Tekst przeniesiony z DC MULTIVERSE MAGAZIN #4. Przemek Mazur o bat-komiksach zilustrowanych przez Norma Brayfogle'a:
Dla polskiego czytelnika, który miał okazje na bieżąco podczytywać polska edycję BATMANA Norm Breyfogle to niewątpliwie bardzo dobry znajomy. Bo to właśnie temuż zdolnemu grafikowi przyszło zilustrować znaczną część opowieści zawartych we wspomnianym miesięczniku publikowanym w toku lat dziewięćdziesiątych przez legendarne wydawnictwo TM-Semic.
Z miejsca wypada zaznaczyć, że
dorobek tegoż twórcy prezentowano pierwotnie bez zachowania chronologicznego
ciągu. Początkowo bowiem polska odnoga Semica nie miała wpływu na dobór
publikowanych opowieści pozostając uzależniona od materiałów nadsyłanych ze szwedzkiej
centrali. Dopiero wraz z rozwojem wydawnictwa i stopniowym zwiększaniem autonomii
w ramach koncernu sięgnięto również po część wcześniejszych fabuł (np. dynamicznie
zilustrowany numer 6/1992). Niemniej debiut Norma na polskim gruncie przypadł
stosunkowo prędko, bo już w trzecim epizodzie nadwiślańskiego przedruku tegoż
tytułu datowanego na luty 1991 roku. Była to opowieść z udziałem m.in.
klasycznego adwersarza Mrocznego Rycerza znanego jako Oswald Chesterfield
Cobblepot czy jak kto woli Pingwin zamieszczona pierwotnie na kartach 610 i
611 odcinka DETECTIVE COMICS
(styczeń/luty 1990 roku). Po krótkim przerywniku w postaci marcowego wydania BATMANA zilustrowanego przez skądinąd
wprawnego rysownika Eduardo Baretto (choć dla ścisłości okładkę wykonał Norm)
bohater niniejszego tekstu powrócił niemal na stałe do roli głównego twórcy
oprawy graficznej tegoż tytułu. Polski czytelnik nie mógł być świadom, że ma
rzadką okazję obserwacji, z niewielkim zresztą poślizgiem, autentycznej
rewolucji jaka dokonywała się wówczas na łamach tytułów z udziałem alter ego
Bruce’a Wayne’a. Bowiem to właśnie Norm do spółki z brytyjskim scenarzystą
Alanem Grantem (początkowo również z Johnem Wagnerem) nadali tej postaci
ożywczy sznyt za sprawą którego popularność Mrocznego Rycerza, podsycona
niewiele wcześniej gigantycznym sukcesem kinowej wersji jego przygód, ulegała
systematycznemu wzmożeniu. Doprowadziło to nie tylko do zwiększenia sprzedaży
dotychczasowych miesięczników z jego udziałem, ale też do uruchomienia
kolejnego, czwartego już tytułu traktującego o nietypowej krucjacie
multimiliardera Bruce’a Wayne’a (SHADOW
OF THE BAT).
Batmanowi drugiej połowy lat
osiemdziesiątych z pewnością nie brakowało mroku. Zadbał o to m.in. scenarzysta
Jim Starlin tworząc tak przejmujące opowieści jak A
DEATH IN THE FAMILY czy THE
CULT. Usiłowano również zainplantować nowych oponentów
(m.in. Deacona Blackfire’a), a i oprawę graficzną powierzano wyróżniającym
się plastykom pokroju Toma Mandrake’a czy Davidowi Mazzucchelli. Mimo to wersja
duetu Grant/Breyfogle okazała się w swym realizmie dalece bardziej
przekonująca. Choć i wcześniej Batman nie stronił od zapuszczania się w mroczne
zaułki swego rodzinnego miasta to jednak za sprawą pełnej ekspresji kreski
Norma panująca w nich nędza stałą się niemal namacalna, co doskonale oddają
m.in. retrospekcje zawarte w opowieści Demoni (nr 5/1991) czy
fabule w której debiutował Harold Allnut (7/1992), zdeformowany spec od
elektroniki wspomagający swego czasu Mrocznego Rycerza. Siłą rzeczy ta
tendencja ukazywania świata przedstawionego znalazła również swój przejaw w
treści poruszanych fabuł. Nowatorskość scenarzysty znalazła najpełniejszy wyraz
w wykreowaniu przezeń przekonujących oponentów, które to osobowości zdołały na
trwałe zaimplantować się w ramach mitologii Detektywa w Pelerynie. Z miejsca
wypada przyznać, że nie było to łatwe zadanie, bowiem fani wyczynów Bruce’a
Wayne’a z dużym dystansem odnosili się do tego typu inicjatyw i tylko
nielicznym spośród grona nowych postaci, które ośmieliły się przeciwstawić
bohaterowi serii udawało się na trwałe zyskać czytelniczą przychylność.
Tymczasem obecnie raczej nie sposób wyobrazić sobie panteonu wrażych
osobowości Batmana bez Mr Zsasza, specyficznego duetu Brzuchomówca/Scarface,
a zwłaszcza Anarcha, który z czasem doczekał się nawet solowej, choć niestety
efemerycznej serii zilustrowanej przez – jakże by inaczej – właśnie Norma.
Natomiast na boczny tor odsunięto dotychczasowych przeciwników obrońcy Gotham
takich jak wspominany Pingwin, Two-Face, a nawet Joker (pojawił się epizodycznie
w numerze 6/1991). Wizerunek zaś co poniektórych uległ odważnej modernizacji
(Catwoman i Catman w tym samym wydaniu) nadającej im przekonującej
drapieżności. Dla amerykańskich czytelników był to swoisty szok przemieszany z
odczuciem konstruktywnego odświeżenia
Zamaskowanego Krzyżowca. Nieco inaczej kształtowały się
odczucia fanów nad Wisłą rozpoczynających dopiero zapoznawanie się z perypetiami
tej niezwykłej postaci. Bowiem z zamieszczonych na klubowych stronach listach
dało się odczuć wyczekiwanie na konfrontacje Batmana z jego klasycznymi
oponentami – zwłaszcza Jokerem, który z miejsca usytuował się w czołówce
ulubionych łotrów polskiego czytelnika. Swoistym remedium na ten stan rzeczy
miała okazać się postać Idioty wykreowana za sprawą powikłanej umysłowości
Petera Milligana. Niniejszą fabułę zawartą w wakacyjnych numerach (7-8)
polskiego BATMANA
z 1993 roku Norm rozrysował do spółki z Jimem Aparo, nestorem batmanicznych
fabuł przy których tworzeniu udzielał się już u schyłku lat sześćdziesiątych. Przez licznych czytelników tzw. Idiot Saga
wciąż uważana jest za jeden z najlepiej napisanych utworów z udziałem
Mrocznego Rycerza. Z reguły intrygujące opowieści pióra zarówno Granta, jak
wzmiankowanego chwilę temu Milligana sprawiły, że również i „lechicki”
czytelnik stopniowo przychylniej wejrzał na wrażych osobników zaistniałych
dzięki inwencji brytyjskich scenarzystów. Walnie przyczynił się ku temu
również Norm, czy może raczej tworzone przezeń ilustracje.
Grant nie poprzestał jednak na
innowacjach w gronie oponentów Mrocznego Rycerza. Postanowił bowiem gruntownie
„przemeblować” również płaszczyznę życia osobistego tej postaci i to właśnie w
ten kontekst wpisują się dwa istotne zjawiska w życiu powierzonego mu bohatera.
Po pierwsze redefinicji uległ wieloletni związek Bruce’a z filuterną reporterką
Vicki Vale, która nie tylko regularnie powracała na karty magazynów
batmanicznych magazynów już od schyłku lat czterdziestych, ale też zaadaptowano
ją (a przy okazji olśniewające nogi Kim Basinger) do potrzeb kinowej adaptacji
według Tima Burtona. Wraz z epizodami zawartymi
w numerach polskiego BATMANA z listopada i
grudnia 1993 roku (nr 11-12/1993) drogi tej już z dawna luźno powiązanej pary
rozeszły się na dobre. Rzecz jasna przy tych wydarzeniach miał okazję
„asystować” Norm… Jakby tego było mało zdecydowano się wprowadzić na scenę
kolejnego, trzeciego już Robina w osobie Timothy’ego Drake’a, przenikliwego
młodzieńca o wyjątkowych zdolnościach detektywistycznych. W wywiadzie dla serwisu DC Multiverse
Norm wzmiankuje swój udział w konkursie rozpisanym przez zarząd DC Comics na
rzecz zaprojektowania nowego uniformu dla tej postaci. Zaproponowany przezeń
wzór nie zyskał co prawda akceptacji; niemniej według jego słów skorzystano z
wprowadzonej przezeń modyfikacji litery „R” na kostiumie Cudownego Chłopca.
Bez względu na to pewne jest, że to właśnie jemu dane było zaprezentować po raz
pierwszy nowego Robina w jego zmodernizowanym wizerunku, co znalazło swój
przejaw w polskim BATMANIE z
lutego 1992 rok (nr 2/1992).
Również Gotham ewoluowało pod
wprawnym ołówkiem Norma. Pełna nowoczesnych biurowców metropolia (o czym można
przekonać się spoglądając wraz z Batmanem na panoramę tegoż grodu w numerze
4/1991) stopniowo ulegała przeobrażeniu według gotycyzujących wyobrażeń Tima
Burtona. Realizatorzy miesięczników z udziałem Mrocznego Rycerza skwapliwie
skorzystali z wizji tegoż reżysera
i stąd wraz z trylogią Destroyer
miasto Bruce’a Wayne’a przeobraziło swój wizerunek według wzorców architektury
neogotyckiej i konstruktywistycznej. Mimo, że zasadniczy pomysł nie wyszedł od
Norma, to jednak właśnie jemu udało się chyba najbardziej
klimatycznie oddać nowatorski zamysł wspomnianego reżysera.
Gotham jak nigdy dotąd zyskało na atmosferze mrocznej metropolii przesyconej
dziwacznymi, choć na swój sposób pięknymi gmachami i konstrukcjami.
W czym jednak tkwi sedno unikalności stylistyki Norma Breyfogle'a?
Z pewnością nie w skrupulatnym ukazywaniu świata przestawionego, mimo że
znakomity warsztat tego twórcy z pewnością pozwoliłby mu na takowy zabieg.
Miast tego rzeczony skoncentrował się na ukazaniu dynamiki i ekspresji
zawartej w bezbłędnych ujęciach przemieszczania
się Zamaskowanego Krzyżowca
ponad strzeżonym przezeń miastem tudzież scenach konfrontacyjnych. Widać to
zwłaszcza w zestawieniu z efektami prac poprzedzających go grafików
zajmujących się batmanicznymi tytułami (Tom Zuniega, Pat Broderick, Todd
McFarlane czy nawet Mazzucchelli), jak też i najętymi do ich tworzenia
równolegle z Normem (Jim Aparo, Tom Lyle). Z całym szacunkiem dla tych często
zasłużonych twórców, niemniej żaden z nich nie zdołał osiągnąć (rzecz jasna w
przekonaniu piszącego te słowa) tak dalece przekonującego efektu jak właśnie
Norm. Emocje dostrzegalne na twarzach rozrysowywanych
przezeń postaci znakomicie oddają często drastyczną wymowę scenariuszy
przyczyniając się do korzystnego odbioru fabuły. Przykładów można mnożyć
wiele. Niemniej za szczególnie pamiętne wypada uznać sekwencje starcia z Mr
Zsaszem zaistniałe w znakomitej
opowieści The Last Arkham
przedrukowanej u nas w styczniu i lutym
1994 roku (nr 1-2/1994 jako Ostatni
Arkham). Pod względem dramatyzmu mało która
scena zawarta w polskich przedrukach może konkurować właśnie z wspomnianą.
Ogromne uznanie należy się Normowi również za rewelacyjne okładki (m.in. nr
4/1991, 6-7/1991, 10/1991) także wyróżniające się na tle prac innych twórców
Z dużą dozą ostrożności można
zaryzykować twierdzenie, że dla wielu naszych rodaków, niekoniecznie wciąż
podczytujących komiksy, Obrońca Gotham w wersji Breyfogle’a pozostanie modelem
wzorcowym, czy wręcz archetypicznym i to właśnie z jego wizją utożsamiają oni
tę wyjątkową postać. Norm opuścił najbardziej kojarzonego z nim bohatera w
niełatwym dlań momencie. Bowiem właśnie
wówczas (polski BATMAN nr 9/1995) nabierał rozpędu Knightfall. Szkoda, bo wyznaczony na
jego następcę Graham Nolan prezentował prace warsztatowo znacznie ustępujące
bohaterowi tegoż tekstu. Mając w pamięci wcześniejsze dokonania Norma i jego
biegłość w ekspresywnym ujmowaniu ilustrowanych przezeń opowieści można przypuszczać, że Knightfall
znacząco zyskałby od strony graficznej zapewniając również nadwiślańskim
czytelnikom mnóstwo udanych wrażeń z lektury.
Wszystkich chętnych którzy jak
dotąd nie mieli okazji zapoznać się z dorobkiem twórczości Norma na kartach polskiego BATMANA bądź
też mieliby ochotę ją sobie „odświeżyć” piszący te słowa zachęca po sięgniecie
po niniejsze epizody, z reguły dostępne za niewielkie sumy w niektórych
antykwariatach i na serwisach aukcyjnych.
Przemysław Mazur
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz