Kolejny tekst, którego autorem jest Bartosz Józefiak pochodzi z 4 odsłony DCM MAGAZINE.
KINGDOM COME Marka Waida i Alexa
Rossa to komiksowa epopeja z prawdziwego zdarzenia. W rolach głównych, zamiast
greckich bogów: super-bohaterowie świata DC.
Co łączy człowieka z greckim bóstwem? Greccy bogowie mieli
te same cechy charakteru, co ludzie, ich moralność była co najmniej wątpliwa,
ich motywy: nie zawsze (a wręcz rzadko kiedy) słuszne. To, co ich różniło, to
potężne moce, wpływ na wiele ludzkich spraw. Bóg nie miał nacechowania
moralnego (jak w chrześcijaństwie), różnił się od człowieka poziomem siły.
Jeśli tak pojmiemy istotę bóstwa, bohaterowie KINGDOM COME wpisują się w jego
definicję idealnie.
Niezbyt odległa przyszłość. Wszyscy niemal bohaterowie
Justice League odeszli na emeryturę, dochodząc do wniosku, że ich metody nie
pasują do zmieniających się czasów. Ich miejsce zajęli młodsi, nowocześniejsi,
bardziej bezwzględni „herosi” (często są to dzieci „naszych” bohaterów). Ci
jednak niespecjalnie przejmują się losami niewinnych, a ich głównym zajęciem są
jak brutalne walki z nową generacją super-łotrów, niewiele tak naprawdę
różniących się od swoich oponentów. Musi dojść do tragedii, w której zginą
miliony, by poprzednie pokolenie herosów raz jeszcze odkurzyło swoje peleryny i
pod przewodnictwem Supermana i Wonder Woman stanęło do walki z każdym, kto nie
podziela ich punktu widzenia. Rozpoczyna się walka, której apokaliptyczny
finał może przesądzić o losach ludzkości.
Tak rysuje się podstawowy wątek fabuły, wokół którego
zbudowane są pozostałe, dodające historii smaku. I tak: zaniepokojone ONZ
poszukuje „ostatecznego rozwiązania” kwestii super-ludzi. Batman, który również
przeszedł na emeryturę, a w totalitarnym Gotham pilnuje porządku za pomocą
mechanicznych strażników, ma własną odpowiedź na pomysł swojego kolegi w
czerwonym trykocie: konstruuje alternatywną drużynę młodych bohaterów. Lex
Luthor nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z tej wyjątkowej okazji, jaką jest
wojna między meta-ludźmi. Czy to właśnie jego „as w rękawie” okaże się
gwoździem do trumny Supermana? Jest też, last but not least, wątek metafizyczny:
wojnie z obszaru astralnego przygląda się The Spectre razem ze swoją ludzką
kotwicą, kaznodzieją Normanem McCay. To od ich osądu zależeć będzie finał
konfliktu. A w tle cały czas słychać cytaty z biblijnej APOKALIPSY…
Brzmi co najmniej patetycznie? Tak właśnie miało być.
Czytając ten komiks, do głowy przychodzi jedno słowo: „epickie”. Nie jest to
tylko kwestia scenariusza, który zasypuje nas cytatami z BIBLII,
przepowiedniami końca świata i monumentalnymi bitwami. To przede wszystkim
niesamowite „malowane” ilustracje Alexa Rossa przenoszą nas w świat wojny o
globalnym znaczeniu. Kto raz spotkał się z twórczością tego pana, ten wie, o
czym mówię. Graficznie to dzieło jest wręcz przytłaczające, niesamowicie
patetyczne. Ten komiks wygląda jak zmiksowane razem sceny największych walk WŁADCY PIERŚCIENI. Czasami śmiertelna powaga bohaterów i twórców może śmieszyć, ale
jeżeli przymkniemy oko na zupełny brak autoironii i wczujemy się w klimat
epopei, czyta się to bardzo przyjemnie. W jak rzadko którym komiksie, (może
poza HELLBOYEM) oprawa graficzna nie jest tylko przedstawieniem scenariusza,
jest integralną, niezbędną częścią historii. Tylko rysunki/malunki Rossa pasują
do tego śmiertelnie poważnego tonu. Nikt inny nie mógłby go rysować, w innej
szacie graficznej byłby on po prostu śmieszny, a wręcz bezsensowny. Ale jak
ten komiks miałby być rysowany inaczej, skoro opisujemy losy bogów?
KINGDOM COME, opowiada historię
znaną z POWROTU MROCZNEGO RYCERA - co by było, gdyby bohaterowie się
zestarzeli? Przeniesienie bohaterów w czasie dobrze im robi: „Wielka trójka
DC” wygląda w starszej inkarnacji nad wyraz dobrze. Widzimy Batmana łudząco
podobnego do Seana Connery’ego, mniej mrocznego niż zazwyczaj, za to
czarującego i z niezwykle ironicznym poczuciem humoru. Wonder Woman staje się z
kolei zgorzkniałą wojowniczką, która nie osiągnęła swojego celu, a w walce
gotowa jest stosować wszystkie środki, ze śmiertelnymi włącznie. Najlepiej
jednak wypada Superman. Uwaga, uwaga: mamy tu do czynienia z CIEKAWYM komiksem
z Supermanem w roli głównej, a takie dzieła policzymy na palcach jednej ręki
(Już czuję na sobie laserowe spojrzenia fanów Kryptończyka). Kal–El
(konsekwentnie odrzucający określanie siebie ludzkim nazwiskiem) jest
wypalonym, starszym człowiekiem, który ideały odwiesił na kołku razem z
peleryną. Gdy rodzi się potrzeba, powraca jednak do swojej roli. Superman jest
tu wyjątkowo „jakiś”, nie pozbawiony wad, popełniający błędy, za które jemu i
jego towarzyszom przyjdzie słono zapłacić. Pozostałe postacie są mniejszym lub
większym tłem dla tej trójki, oprócz jednej osoby: wzorowanym na prawdziwej
osobie kaznodziei Normanie McCay, który niezwykle szybko daje się wciągnąć w
intrygę bohaterów. W całej historii ma być głosem sumienia walczących, a także
razem ze Spectra - przewodnikiem dla czytelnika. Pomimo okazjonalnego
wygłaszania nieznośnie patetycznych kwestii w stylu: „Teraz bardziej niż
kiedykolwiek potrzeba nam nadziei!” odczuwamy sympatię do starszego pana,
pozbawionego mocy, ale nie rozsądku.
Komiks, ze względu na nazwisko twórcy, przywołuje na myśl
dzieło konkurencji: dwa lata młodsze MARVELS. Historie te bazują na dwóch
przeciwstawnych pomysłach. Z jednej strony mamy próbę ukazania, jak
super-ludzie widziani byliby oczami zwykłego człowieka, co by było, gdyby żyli
tu i teraz, pośród nas. W KINGDOM COME twórcy świadomie
pokazują, eksponują i podkreślają dystans między ludźmi i ich herosami: choć
herosi czasem błądzą, to wciąż mówimy o bóstwach. KINGDOM COME to odpowiedź fanów DC
na falę mroczniejszych herosów. Już pojawienie się Marvela było dekonstrukcją
bohaterów pojmowanych we wcześniejszy sposób. Potem miało być tylko gorzej: od
STRAŻNICY,SPAWN, komiksy z Image, czy dzieła z Vertigo, mówimy o bohaterach,
którzy nie boją się brudzić rąk. W komiksie symbolizuje ich młode pokolenie
herosów, naprzeciwko którego staje Justice League: filar DC. KINGDOM COME to chęć przywołania starych czasów, gdy heros był herosem,
elementem mitologii USA. Z jednej strony monumentalne obrazy pokazują niezwykły
zakres ich mocy, z drugiej: ukazanie wątpliwości i moralnie niejednoznacznych
decyzji pokazuje, że bliżej im do ludzi, niż się wydaje. Koniec końców triumfuje
jednak „stara szkoła”. Bohater jest bohaterem, bo ma zasady i kropka. Mroczni
herosi symbolizowani przez Magoga nie wygrają z czasami nudną, ale jednak
niewzruszoną ostoją amerykańskości w postaci Supermana. „Komiksów nie da się
już robić tak jak w latach czterdziestych, dlatego pokazujemy słabe strony
herosów, ale ideologia od 60 lat jest taka sama” zdają się mówić twórcy. I
dobrze, bo KINGDOM COME to kawał porządnej lektury. Jeśli nie obchodzi Was, jak
zachowują się (amerykańscy) bogowie schodzący z piedestału, kupcie go chociażby
po to, by zobaczyć, jak fantastycznie da się to narysować.
Bartosz Józefiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz