środa, 24 grudnia 2014

BATMAN: THE CULT

Przemek Mazur powraca z archiwalną recenzją swojego autorstwa.


Dlaczego się nie powiodło?

Wydawało się, że zaistniały wszystkie czynniki konieczne do stworzenia komercyjnego hitu, a być może nawet komiksu wybitnego, wyrastającego ponad sezonowe notowania sprzedaży. Wyróżniający się scenarzysta, znakomity ilustrator, który wielokrotnie udowodnił swą warsztatową sprawność, postać słusznie uchodząca za jedną z najciekawszych pośród superbohaterskich osobowości oraz wzorzec w postaci komiksu na trwałe zapisanego w annałach tegoż gatunku.
Mimo tego, oraz kampanii promocyjnej, czteroczęściowa mini-seria BATMAN: THE CULT cieszyła się umiarkowaną popularnością obecnie pozostając jedną z najbardziej zapomnianych opowieści z Mrocznym Rycerzem w roli głównej.

Czy słusznie? Takie wrażenie można odnieść po lekturze wstępnych partii pierwszego z epizodów tej mini-serii. Tok fabuły zdaje się prowadzony zbyt chaotycznie i mało komunikatywnie. Czytelnik może poczuć się nieco zdezorientowany nie wyczuwając, w jakim kierunku zmierza niniejsza historia. Czyżby kolejna konfrontacja z Jokerem jako głównym oponentem? Pozory... Prędko bowiem okazuje się, że zamaskowane alter ego Bruce'a Wayne'a zmuszone będzie stawić czoła zupełnie nowemu przeciwnikowi. I jak pokaże dalszy rozwój wypadków, "wielebny" Deacon Joseph Blackfire (bo o nim właśnie mowa) okaże się może nie aż tak dalece psychopatycznym osobnikiem, co wspomniane wyżej główne "Bemezis" Mrocznego Rycerza, niemniej z pewnością równie niebezpiecznym, a przy tym znacznie bardziej wyrachowanym oponentem.

Ów charyzmatyczny "kapłan", obdarzony przy tym długowiecznością, obecnie należy do grona niemal zapomnianych przeciwników Bruce'a Wayne'a. Stąd tylko co bardziej zagorzali fani ekscentrycznego miliardera z Gotham City zdają sobie sprawę jak dotkliwie okaleczył on psychikę Mrocznego Rycerza. Zdradzając nieco szczegóły, Deacon nie tylko zafundował Batmanowi "pranie mózgu", ale też doprowadził do opuszczenia przezeń jego miasta. Widać zatem to nie Bane jako pierwszy złamał najbystrzejszego z superbohaterów DC.

Znaczna część niniejszej opowieści to zarówno majaki, jak i bardziej świadome przemyślenia tytułowego bohatera. Rwąca się fabuła może przyprawić niektórych czytelników o rozdrażnienie. Z drugiej strony generuje atmosferę usidlenia i swoistego, obsesyjnego lęku. Zwłaszcza w epizodzie trzecim i czwartym napięcie wzrasta. Wróg może czaić się niemal wszędzie, a draby Deacona de facto przejmują kontrolę nad miastem. Sprowadzony na skraj wytrzymałości psychicznej Batman nie jest w stanie powstrzymać tego procederu. Ku zgrozie zarówno miejskiej policji, jak i zwykłych obywateli wygląda na to, że po raz pierwszy sytuacja całkowicie wymknęła mu się spod kontroli...

Nawet obecna tu postać Robina dalece odbiega od wizerunku, jakim przez całe lata raczono jego fanów na łamach m.in. DETECTIVE COMICS Mimo że kostium pozostał bez zmian (jak pamiętają fani tej postaci modyfikacji w tym zakresie dokonano dopiero kilka lat później, o czym w polskim przedruku BATMANA z lutego 1992 roku) to raczej trudno upatrywać się w nim "Cudownego Chłopca" z uśmieszkiem łojącego skórę przerażonym opryszkom. Wszystko zresztą staje się jasne w chwili, gdy uświadomimy sobie, że pod maską pomocnika Batmana skrywa się ktoś inny niż przymilny Dick Grayson, podpora Nastoletnich Tytanów oraz ulubieniec starszych pań wypiekających ciastka. W tym momencie dziejowym w roli tej udzielał się niejaki Jason Todd, młodzieniec kompletnie różny pod względem profilu osobowości. Dorastający w gothamskich slumsach nigdy nie przebierał w środkach, a jego skłonność do okrucieństwa przy równoczesnym czerpaniu zeń satysfakcji prędko stała się dostrzegalna dla spostrzegawczego Bruce'a Wayne'a. Widać to także na przykładzie tej fabuły, bowiem Jason także i tu niejednokrotnie przejawia wyraźną "nadpobudliwość". W przypadku tej opowieści takie poprowadzenie postaci sprawdziło się wręcz idealnie. Zbrutalizowana, przygnębiająca historia stała się doskonałą wręcz areną dla niekonwencjonalnego Todda, czemu nie przeszkodził nawet, co tu kryć, kuriozalny kostium.

Berni Wrighston już na etapie zaistnienia omawianego komiksu (czyli w roku 1988) cieszył się zasłużoną estymą klasyka i jednego z najbardziej inspirujących grafików w branży (niektórzy dopatrują się jego wpływów w twórczości m.in. Andreasa Martensa). Jego ilustracje przyozdobiły nie tylko komiksy (HOUSE OF SECRETS, SWAMP THING), ale też liczne pozycje książkowe jak np. ROK WILKOŁAKA Stephena Kinga. Nic zatem dziwnego, że jego precyzyjną stylistykę z niezmiennym zadowoleniem akceptował zarówno ogół czytelników, jak i krytycy. Nie dziwi też okoliczność, że to właśnie jemu zaproponowano sporządzenie oprawy graficznej dla tytułu z założenia szykowanego na hit.

Myliłby się jednak ten, kto spodziewał się typowej dla tego artysty maniery graficznej pełnej charakterystycznych, "szerokokątnych" zbliżeń oraz niemal miedziorytniczego operowania kreską. Miast tego, Wrightson wprowadził znaczne modyfikacje warsztatowe do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka trudno domyślić, kto jest autorem zamieszczonych tu rysunków. Brak płynności kreski i delikatny chaos szkicu przywodzi nieco na myśl ówczesne dokonania Franka Millera, co może być słusznym tropem ze względu na zamiar nawiązania do legendarnego dzieła tego twórcy. Narracja "telewizyjna" znana z POWROTU MROCZNEGO RYCERZA również wskazuje na to źródło inspiracji. 

Z kolei niektóre kadry z epizodu drugiego i trzeciego zdają się wykonane według wzorców Cama Kenndy'ego. Widać zatem, że Wrightson korzystał z dobrych wzorców, choć chyba nie do końca zdecydował się w jakim kierunku ma zamiar poprowadzić swój styl. I choć ustrzegł się epigonizmu to jednak czytelnicy prawdopodobnie dostrzegli to wahanie nie w pełni akceptując zaproponowaną formułę graficzną. Mimo to warto zapoznać się z tym tytułem chociażby ze względu na ów eksperyment mistrza amerykańskiego komiksu. Na uwagę zasługuje też nietypowe zakomponowanie okładek każdego z czterech epizodów tej mini-serii. Miast pełno wymiarowego kadru Wrightson skupia uwagę czytelnika jedynie na fragmencie większej całości. W porównaniu z ówczesnymi okładkami regularnych miesięczników poświęconych Batmanowi było to istotne novum.

Powtórzenie sukcesu wielokrotnie przywoływanego POWROTU MROCZNEGO RYCERZA nie powiodło się. THE CULT chyba zbyt na siłę starano się porównywać do wcześniejszego o dwa lata hitu. Tymczasem do sprzedaży trafił tytuł kompletnie różny niż się pierwotnie spodziewano. Stąd ta marketingowa gra okazała się chybioną taktyką. Starlin i Wrightson to twórcy zbyt wprawni w swym rzemiośle, by zadowolić się jedynie statusem naśladowców. Dlatego też efekt ich pracy dalece przerósł oczekiwania zarówno zarządu DC jak i czytelników, chyba jeszcze nie w pełni gotowych na przyjęcie tego typu dzieła. Naturalistycznie ukazywane okrucieństwo miało już swój precedens w komiksach tej konwencji. Tutaj jednak obaj twórcy podążyli dalej oferując produkt końcowy nie w pełni przyswajalny dla ówczesnych odbiorców. Zbiorcze wydanie z roku 1991 również spotkało się z chłodnym przyjęciem.

Obecnie na ów komiks zwykło spoglądać się znacznie bardziej łaskawym okiem. Jednakże od tamtej pory zaistniała niejedna udana opowieść z Mrocznym Rycerzem w roli głównej (jak chociażby późniejsza o rok przejmująca fabuła z albumu A DEATH IN THE FAMILY - pierwotnie wydana na łamach BATMAN nr 426-429 - nomen omen według scenariusza Starlina). Stąd raczej próżno wypatrywać renesansu zainteresowania tą mini-serią. Pozostaje jednak interesującym świadectwem pewnej tendencji w komiksie superbohaterskim zaistniałej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych minionego wieku, a zarazem eksperymentu zrealizowanego przez dwóch wybitnych twórców.

Przemysław Mazur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz