykady i połączonych zakazaną miłością spędzają ostatnią wspólną noc przed
tym, jak Selina trafi do więzienia. Mamy tutaj zarówno wspólne łapanie
trzecioligowych złoczyńców, ciekawe wyjaśnienie historii związanej z
oskarżeniem Catwoman o morderstwo 237 osób, a także romantyczną noc pod
otwartym niebem. Bardzo klimatyczne i ukazujące z zupełnie innej strony Batmana
zeszyty, które przynajmniej w pewnym stopniu zacierają słabe wrażenie, jakie
zostawiła wycieczka na Santa Prisca.
Pod względem szaty graficznej,
podobnie jak to miało miejsce w pierwszym tomie, jest bardzo dobrze i plastykom
odpowiedzialnym za warstwę wizualną obu części nie można nic zarzucić. Mikel
Janin to ścisła czołówka artystów pracujących obecnie dla DC, co pokazuje w
każdym z pięciu narysowanych przez siebie zeszytów. Szczególnie mocne wrażenie
robi na odbiorcy czwarty rozdział, gdzie twórca ten w fenomenalny, oryginalny i
spektakularny sposób ukazuje za pomocą rozciągniętych na dwie strony kadrów
walkę Batmana z oddziałem Bane'a. Mitch Gerads prezentuje z kolei na pierwszy
rzut oka znacznie mniej atrakcyjny i bardziej brudny styl. Sprawdza się on
jednak idealnie w tak specyficznej i klimatycznej opowieści, jak "Rooftops", gdzie dużą rolę odgrywa
również odpowiednio dobrana kolorystyka, za którą także odpowiada Gerads. Kilka
kadrów nawiązujących do pierwszego spotkania Seliny oraz Mrocznego Rycerza
pokazało z kolei nową, nieznaną "twarz" Geradsa. Jestem jak
najbardziej za tym, aby znany z SHERIFF OF BABYLON artysta częściej gościł na
łamach BATMANA.
Patrząc pod kątem pierwszego wydania
zbiorczego, w tomie I AM SUICIDE nie ma żadnej poprawy, jest o dziwo chyba nawet
jeszcze gorzej. Warty uwagi jest tak naprawdę tylko i wyłącznie dwuczęściowy
przerywnik z udziałem Catwoman. BATMAN to zdecydowanie nadal nie jest komiks,
na którego kolejne odsłony czeka się z wielką niecierpliwością. Rysunki
wprawdzie cały czas stoją na wysokim poziomie (podobnie jak alternatywne
okładki genialnego Tima Sale'a) i stanowią o sile tego tytułu, lecz pod
względem scenariusza został utrzymany wręcz przeciwny trend, wciąż jest słabo. Ładna
oprawa graficzna to za mało. Nudna narracja oraz osobiste przemyślenia Batmana,
powtarzalne i niskiej jakości dialogi, nieudana próba pokazania Bane'a z nowej,
bardziej przerażającej strony oraz największy i powtórzony z pierwszego tomu
grzech - totalny brak wyczucia, jeśli chodzi o sposób myślenia oraz
postępowania Mrocznego Rycerza. To są poważne bolączki, które odbierają
satysfakcję z czytania tego komiksu. Jak na razie wszystko wskazuje na to, że
nie ma co liczyć chyba na jakieś nagłe olśnienie Toma Kinga i trzeba po prostu
cieszyć się z nielicznych zeszytów, które od czasu do czasu temu scenarzyście
wychodzą. A szkoda, bo BATMAN jeszcze rok temu pod względem jakości był w czołówce tytułów
wydawanych przez DC, a teraz wlecze się w ogonie serii z logo Rebirth.
Ocena: 2,5/6
Opisywane wydanie zawiera materiał z komiksów BATMAN #9 - 15.
Jeśli powyższa recenzja nie zdołała Was odstraszyć, to drugi tom przygód Batmana autorstwa Toma Kinga znajdziecie oczywiście m.in. w
sklepie ATOM Comics.
Dawid Scheibe
Hm, widać King wzorował się na Batmanie z "Batman v Superman".
OdpowiedzUsuńPróbowałem wkręcić się w batmana po wielu latach i ten run Kinga zakończyłem chyba na 12 numerze. Cóż mogę napisać, niestety doczekaliśmy czasów gdy filmy mają o wiele wyższy poziom niż komiksy. Ten run wydawał mi się bez ładu i składu. Zastanawiałem się czemu często nie jarzę co się dzieje i po co. Na szczęście ta recenzja uwiadomiła mi, że to nie ze mną coś nie tak.
OdpowiedzUsuńOd Toma Kinga czytałem chyba tylko Omega Men i przy tym Batmanie ta prosta rebelia z jednym tylko plot twistem w środku jest niesamowicie przejrzystą i satysfakcjonującą historią.
Przypuszczam, że jego Sheriff of Babylon przy tym to instant eisner ;)