Przenosimy recenzje z DC Multiverse i mamy w gotowości kilka, które napisał Przemek Mazur. Dziś pierwsza z nich.
Świat bez mężczyzn? Polskim widzom raczej nie trzeba przypominać gdzie
już to widzieliśmy. Jednakże dobre pomysły wędrują różnymi ścieżkami,
bowiem Brian K. Vaughan wpadł na niemal identyczny koncept co Juliusz
Machulski. Oto bowiem już w premierowym epizodzie tej serii z nie do
końca jasnych przyczyn wymiera zarówno cała męska populacja jak i
pozostali przedstawiciele ssaków posiadających chromosom Y. Z
niespodziewanej hekatomby cało wychodzi Yoryk Brown oraz jego małpa
Ampersand. Już w toku pierwszej opowieści pojawiają się przesłanki co do
przyczyn zaistnienia tej zaiste niecodziennej sytuacji. Niemniej póki
co do to jedynie zbiór mglistych poszlak. I chociaż sam Yoryk może
sprawiać wrażenie osobnika z lekka fajtłapowatego, a zarazem
neurotycznego romantyka, to jednak w skrajnie niesprzyjających warunkach
radzi sobie zaskakująco dobrze – nawet w hermetycznym bunkrze
zatrzaśniętym na, bagatela, trzydzieści lat. Umiejętność uwalniania się z
wszelkiego rodzaju kajdanek, łańcuchów czy kaftanów bezpieczeństwa
bardzo mu się przyda, bo na kartach sześćdziesięciu odcinków poświęconej
rzeczonemu serii nie raz przyjdzie temuż młodzikowi zmierzyć się z
pozornie przerastającymi go wyzwaniami.
Oryginalnie rozpisana konstrukcja fabularna pierwszej odsłony Y to kolejny dowód na kunszt Vaughana, który pomimo młodego wieku już na tym etapie dał dowód swej nietuzinkowości oraz chęci podejmowania nieco śmielszych wyzwań. Przejawiło się to nie tylko w tematyce, ale też strukturze otwarcia cyklu zbiegającej się dokładnie w feralnej dla niemal wszystkich mężczyzn chwili. Pomimo mnogości zaistniałych tu postaci rzeczony scenarzysta doskonale poradził sobie z oddaniem wyrazistych osobowości, które będą towarzyszyły czytelnikowi przez kolejne kilkadziesiąt odcinków. Mamy tu zatem stanowczą matkę tytułowego bohatera, która w skutek zaistniałych wypadków objęła funkcje prezydenta Stanów Zjednoczonych; siostrę Yoryka – Hero – należącą do sekty zblazowanych „amazonek”; liderkę tej grupy – charyzmatyczną, a zarazem okrutną Wiktorie, personifikacje drapieżnej odmiany feminizmu; czy w końcu Agentkę 355 deklarującą swą przynależność do znanej z doby tzw. I wojny o niepodległość USA (1775-1783) organizacji Culper Ring. Więcej w tym wszystkim pytań niż odpowiedzi i dopiero dalszy rozwój wypadków wskaże nam w jaką stronę ukierunkuje tę serie Brian K. Vaughan.
Niemniej już na tak wczesnym etapie daje się odczuć rozleglejszy zamysł twórczy tegoż scenarzysty zmierzający do ściśle sprecyzowanego finału. Ta okoliczność nie dziwi, bowiem wielokrotnie udowodnił on swoją sprawność warsztatową, niemal wzorcowo przeniesioną z podręczników tworzenia scenariuszy. Dla tak młodego stażem twórcy podobnego rodzaju wyzwanie z pewnością nie należało do łatwych; niemniej już na początku pierwszej odsłony serii widać jasno, że z podjętym zadaniem radzi on sobie wręcz brawurowo. I chociaż brak licznych pościgów, eksplozji i reszty podobnego rodzaju atrakcji, to jednak trudno doszukiwać się tu chociażby minimalnych dłużyzn, czy zbędnych dialogów. Cieszy też umiejętne, a zarazem wyzbyte zbędnego patosu ukazanie realiów „świata na krawędzi”, katastroficznej rzeczywistości skazanej na stopniowo agonię. Niepokoi natomiast irytująca skłonność pomysłodawcy do wpisywania się w obłudne schematy poprawności politycznej. Przejawiło się to m.in. w scenie rozgrywającej się na terenie Palestyny. Izraelscy żołnierze deklarują troskę o zagranicznych dziennikarzy, a przy okazji używają wobec Arabów gumowych (che, che ...) pocisków. Naiwna fikcja.
Płynna kreska Pii Gerrery może sprawiać wrażenie zbyt pobieżnej, dostosowanej bardziej do wymogów animacji niż komiksu. Ta konwencja cieszy się jednak akceptacją u zaoceanicznych czytelników o czym świadczą wysokie wyniki sprzedaży tytułów sygnowanych przez m.in. Darvyna Cooke’a czy Phila Hestera. Swoboda z jaką wspomniana chwilę temu ilustratorka kreuje wizerunek kolejnych postaci świadczy o jej gruntownym przygotowaniu. Przejrzystość, umiejętne kadrowanie, perspektywiczna bezbłędność – wszystko to pogłębia wyjątkową lekkość z jaką scenarzysta rozpisał zaistniałe tu dialogi. Trudno o bardziej udany efekt końcowy ich wysiłków.
Wykonane akwarelami okładki J.G. Jonesa jedynie pozornie sprawiają wrażenie efektownych. W zestawieniu z okładkami głównonurtowych miesięczników DC (jak też innych edytorów) mogą prezentować się korzystnie. Niestety w konfrontacji z dokonaniami Glenna Fabry’ego (HOUSE OF MYSTERY) czy Kenta Williamsa (HELLBLAZER) jawią się jako co najwyżej poprawne; chwilami da się dostrzec brak dopracowania, co widać zwłaszcza na przykładzie epizodu czwartego. Tego typu hiperrealistyczny efekt przy odrobinie wysiłku jest w stanie osiągnąć zdolny uczeń liceum plastycznego. Jak na zawodowca to niestety za mało.
W Stanach kolejnych odcinków Y: THE LAST MAN wypatrywano z niecierpliwością, a i nad Wisłą mamy już całkiem pokaźną gromadkę osób deklarujących zamiłowanie do tegoż cyklu.
Wydanie zbiorcze pierwszych pięciu epizodów to jedynie przysłowiowa „przygrywka” do dalszego toku tej opowieści. I z cała pewnością warto przekonać się co nastąpi dalej, do czego osób zapoznanych z niniejszym tomem raczej nie trzeba długo zachęcać. Kolejny odkrywczy cykl w równie odkrywczym imprincie.
Oryginalnie rozpisana konstrukcja fabularna pierwszej odsłony Y to kolejny dowód na kunszt Vaughana, który pomimo młodego wieku już na tym etapie dał dowód swej nietuzinkowości oraz chęci podejmowania nieco śmielszych wyzwań. Przejawiło się to nie tylko w tematyce, ale też strukturze otwarcia cyklu zbiegającej się dokładnie w feralnej dla niemal wszystkich mężczyzn chwili. Pomimo mnogości zaistniałych tu postaci rzeczony scenarzysta doskonale poradził sobie z oddaniem wyrazistych osobowości, które będą towarzyszyły czytelnikowi przez kolejne kilkadziesiąt odcinków. Mamy tu zatem stanowczą matkę tytułowego bohatera, która w skutek zaistniałych wypadków objęła funkcje prezydenta Stanów Zjednoczonych; siostrę Yoryka – Hero – należącą do sekty zblazowanych „amazonek”; liderkę tej grupy – charyzmatyczną, a zarazem okrutną Wiktorie, personifikacje drapieżnej odmiany feminizmu; czy w końcu Agentkę 355 deklarującą swą przynależność do znanej z doby tzw. I wojny o niepodległość USA (1775-1783) organizacji Culper Ring. Więcej w tym wszystkim pytań niż odpowiedzi i dopiero dalszy rozwój wypadków wskaże nam w jaką stronę ukierunkuje tę serie Brian K. Vaughan.
Niemniej już na tak wczesnym etapie daje się odczuć rozleglejszy zamysł twórczy tegoż scenarzysty zmierzający do ściśle sprecyzowanego finału. Ta okoliczność nie dziwi, bowiem wielokrotnie udowodnił on swoją sprawność warsztatową, niemal wzorcowo przeniesioną z podręczników tworzenia scenariuszy. Dla tak młodego stażem twórcy podobnego rodzaju wyzwanie z pewnością nie należało do łatwych; niemniej już na początku pierwszej odsłony serii widać jasno, że z podjętym zadaniem radzi on sobie wręcz brawurowo. I chociaż brak licznych pościgów, eksplozji i reszty podobnego rodzaju atrakcji, to jednak trudno doszukiwać się tu chociażby minimalnych dłużyzn, czy zbędnych dialogów. Cieszy też umiejętne, a zarazem wyzbyte zbędnego patosu ukazanie realiów „świata na krawędzi”, katastroficznej rzeczywistości skazanej na stopniowo agonię. Niepokoi natomiast irytująca skłonność pomysłodawcy do wpisywania się w obłudne schematy poprawności politycznej. Przejawiło się to m.in. w scenie rozgrywającej się na terenie Palestyny. Izraelscy żołnierze deklarują troskę o zagranicznych dziennikarzy, a przy okazji używają wobec Arabów gumowych (che, che ...) pocisków. Naiwna fikcja.
Płynna kreska Pii Gerrery może sprawiać wrażenie zbyt pobieżnej, dostosowanej bardziej do wymogów animacji niż komiksu. Ta konwencja cieszy się jednak akceptacją u zaoceanicznych czytelników o czym świadczą wysokie wyniki sprzedaży tytułów sygnowanych przez m.in. Darvyna Cooke’a czy Phila Hestera. Swoboda z jaką wspomniana chwilę temu ilustratorka kreuje wizerunek kolejnych postaci świadczy o jej gruntownym przygotowaniu. Przejrzystość, umiejętne kadrowanie, perspektywiczna bezbłędność – wszystko to pogłębia wyjątkową lekkość z jaką scenarzysta rozpisał zaistniałe tu dialogi. Trudno o bardziej udany efekt końcowy ich wysiłków.
Wykonane akwarelami okładki J.G. Jonesa jedynie pozornie sprawiają wrażenie efektownych. W zestawieniu z okładkami głównonurtowych miesięczników DC (jak też innych edytorów) mogą prezentować się korzystnie. Niestety w konfrontacji z dokonaniami Glenna Fabry’ego (HOUSE OF MYSTERY) czy Kenta Williamsa (HELLBLAZER) jawią się jako co najwyżej poprawne; chwilami da się dostrzec brak dopracowania, co widać zwłaszcza na przykładzie epizodu czwartego. Tego typu hiperrealistyczny efekt przy odrobinie wysiłku jest w stanie osiągnąć zdolny uczeń liceum plastycznego. Jak na zawodowca to niestety za mało.
W Stanach kolejnych odcinków Y: THE LAST MAN wypatrywano z niecierpliwością, a i nad Wisłą mamy już całkiem pokaźną gromadkę osób deklarujących zamiłowanie do tegoż cyklu.
Wydanie zbiorcze pierwszych pięciu epizodów to jedynie przysłowiowa „przygrywka” do dalszego toku tej opowieści. I z cała pewnością warto przekonać się co nastąpi dalej, do czego osób zapoznanych z niniejszym tomem raczej nie trzeba długo zachęcać. Kolejny odkrywczy cykl w równie odkrywczym imprincie.
Przemysław Mazur
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz