piątek, 12 grudnia 2014

HELLBLAZER - RUN DELANO

Post ten zbiera recenzje tomów HELLBLAZERA zbierających run Jamiego Delano, z uwzględnieniem tomów Rare Cuts (zawierającego historie autorstwa Granta Morrisona oraz Gartha Ennisa) oraz części nowego wydania Dangerous Habits. Wszystkie one pojawiły sie swego czasu na DC Multiverse.





HELLBLAZER: ORIGINAL SINS


Polscy czytelnicy znający Constantine’a z wydanych w naszym kraju tomów HELLBLAZERA Ennisa zapewne będą zaskoczeni, gdy sięgną po 3 tom SWAMP THINGA, w którym John pojawił się po raz pierwszy. Kontrast między elegancikiem z komiksu Moore’a a niechlujnym obszarpańcem z jego własnej serii jest naprawdę olbrzymi. I to właśnie z runu Delano można się dowiedzieć, w jaki sposób i dlaczego John się tak stoczył. W pierwszym tomie serii „Original Sins”, przyjdzie mu zmierzyć się zarówno z demonami przeszłości, jak i prawdziwymi stworami z piekła rodem. Niby z każdego z tych starć wychodzi zwycięsko, ale cena, jaką przychodzi mu za nie zapłacić jest często bardzo wysoka. Doskonale obrazuje to już pierwsza w tomie historia o Garym Lesterze, przyjacielu Johna, który, opętany przez demona, zwraca się do niego po pomoc. Egzorcyzm wprawdzie ostatecznie się udaje, lecz jego finał dla Gary’ego jest wyjątkowo nieciekawy.

Narracja Delano jest nieco staroświecka, a tekst nieraz przysłania z połowę ilustracji, jednak nie da się jej odmówić pewnego uroku. Widać w niej także duże inspiracje horrorem lat 80., pełnym krwi, flaków i obrzydliwości, z domieszką absurdu (to ostatnie najlepiej widoczne jest chyba w numerze o piekielnej giełdzie). Dzisiejszego czytelnika nieco irytować mogą też odniesienia polityczne, zwłaszcza że nawiązują one zazwyczaj do bieżących wydarzeń sprzed ponad 20 lat, więc dziś, wyrwane z kontekstu sprawiają nieco dziwaczne wrażenie. Parę pomysłów, jak np. „cyberprzestrzeń” którą odwiedza w jednym z numerów kumpel Johna, mogą teraz wywołać co najwyżej uśmiech politowania. Po moim narzekaniu można by pomyśleć, że scenariusze to jedna ze słabszych stron tego komiksu. Tak jednak nie jest. Delano jest naprawdę dobrym scenarzystą. Jednak chciałbym po prostu uświadomić sięgających po ten tom, by wiedzieli czego się spodziewać. Bowiem w przypadku tego tomu HELLBLAZERA, w odróżnieniu od np. wyżej wspomnianego SWAMP THINGA, bardzo silnie odczuwalny jest fakt, że komiks powstał w latach 80. i był przeznaczony dla ówczesnych czytelników. Jednak tak samo jak dziś można z przyjemnością obejrzeć pełne kiczu filmy z tamtej dekady, tak samo nic nie stoi nie stoi na przeszkodzie by rozkoszować się także i tym nieco trącącym myszką komiksem. Trzeba po prostu podejść do niego z odpowiednim nastawieniem. Tym bardziej, że to kawał świetnego horroru z wciągającą i pełną zwrotów akcji fabułą.

Nieco gorzej ma się sprawa z rysunkami. Wprawdzie brudna kreska Johna Ridgwaya pasuje do klimatu opowieści, jednak jego ilustracje sprawiają wrażenie niechlujnych. Sytuacja trochę poprawia się w numerach, w których za tusz odpowiada Alfredo Alcala. Jednak nadal nie jest to nic specjalnego. Za to okładki to prawdziwa uczta dla oczu.. Zresztą nic dziwnego, odpowiada za nie sam Dave McKean, znany u nas głównie z komiksów tworzonych we współpracy z Neilem Gaimanem. Każdy kto widział jego ilustracje w Czarnej Orchidei, Sygnale do Szumu, Arkham Asylum czy na okładkach Sandmana wie czego się spodziewać.

Trudno wprawdzie zaliczyć Original Sins do najlepszych tomów HELLBLAZERA, ale jeśli ktoś zamierza lepiej poznać się z postacią Johna Constantine’a, to z pewnością warto po niego sięgnąć. Chociażby dlatego, że to właśnie z niego dowiadujemy się dlaczego John jest takim człowiekiem jakiego dzisiaj znamy, cynicznym i rozczarowanym światem. Poza tym run Delano i tak jest zdecydowanie lepszy od dostępnych u nas komiksów Ennisa z tej serii. No a przede wszystkim to początki praktycznie legendarnego już tytułu i zwyczajnie wstyd byłoby ich nie znać.

4/6

----------

HELLBLAZER: THE DEVIL YOU KNOW


Pierwsza połowa albumu, na którą składają się zeszyty właściwej serii, poświęcona jest głównie starciu Constantine’a z Nergalem. Dowiadujemy się z niej także w końcu, co zdarzyło się w Newcastle, które to wydarzenie wspominane było już od pierwszych pojawień się Johna jeszcze w Swamp Thing. Nigdy wcześniej jednak nie zostało wyjaśnione, co tak naprawdę tam się stało. A było to coś, co naprawdę roztrzaskało psychikę Constantine’a i sprawiło, że na dłuższy czas wylądował w zakładzie psychiatrycznym. A na zakończenie tego zestawu otrzymujemy jeden z najbardziej koszmarnych, niepokojących i onirycznych numerów Hellblazera, w którym John… wybiera się na plażę. Natomiast w drugiej połowie otrzymujemy historie niezależne od głównego cyklu. W pierwszej z nich widzimy Constantine’a starającego się dojść do siebie po opuszczeniu Ravenscar, czyli wspomnianego wcześniej zakładu psychiatrycznego oraz poznajemy jego odległego przodka, który jak się okazuje był draniem, przy którym sam John przypomina istną siostrę miłosierdzia. Jednak prawdziwym gwoździem programu jest dwuczęściowa historia Antarctica pochodząca z miniserii The Horrorist, w której nasz bohater stara się odnaleźć młodą dziewczynę, która zostawia za sobą szlak pełen trupów, jednocześnie starając się odzyskać ludzkie uczucia, których przeżyte przez niego koszmary kompletnie go pozbawiły. A jako bonus dostajemy jeszcze kilkustronicowy komiksowy „teledysk” do piosenki, której współtwórcą był John Constantine jeszcze w czasach, gdy grał w punkowym zespole.

O ile w poprzednim tomie można było jeszcze odczuć, że Delano dopiero bada teren, o tyle w The Devil… widać już, że czuje się naprawdę pewnie i pozwala sobie na więcej. Dobrymi tego przykładami są On The Beach oraz zwłaszcza Antarctica, będące jednymi z najlepszych jego historii związanych z Hellblazerem i nie tylko. Jeśli chodzi o tą drugą to pewnie spory wpływ ma na to fakt, że powstała ona dopiero w połowie lat 90. kiedy Jamie był już znacznie bardziej doświadczonym scenarzystą i silnie można to odczuć. Jego narracja w tej miniserii jest niemalże poetycka i czyta się ją z olbrzymią przyjemnością. Także sama fabuła jest naprawdę świetna i mimo tego, że akcja płynie do przodu raczej niespiesznie, to wciąga już od pierwszych stron i nie pozwala się oderwać. A i tak najjaśniejszym punktem miniserii jest rewelacyjna postać Angel, antagonistki Johna, która jednocześnie budzi grozę i współczucie. I z tych właśnie powodów (oraz cudnej oprawy graficznej, ale o tym niżej) The Horrorist uważam za najlepszy komiks Delano jaki czytałem. Za to najsłabszym punktem albumu jest Newcastle. Choć to w zasadzie nie tyle wina samej opowieści, która jest naprawdę niezła, co raczej wygórowanych oczekiwań jej dotyczących. No ale trudno się dziwić, kiedy przez kilkadziesiąt numerów SWAMP THINGA oraz 10 numerów samego HELLBLAZERA mamy jedynie wspominane, jakim przerażającymi i brzemiennymi w skutki dla Johna były wydarzenia mające miejsce w tytułowym mieście, wyobraźnia zaczyna tworzyć niestworzone historie. I jak uczy stara zasada horrorów, nieznane przeraża jedynie do czasu, kiedy pozostaje nieznane. Kiedy zostaje wyjawione, to choćby nie wiem jak twórca się starał to nie dorówna rozbuchanej wyobraźni czytelników. I tak też się stało w tym wypadku. Przyznam jednak, że ci, którzy wcześniej nie czytali ST pewnie odbiorą tą historię lepiej. Ja zresztą także czytając ją po raz kolejny i wiedząc, czego się spodziewać nie oceniałem jej tak ostro jak za pierwszym razem. Zresztą jej finał tak czy siak jest naprawdę mocny i robi piorunujące wrażenie. Reszta historii plasuje się gdzieś pośrodku między rewelacyjną Antarcticą a niezłym Newcastle, może nieco bliżej tej drugiej. Za wyjątkiem wspomnianego powyżej On the Beach, przy czytaniu którego ciary chodzą po plecach. I nie pomniejsza tego nawet fakt, że czytelnik dość szybko uświadamia sobie, że to, co się dzieje w tym zeszycie jest jedynie koszmarnym snem. Zresztą scenarzysta specjalnie się z tym nie kryje. Co więcej zaobserwować w nim możemy także ową poetycką narrację, która w pełni rozwinie się w The Horrorist.

Najbliższe, znanym z poprzedniego tomu, rysunkom Johna Ridgwaya są w tym albumie ilustracje Arta Talbota z Annuala. Co prawda ogólnie wypadają one w najlepszym wypadku przeciętnie, ale gdy przychodzi do rysowania różnego rodzaju obrzydliwości, to Talbot sprawdza się pierwszorzędnie. Za oprawę graficzną zeszytów właściwej serii odpowiada tym razem Richard Piers Rayner. I choć na pierwszy rzut oka jego rysunki wydają się one nieco zbyt delikatne jak na ten tytuł, ale z perspektywy czasu uznaję go za mojego ulubionego artystę, który współpracował z Delano przy Hellblazerze przez nieco dłuższy czas. Jednak, tak jak wspominałem wcześniej, zdecydowanie najlepsze ilustracje znajdują się w Antarctice. Ich twórcą jest, znany w Polsce ze stworzonego wraz z Alanem Moorem V JAK VENDETTA, David Lloyd. Jednak tym razem wypada on znacznie lepiej niż w tamtym tytule. Nie twierdzę oczywiście, że jego prace w komiksie Moore’a były złe. Jednak wyraźnie widać różnicę spowodowaną doświadczeniem zdobytym przez kilkanaście lat dzielących te tytuły. Jego ilustracje w The Horrorist przypominają bardziej obrazy niż typowe komiksowe rysunki i są prawdziwą ucztą dla oka.

The Devil You Know warto byłoby kupić nawet dla samej Antarctici i należy się cieszyć, że nie wrzucono jej osobno w twardą okładkę w cenie podobnej albo nawet wyższej niż cały album, w którym przecież znajdziemy jeszcze około 160 stron naprawdę dobrych opowieści o Constantinie. Jedynym powodem, dla którego nie polecałbym tego tomu na pierwsze zetknięcie z postacią wrednego okultysty jest to, że kilka pierwszych opowieści jest po prostu finałem wydarzeń mających miejsce w poprzednim wydaniu zbiorczym, przez co nowi czytelnicy mogliby się poczuć nieco zagubieni. Zresztą nawet ci, którzy czytali Original Sins przez pierwszych kilka stron pewnie będą czuli się podobnie, bowiem pomiędzy numerem #9 a #10 Hellblazera John pojawił się w #76 zeszycie SWAMP THING, który znaleźć można w 8 tomie wydań zbiorczych tej serii. W sumie szkoda, zwłaszcza dlatego, że czytelnikowi umyka w ten sposób bardzo zabawna historia powstania pewnego tatuażu na pośladku Johna. Ale to i tak jedynie drobna wada, która w żaden sposób nie pomniejsza przyjemności płynącej z lektury. Zresztą naprawiona ona jest w nowym wydaniu tego tomu, zbierającym już również owe zeszyty SWAMP THINGA.

5/6

----------

HELLBLAZER: THE FEAR MACHINE


Historia The Fear Machine zebrana w tomie o tej samej nazwie, to pierwsza tak długa, składająca się z dziewięciu części, pojedyncza opowieść Delano w HELLBLAZERZE. Zaczyna się ona gdy wciąż ukrywający się przed policją John, znajduje schronienie wśród grupy wagabundów podróżujących przez Anglię. Jednak sielanka nie trwa długo i ostatecznie Constantine oraz jego nowi znajomi zostają wciągnięci w mroczne spiski mające na celu wykorzystanie starodawnej magii.

Niestety ta historia to zdecydowanie najsłabszy punkt runu Delano przy tym tytule. Co nie wypaliło? Aż trudno stwierdzić, od czego zacząć. Przyziemna, „zwyczajna” magia, z której korzysta i z którą zazwyczaj ma do czynienia Constantine idzie w tym tomie w odstawkę i zamiast niej mamy newage’owe banialuki, które może i były na topie pod koniec lat 80., ale dziś wywołują jedynie uśmiech politowania. No, może z wyjątkiem feng shui, które do dziś wydaje się być popularne. Sama historia jest straszliwe meandrująca i chaotyczna. Sprawia wręcz wrażenie, jakby scenarzysta zaczynając ją pisać nie bardzo wiedział jak to się zakończy. Co więcej jest ona zdecydowanie zbyt długa, przez co szybko zaczyna nudzić czytelnika. Do tego Delano wprowadza tu całą masę niepotrzebnych, drugoplanowych postaci tylko po to, by ostatecznie je zabić lub nigdy więcej o nich nie wspomnieć. Dodatkowo wybuch śmiechu może wywołać fakt, że za wszystkim okazują się stać (Uwaga, wyjawiam wielką tajemnicę tej historii!) Masoni… tak, właśnie oni, najbardziej ograny i sztampowy motyw wszelakich teorii spiskowych. Całość przed kompletną klapą ratuje jedynie parę ciekawych scen czy wątków, zwłaszcza działanie tytułowej machiny. Jednak i tak nie jest tego dość dużo by opłacało się sięgać po ten album.

Graficznie też jest bez rewelacji. Wychwalany przeze mnie ostatnio Richard Piers Rayner odpowiada niestety jedynie za pierwsze trzy zeszyty historii. Następnie przez jeden numer zastępowany jest przez Mike’a Hoffmana, w naprawdę beznadziejny sposób. Gdy natomiast rządy przejmuje Mark Buckingham, który uprzednio zajmował się tuszowaniem Raynera, jest już lepiej. Jednak i tak wypada zdecydowanie słabiej od swego wcześniejszego współpracownika. Jedynym nieodmiennie mocnym punktem serii są jak zwykle rewleacyjne okładki McKeana i, w przypadku numeru 22, nieustępującego mu Kenta Williamsa.

Jeśli nie ma się ambicji skompletowania czy chociażby przeczytania wszystkiego, co wyszło pod szyldem HELLBLAZERA, to najlepiej ten tom pominąć. Tym bardziej, że nie ma on praktycznie żadnych związków (poza podejrzanie wygodnym pojawieniem się Zed) z wcześniejszymi oraz późniejszymi przygodami Johna, tak więc brak jego znajomości nie wpłynie na przyjemność czytania pozostałych albumów.

2/6

---------- 

HELLBLAZER: RARE CUTS


Każdy kto spojrzy na to jakie zeszyty zostały zebrane w tym albumie może zachodzić w głowę, czemu akurat te. W końcu są one rozrzucone na przestrzeni ponad 6 lat. Ale wbrew pozorom w tym szaleństwie jest metoda. Po pierwsze połowę z nich stanowią historie autorstwa Jamiego Delano, przedstawiające dzieciństwo i młodość Constantine’a. Z pozostałych, dwa numery zawierają jedyną opowieść Granta Morrisona, którą napisał do tego tytułu, a że jest ona kompletnie oderwana od innych historii, nie została zebrana w żadnym z pozostałych tomów. Jedynie obecności numeru 56 nie jestem w stanie wytłumaczyć. Jest on bowiem autorstwa Gartha Ennisa i spokojnie mógł się znaleźć w którymś z albumów zbierających jego run. Co więcej, pojawia się w nim po raz pierwszy postać, która w później odgrywała całkiem sporą rolę. No ale cóż, wydawnictwo podjęło taką, a nie inną decyzję, a darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, tym bardziej, że moim zdaniem jest to jedna z najlepszych jego historii w HELLBLAZERZE.

Na początek muszę wspomnieć, że numer opowieść otwierająca ten tom - Newcastle, znalazła się także w zbiorze The Devil You Know, tak więc nie będę tutaj ponownie o niej pisał, a wszystkich zainteresowanych odsyłam do recenzji tamtego albumu. Następne w kolejce są Early Warning / How I Learned to Love the Bomb autorstwa Szalonego Szkota, opowiadające o pewnym wojskowym eksperymencie, który wymknął się spod kontroli. Choć nie są tak zwariowane jak niektóre jego wyczyny, to jednak i tak wyróżniają się pod tym względem na tle hellblazerowskiej średniej. A największą zaletą tych zeszytów jest niepokojąca i bardzo sugestywna atmosfera rodem z sennego koszmaru, którą są przesiąknięte. Sprawia ona, że przymyka się oko na pewne niedociągnięcia fabularne.

Dalej mamy Dead Boy’s Heart, przybliżające nam dzieciństwo naszego ulubionego maga. Ciekawie jest poznać Johna, kiedy jeszcze był naiwny i w mniejszym czy większym stopniu niewinny, choć przyznać trzeba, że i tak pojawiają się już u niego przebłyski późniejszej przebiegłości i bezwzględności. Zresztą sama opowieść przedstawia wydarzenia, które sprawiły, że postawił pierwsze kroki na mrocznej drodze, która doprowadziła do Constantine’a jakiego znamy. Nietypowe, ale i niespecjalnie zaskakujące jest też to, że w tej historii brak jest nadnaturalnych wątków. Magia pojawia się jedynie w wyobraźni małego Johna. I choć to w sumie raczej komiks obyczajowy, to i tak jest on jednym z moich ulubionych zeszytów autorstwa Jakiego Delano. Wraz z kolejną opowieścią stanowią moim zdaniem najjaśniejsze punkty tego albumu.

A jest nią This Is the Diary od Danny Drake Ennisa. Jakkolwiek nie jestem szczególnym fanem jego runu przy tym tytule, to ten konkretny numer uważam za jeden z najlepszych pojedynczych zeszytów HELLBLAZERA. Zawiera on na dwudziestu paru stronach kwintesencję tej serii. Garthowi udało się tutaj, z typowych dla tego komiksu elementów, stworzyć całkiem oryginalną fabułę. Poza tym idealnie oddał osobowość i charakter Constantine’a. Dzięki czemu ta historia jest właśnie takim HELLBLAZEREM w pigułce, co po zastanowieniu, mogło być właśnie powodem umieszczenia jej w tym zbiorze.

Na koniec wracamy do Delano, którego In Another Part of Hell jest najbardziej zwariowaną opowieścią w tym tomie, co zważywszy na to, że zawarte są w nim także zeszyty autorstwa Morrisona jest niemałym osiągnięciem. No ale w końcu mamy w niej przedstawione starcie nastoletniego Constantine’a z gadającą małpą. Jest ona także bezsprzecznie najzabawniejsza, choć pod koniec skręca w zdecydowanie mroczniejszym kierunku. Dowiemy się z niej także, co było powodem zaciągnięcia przez Chasa długu wdzięczności, z którego John korzysta przy każdej nadążającej się okazji.

Jeśli chodzi o stronę graficzną, to tradycyjnie trzeba obyć się bez fajerwerków, ale jest i tak naprawdę dobrze. Za rysunki odpowiadają tu bowiem Richard Piers Rayner, David Lloyd oraz Sean Philips, którzy może i nie wspinają się tu na wyżyny swych talentów, ale i tak trzymają w miarę wysoki poziom.

Podsumowując mamy tu do czynienia z jednym z najciekawszych wydań zbiorczych w tej serii. I to zarówno dla starych fanów, którzy dowiedzą się o Constantinie paru nowych rzeczy, jak i dla tych, którzy chcieliby dopiero go poznać. Ja zresztą uważam Rare Cuts za idealny punkt startowy dla rozpoczęcia swej przygody ze Śmiejącym się Czarodziejem, bo mamy tu zarówno numery autorstwa Delano, jak i Ennisa, a na dokładkę jeszcze Morrisona, tak więc urozmaicenie jest spore. Poza tym w gruncie rzeczy wszystkie te opowieści są zamkniętymi historiami, tak więc nie trzeba znać wcześniejszych przygód Constantine’a. W zasadzie jedyną wadą tego zbioru jest fakt, że Newcastle jest dostępne również w innym tomie, ale pozostałe historie sprawiają, że i tak zdecydowanie warto sięgnąć po Rare Cuts.

5/6

----------

HELLBLAZER: THE FAMILY MAN


Wprawdzie sama tytułowa historia stanowi zaledwie połowę tego tomu, to jednak duch tytułowego bohatera unosi się także nad częścią pozostałych zeszytów zebranych w tym wydaniu. Ci którzy czytali SANDMANA z pewnością pamiętają zjazd seryjnych morderców, na którym zabrakło Domatora (gdyż tak został przetłumaczony przydomek tego osobnika). Z tego albumu można się dowiedzieć, co spowodowało jego nieobecność.

Tom otwiera jednak krótka jednozeszytowa historia Larger Than Life opowiadająca o przyjacielu Constantine’a, który za sprawą zacierania się granicy między rzeczywistością a fikcją w jego życiu wpakował się w bardzo poważne i wyjątkowo niezwykłe kłopoty. Efektem jest jeden z najzabawniejszych numerów HELLBLAZERA, pełen mrugnięć okiem do czytelnika oraz mocno zaskakujących gościnnych występów. A ostatnia scena to prawdziwa rewelacja, wywołująca jednocześnie wybuch śmiechu i ciarki na plecach. Pośrednim wynikiem tych wydarzeń jest, w następnym zeszycie, zetknięcie się Johna z Domatorem. Starcie z nim jest zdecydowanie moim ulubionym fragmentem runu Delano przy tym tytule. Być może dlatego, że jest tak odmienne od innych, pełnych magii i nadnaturalnych istot, przygód Constantine’a. Jak sam mówi w pewnym momencie: „Z demonami sobie radzę. Ten problem jest czysto ludzki”. I faktycznie, Domator okazuje się największym wyzwaniem w jego karierze i by go pokonać, będzie musiał posunąć się dalej niż kiedykolwiek. Epilogiem tej historii jest Mourning of the Magician, w którym John musi zmierzyć się tragedią, która dotknęła jego rodzinę w wyniku poprzednich wydarzeń oraz naprostować pewien błąd popełniony przez niego w młodości. Tom wieńczą dwie jednozeszytowe opowieści, niestety zdecydowanie słabsze od reszty albumu. W pierwszej z nich, New Tricks, w której na stanowisku scenarzysty Jamiego zastąpił Dick Foreman, Constantine mierzy się z krwiożerczym duchem, który opętał psa. Druga, Sundays are Different, to natomiast dziwaczna historia o tym, że John ma przerąbane i nie może nigdy w życiu zaznać prawdziwego szczęścia. Co mnie zaskoczyło, to fakt, że zbliżone w klimacie, oniryczne i niesamowite On the Beach, zawarte w tomie The Devil you Know, jest jednym z moich ulubionych numerów HELLBAZERA, a tym razem, mimo podobnego przepisu, coś nie wypaliło. Jednak nawet słabszy finał albumu nie zmienia tego, że to jeden z najlepszych tomów cyklu.

Jak seria ta zdążyła nas już przyzwyczaić, pod względem graficznym nie tu nic specjalnego, a jakość ilustracji waha się od słabych do przeciętnych. Najlepiej z licznej grupki rysowników wypada chyba Sean Phillips w Mourning…, ale nawet on jest straszliwie nierówny. Naprawdę dobre ilustracje sąsiadują tam z wyglądającymi na naszkicowane w pośpiechu na kolanie.

Wprawdzie osobiście uważam The Devil You Know za minimalnie lepszy tom, zwłaszcza dzięki Antarctice i generalnie lepszej stronie graficznej, to jednak, jeśli miałbym polecić komuś jeden jedyny tom z runu Delano, wskazałbym właśnie na The Family Man, przede wszystkim dlatego, że w odróżnieniu od tamtego albumu przedstawia zamknięte historie, niepowiązane z wcześniejszymi wydarzeniami oraz zawiera najbardziej działającą na emocje z dotychczasowych przygód Johna.

5/6

-----------

HELLBLAZER: DANGEROUS HABITS (Numery 34-40)


Przed napisaniem tego co właśnie czytacie stałem przed pewną zagwozdką. Na naszej stronie znajduje się juz bowiem recenzja Niebezpiecznych Nawyków, a DC/Vertigo uznało za stosowne, by wydać zakończenie runu Jamiego Delano w jednym tomie z reedycją pierwszej historii Ennisa w HELLBLAZERZE. Według mnie jest to wyjątkowo dziwnym i irytującym pomysłem, no ale pewnie tak im się najbardziej opłacało. Ostatecznie, by nie dublować częściowo wcześniejszego artykułu Goldface’a zdecydowałem się zrecenzować tu jedynie numery autorstwa wcześniejszego scenarzysty.

W albumie tym John ponownie spotyka, znane pechowcom, którzy czytali The Fear Machine Marj i Mercury oraz jeszcze kilku innych starych i nowych znajomych. Całość jest zdecydowanie bardziej surrealistyczna i niepokojąca niż większość jego runu. Przypominać może co poniektóre z wcześniejszych pojedynczych opowieści, takie jak On the Beach czy Sundays are Different. Podobnie jak one tom ten przepełniony jest onirycznym klimatem, a zarówno czytelnikowi, jak i bohaterowi trudno często określić co jest prawdą a co majakiem, a może nawet jednym i drugim. Przeplatają się tu bowiem ze sobą sny, wizje i różne rzeczywistości. Za sprawą bardzo nietypowego przeciwnika, którego tożsamości nie zdradzę, by nie psuć zabawy czytelnikom, nasz bohater nie jest w stanie ukrywać się już dłużej za maską Śmiejącego się Maga i zmuszony jest obnażyć swą prawdziwą duszę, którą już wcześniej udało się dojrzeć Merc. I właśnie główna historia albumu jest dla Constantine’a swego rodzaju drogą do poznania samego siebie, na którą zostaje przez nią wprowadzony. A skoro już przy niej jesteśmy, to wypada wspomnieć, że dwa z zebranych w tym wydaniu zeszytów są w dużej mierze poświęcone właśnie Merc oraz jej nowemu znajomemu – synowi rzeźnika. Jego ojciec nie może się pogodzić z nieco zniewieściałą naturą swego potomka i nie cofnie się przed niczym by uczynić z niego „prawdziwego mężczyznę”. Efektem jest jedna z najbardziej obleśnych historii w dziejach tego tytułu. I wbrew pozorom jest to tym razem zaletą. Ów ojciec to jedno z najbardziej odrażających indywiduów, jakie pojawiły się na stronach HELLBLAZERA, co jest naprawdę niezwykłym wyczynem. A kara jaka go spotyka w finale opowieści jest przewrotna i można wręcz powiedzieć, że zabawna, aczkolwiek w wyjątkowo chory sposób. Natomiast sam John odgrywa tu rolę jedynie epizodyczną i w zasadzie nie wpływa nawet w większy sposób na jej fabułę. Constantine’a jakiego znamy brak również w Dead-Boy’s Heart, bowiem ta historia (zebrana także w recenzowanym przeze mnie wcześniej tomie Rare Cuts) opowiada z kolei o dzieciństwie Johna. Muszę przyznać, że wpleciona w fabułę tomu, sprawia jeszcze lepsze wrażenie niż jako oderwana opowieść.

Jeśli chodzi o rysowników to mamy tutaj naprawdę ciekawy zestaw. Trzy pierwsze zeszyty ilustruje Sean Phillips, który wprawdzie nie był wtedy tak dobry jak dziś, ale już pokazywał niezła klasę. Następne trzy to domena Steve’a Pugha. Co prawda są to jego prace z okresu, którego serdecznie nienawidzę, ale tym razem, przynajmniej w przypadku wspomnianej przeze mnie wyżej historii o synu rzeźnika, jego odrażająca i obleśna kreska idealnie współgra z samą opowieścią. Niestety został on przy tytule jeszcze na jeden numer, do którego jego prace pasowały już jak pięść do nosa. Na szczęście to nieprzyjemne wrażenie zaciera Dave McKean, ilustrujący finałowy numer runu. Jak można się domyślać, jego niezwykłe rysunki jeszcze pogłębiają oniryzm jakim jest przepełniony komiks. Wspomnieć też należy o świetnych okładkach Kenta Williamsa, które zamieszczone są wraz z każdym numerem.

Macie czasem takie koszmary, w których teoretycznie nie dzieje się nic strasznego, ale cały czas macie uczucie niepokoju i gdy się budzicie to z ciężko bijącym sercem i zlani potem? Takie właśnie jest zakończenie runu Delano. Może nie do końca satysfakcjonujące i bardzo niejasne, ale cóż począć – tak to już jest z koszmarami. Tak czy siak – gorąco polecam, nawet jeśli ma się już w swej kolekcji poprzednie wydanie Dangerous Habits (od którego prawdę mówiąc różni się jedynie obecnością dodatkowych numerów oraz okładką, bowiem nawet wstęp autorstwa Ennisa jest ten sam co poprzednio), choć jednocześnie przyznać muszę, że pewnie nie każdemu taki szalony finisz podejdzie do gustu.

5/6

Tomasz "Buddy Baker" Kabza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz