Post ten zbiera recenzje tomów HELLBLAZERA zbierających run Jamiego Delano, z uwzględnieniem tomów Rare Cuts (zawierającego historie autorstwa Granta Morrisona oraz Gartha Ennisa) oraz części nowego wydania Dangerous Habits. Wszystkie one pojawiły sie swego czasu na DC Multiverse.
HELLBLAZER: ORIGINAL SINS
Polscy czytelnicy znający Constantine’a z wydanych w naszym
kraju tomów HELLBLAZERA Ennisa zapewne będą zaskoczeni, gdy sięgną po 3 tom SWAMP
THINGA, w którym John pojawił się po raz pierwszy. Kontrast między elegancikiem
z komiksu Moore’a a niechlujnym obszarpańcem z jego własnej serii jest naprawdę
olbrzymi. I to właśnie z runu Delano można się dowiedzieć, w jaki sposób i
dlaczego John się tak stoczył. W pierwszym tomie serii „Original Sins”,
przyjdzie mu zmierzyć się zarówno z demonami przeszłości, jak i prawdziwymi
stworami z piekła rodem. Niby z każdego z tych starć wychodzi zwycięsko, ale cena,
jaką przychodzi mu za nie zapłacić jest często bardzo wysoka. Doskonale
obrazuje to już pierwsza w tomie historia o Garym Lesterze, przyjacielu Johna,
który, opętany przez demona, zwraca się do niego po pomoc. Egzorcyzm wprawdzie
ostatecznie się udaje, lecz jego finał dla Gary’ego jest wyjątkowo nieciekawy.
Narracja Delano jest nieco staroświecka, a tekst nieraz
przysłania z połowę ilustracji, jednak nie da się jej odmówić pewnego uroku. Widać
w niej także duże inspiracje horrorem lat 80., pełnym krwi, flaków i
obrzydliwości, z domieszką absurdu (to ostatnie najlepiej widoczne jest chyba w
numerze o piekielnej giełdzie). Dzisiejszego czytelnika nieco irytować mogą też
odniesienia polityczne, zwłaszcza że nawiązują one zazwyczaj do bieżących
wydarzeń sprzed ponad 20 lat, więc dziś, wyrwane z kontekstu sprawiają nieco
dziwaczne wrażenie. Parę pomysłów, jak np. „cyberprzestrzeń” którą odwiedza w
jednym z numerów kumpel Johna, mogą teraz wywołać co najwyżej uśmiech
politowania. Po moim narzekaniu można by pomyśleć, że scenariusze to jedna ze
słabszych stron tego komiksu. Tak jednak nie jest. Delano jest naprawdę dobrym
scenarzystą. Jednak chciałbym po prostu uświadomić sięgających po ten tom, by
wiedzieli czego się spodziewać. Bowiem w przypadku tego tomu HELLBLAZERA, w
odróżnieniu od np. wyżej wspomnianego SWAMP THINGA, bardzo silnie odczuwalny
jest fakt, że komiks powstał w latach 80. i był przeznaczony dla ówczesnych
czytelników. Jednak tak samo jak dziś można z przyjemnością obejrzeć pełne
kiczu filmy z tamtej dekady, tak samo nic nie stoi nie stoi na przeszkodzie by
rozkoszować się także i tym nieco trącącym myszką komiksem. Trzeba po prostu
podejść do niego z odpowiednim nastawieniem. Tym bardziej, że to kawał
świetnego horroru z wciągającą i pełną zwrotów akcji fabułą.
Nieco gorzej ma się sprawa z rysunkami. Wprawdzie brudna
kreska Johna Ridgwaya pasuje do klimatu opowieści, jednak jego ilustracje
sprawiają wrażenie niechlujnych. Sytuacja trochę poprawia się w numerach, w
których za tusz odpowiada Alfredo Alcala. Jednak nadal nie jest to nic
specjalnego. Za to okładki to prawdziwa uczta dla oczu.. Zresztą nic dziwnego,
odpowiada za nie sam Dave McKean, znany u nas głównie z komiksów tworzonych we
współpracy z Neilem Gaimanem. Każdy kto widział jego ilustracje w
Czarnej Orchidei, Sygnale do Szumu, Arkham
Asylum czy na okładkach Sandmana wie czego się
spodziewać.
Trudno wprawdzie zaliczyć Original Sins do najlepszych
tomów HELLBLAZERA, ale jeśli ktoś zamierza lepiej poznać się z postacią Johna
Constantine’a, to z pewnością warto po niego sięgnąć. Chociażby dlatego, że to
właśnie z niego dowiadujemy się dlaczego John jest takim człowiekiem jakiego
dzisiaj znamy, cynicznym i rozczarowanym światem. Poza tym run Delano i tak
jest zdecydowanie lepszy od dostępnych u nas komiksów Ennisa z tej serii. No a
przede wszystkim to początki praktycznie legendarnego już tytułu i zwyczajnie
wstyd byłoby ich nie znać.
4/6
----------
HELLBLAZER: THE DEVIL YOU KNOW
Pierwsza połowa albumu, na którą składają się zeszyty
właściwej serii, poświęcona jest głównie starciu Constantine’a z Nergalem.
Dowiadujemy się z niej także w końcu, co zdarzyło się w Newcastle, które to
wydarzenie wspominane było już od pierwszych pojawień się Johna jeszcze w Swamp
Thing. Nigdy wcześniej jednak nie zostało wyjaśnione, co tak naprawdę tam się
stało. A było to coś, co naprawdę roztrzaskało psychikę Constantine’a i
sprawiło, że na dłuższy czas wylądował w zakładzie psychiatrycznym. A na
zakończenie tego zestawu otrzymujemy jeden z najbardziej koszmarnych,
niepokojących i onirycznych numerów Hellblazera, w którym John… wybiera się na
plażę. Natomiast w drugiej połowie otrzymujemy historie niezależne od głównego
cyklu. W pierwszej z nich widzimy Constantine’a starającego się dojść do siebie
po opuszczeniu Ravenscar, czyli wspomnianego wcześniej zakładu
psychiatrycznego oraz poznajemy jego odległego przodka, który jak się okazuje
był draniem, przy którym sam John przypomina istną siostrę miłosierdzia. Jednak
prawdziwym gwoździem programu jest dwuczęściowa historia Antarctica pochodząca z miniserii The Horrorist, w której nasz bohater
stara się odnaleźć młodą dziewczynę, która zostawia za sobą szlak pełen trupów,
jednocześnie starając się odzyskać ludzkie uczucia, których przeżyte przez
niego koszmary kompletnie go pozbawiły. A jako bonus dostajemy jeszcze
kilkustronicowy komiksowy „teledysk” do piosenki, której współtwórcą był John
Constantine jeszcze w czasach, gdy grał w punkowym zespole.
O ile w poprzednim tomie można było jeszcze odczuć, że
Delano dopiero bada teren, o tyle w The Devil… widać już, że
czuje się naprawdę pewnie i pozwala sobie na więcej. Dobrymi tego przykładami
są On The Beach oraz zwłaszcza Antarctica, będące jednymi z najlepszych
jego historii związanych z Hellblazerem i nie tylko. Jeśli chodzi o tą drugą to
pewnie spory wpływ ma na to fakt, że powstała ona dopiero w połowie lat 90.
kiedy Jamie był już znacznie bardziej doświadczonym scenarzystą i silnie
można to odczuć. Jego narracja w tej miniserii jest niemalże poetycka i czyta
się ją z olbrzymią przyjemnością. Także sama fabuła jest naprawdę świetna i
mimo tego, że akcja płynie do przodu raczej niespiesznie, to wciąga już od
pierwszych stron i nie pozwala się oderwać. A i tak najjaśniejszym punktem
miniserii jest rewelacyjna postać Angel, antagonistki Johna, która jednocześnie
budzi grozę i współczucie. I z tych właśnie powodów (oraz cudnej oprawy
graficznej, ale o tym niżej) The Horrorist uważam za
najlepszy komiks Delano jaki czytałem. Za to najsłabszym punktem albumu jest
Newcastle. Choć to w zasadzie nie tyle wina samej opowieści, która jest
naprawdę niezła, co raczej wygórowanych oczekiwań jej dotyczących. No ale
trudno się dziwić, kiedy przez kilkadziesiąt numerów SWAMP THINGA oraz 10
numerów samego HELLBLAZERA mamy jedynie wspominane, jakim przerażającymi i
brzemiennymi w skutki dla Johna były wydarzenia mające miejsce w tytułowym
mieście, wyobraźnia zaczyna tworzyć niestworzone historie. I jak uczy stara
zasada horrorów, nieznane przeraża jedynie do czasu, kiedy pozostaje nieznane.
Kiedy zostaje wyjawione, to choćby nie wiem jak twórca się starał to nie
dorówna rozbuchanej wyobraźni czytelników. I tak też się stało w tym wypadku.
Przyznam jednak, że ci, którzy wcześniej nie czytali ST pewnie odbiorą tą
historię lepiej. Ja zresztą także czytając ją po raz kolejny i wiedząc, czego
się spodziewać nie oceniałem jej tak ostro jak za pierwszym razem. Zresztą jej
finał tak czy siak jest naprawdę mocny i robi piorunujące wrażenie. Reszta
historii plasuje się gdzieś pośrodku między rewelacyjną Antarcticą a niezłym
Newcastle, może nieco bliżej tej drugiej. Za wyjątkiem wspomnianego powyżej
On the Beach, przy czytaniu którego ciary chodzą po plecach. I nie pomniejsza
tego nawet fakt, że czytelnik dość szybko uświadamia sobie, że to, co się
dzieje w tym zeszycie jest jedynie koszmarnym snem. Zresztą scenarzysta
specjalnie się z tym nie kryje. Co więcej zaobserwować w nim możemy także ową
poetycką narrację, która w pełni rozwinie się w The Horrorist.
Najbliższe, znanym z poprzedniego tomu, rysunkom Johna
Ridgwaya są w tym albumie ilustracje Arta Talbota z Annuala. Co prawda ogólnie
wypadają one w najlepszym wypadku przeciętnie, ale gdy przychodzi do rysowania
różnego rodzaju obrzydliwości, to Talbot sprawdza się pierwszorzędnie. Za
oprawę graficzną zeszytów właściwej serii odpowiada tym razem Richard Piers
Rayner. I choć na pierwszy rzut oka jego rysunki wydają się one nieco zbyt
delikatne jak na ten tytuł, ale z perspektywy czasu uznaję go za mojego
ulubionego artystę, który współpracował z Delano przy Hellblazerze przez nieco
dłuższy czas. Jednak, tak jak wspominałem wcześniej, zdecydowanie najlepsze
ilustracje znajdują się w Antarctice. Ich twórcą jest, znany w Polsce ze
stworzonego wraz z Alanem Moorem V JAK VENDETTA, David Lloyd.
Jednak tym razem wypada on znacznie lepiej niż w tamtym tytule. Nie twierdzę
oczywiście, że jego prace w komiksie Moore’a były złe. Jednak wyraźnie widać
różnicę spowodowaną doświadczeniem zdobytym przez kilkanaście lat dzielących te
tytuły. Jego ilustracje w The Horrorist przypominają bardziej obrazy niż
typowe komiksowe rysunki i są prawdziwą ucztą dla oka.
The Devil You Know warto byłoby kupić
nawet dla samej Antarctici i należy się cieszyć, że nie wrzucono jej osobno w
twardą okładkę w cenie podobnej albo nawet wyższej niż cały album, w którym
przecież znajdziemy jeszcze około 160 stron naprawdę dobrych opowieści o
Constantinie. Jedynym powodem, dla którego nie polecałbym tego tomu na pierwsze
zetknięcie z postacią wrednego okultysty jest to, że kilka pierwszych opowieści
jest po prostu finałem wydarzeń mających miejsce w poprzednim wydaniu
zbiorczym, przez co nowi czytelnicy mogliby się poczuć nieco zagubieni. Zresztą
nawet ci, którzy czytali Original Sins przez pierwszych
kilka stron pewnie będą czuli się podobnie, bowiem pomiędzy numerem #9 a #10
Hellblazera John pojawił się w #76 zeszycie SWAMP THING, który znaleźć można w
8 tomie wydań zbiorczych tej serii. W sumie szkoda, zwłaszcza dlatego, że
czytelnikowi umyka w ten sposób bardzo zabawna historia powstania pewnego
tatuażu na pośladku Johna. Ale to i tak jedynie drobna wada, która w żaden
sposób nie pomniejsza przyjemności płynącej z lektury. Zresztą naprawiona ona jest w nowym wydaniu tego tomu, zbierającym już również owe zeszyty SWAMP THINGA.
5/6
----------
HELLBLAZER: THE FEAR MACHINE
Historia The Fear Machine zebrana w tomie o tej samej
nazwie, to pierwsza tak długa, składająca się z dziewięciu części, pojedyncza
opowieść Delano w HELLBLAZERZE. Zaczyna się ona gdy wciąż ukrywający się przed
policją John, znajduje schronienie wśród grupy wagabundów podróżujących przez
Anglię. Jednak sielanka nie trwa długo i ostatecznie Constantine oraz jego nowi
znajomi zostają wciągnięci w mroczne spiski mające na celu wykorzystanie
starodawnej magii.
Niestety ta historia to zdecydowanie najsłabszy punkt runu
Delano przy tym tytule. Co nie wypaliło? Aż trudno stwierdzić, od czego zacząć.
Przyziemna, „zwyczajna” magia, z której korzysta i z którą zazwyczaj ma do
czynienia Constantine idzie w tym tomie w odstawkę i zamiast niej mamy
newage’owe banialuki, które może i były na topie pod koniec lat 80., ale dziś
wywołują jedynie uśmiech politowania. No, może z wyjątkiem feng shui, które do
dziś wydaje się być popularne. Sama historia jest straszliwe meandrująca i
chaotyczna. Sprawia wręcz wrażenie, jakby scenarzysta zaczynając ją pisać nie
bardzo wiedział jak to się zakończy. Co więcej jest ona zdecydowanie zbyt
długa, przez co szybko zaczyna nudzić czytelnika. Do tego Delano wprowadza tu
całą masę niepotrzebnych, drugoplanowych postaci tylko po to, by ostatecznie je
zabić lub nigdy więcej o nich nie wspomnieć. Dodatkowo wybuch śmiechu może
wywołać fakt, że za wszystkim okazują się stać (Uwaga, wyjawiam wielką
tajemnicę tej historii!) Masoni… tak, właśnie oni, najbardziej ograny i
sztampowy motyw wszelakich teorii spiskowych. Całość przed kompletną klapą
ratuje jedynie parę ciekawych scen czy wątków, zwłaszcza działanie tytułowej
machiny. Jednak i tak nie jest tego dość dużo by opłacało się sięgać po ten
album.
Graficznie też jest bez rewelacji. Wychwalany przeze mnie
ostatnio Richard Piers Rayner odpowiada niestety jedynie za pierwsze trzy
zeszyty historii. Następnie przez jeden numer zastępowany jest przez Mike’a
Hoffmana, w naprawdę beznadziejny sposób. Gdy natomiast rządy przejmuje Mark
Buckingham, który uprzednio zajmował się tuszowaniem Raynera, jest już lepiej.
Jednak i tak wypada zdecydowanie słabiej od swego wcześniejszego
współpracownika. Jedynym nieodmiennie mocnym punktem serii są jak zwykle
rewleacyjne okładki McKeana i, w przypadku numeru 22, nieustępującego mu Kenta
Williamsa.
Jeśli nie ma się ambicji skompletowania czy chociażby
przeczytania wszystkiego, co wyszło pod szyldem HELLBLAZERA, to najlepiej ten
tom pominąć. Tym bardziej, że nie ma on praktycznie żadnych związków (poza
podejrzanie wygodnym pojawieniem się Zed) z wcześniejszymi oraz późniejszymi
przygodami Johna, tak więc brak jego znajomości nie wpłynie na przyjemność
czytania pozostałych albumów.
2/6
----------
HELLBLAZER: RARE CUTS
Każdy kto spojrzy na to jakie zeszyty zostały zebrane w tym
albumie może zachodzić w głowę, czemu akurat te. W końcu są one rozrzucone na
przestrzeni ponad 6 lat. Ale wbrew pozorom w tym szaleństwie jest metoda. Po
pierwsze połowę z nich stanowią historie autorstwa Jamiego Delano,
przedstawiające dzieciństwo i młodość Constantine’a. Z pozostałych, dwa numery
zawierają jedyną opowieść Granta Morrisona, którą napisał do tego tytułu, a że
jest ona kompletnie oderwana od innych historii, nie została zebrana w żadnym z
pozostałych tomów. Jedynie obecności numeru 56 nie jestem w stanie wytłumaczyć.
Jest on bowiem autorstwa Gartha Ennisa i spokojnie mógł się znaleźć w którymś z
albumów zbierających jego run. Co więcej, pojawia się w nim po raz pierwszy
postać, która w później odgrywała całkiem sporą rolę. No ale cóż, wydawnictwo
podjęło taką, a nie inną decyzję, a darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby,
tym bardziej, że moim zdaniem jest to jedna z najlepszych jego historii w
HELLBLAZERZE.
Na początek muszę wspomnieć, że numer opowieść otwierająca
ten tom - Newcastle, znalazła się także w zbiorze The Devil You Know, tak
więc nie będę tutaj ponownie o niej pisał, a wszystkich zainteresowanych odsyłam
do recenzji tamtego albumu. Następne w kolejce są Early Warning / How I
Learned to Love the Bomb autorstwa Szalonego Szkota, opowiadające o pewnym
wojskowym eksperymencie, który wymknął się spod kontroli. Choć nie są tak
zwariowane jak niektóre jego wyczyny, to jednak i tak wyróżniają się pod tym
względem na tle hellblazerowskiej średniej. A największą zaletą tych zeszytów
jest niepokojąca i bardzo sugestywna atmosfera rodem z sennego koszmaru, którą
są przesiąknięte. Sprawia ona, że przymyka się oko na pewne niedociągnięcia
fabularne.
Dalej mamy Dead Boy’s Heart, przybliżające nam dzieciństwo
naszego ulubionego maga. Ciekawie jest poznać Johna, kiedy jeszcze był naiwny i
w mniejszym czy większym stopniu niewinny, choć przyznać trzeba, że i tak
pojawiają się już u niego przebłyski późniejszej przebiegłości i
bezwzględności. Zresztą sama opowieść przedstawia wydarzenia, które sprawiły,
że postawił pierwsze kroki na mrocznej drodze, która doprowadziła do
Constantine’a jakiego znamy. Nietypowe, ale i niespecjalnie zaskakujące jest
też to, że w tej historii brak jest nadnaturalnych wątków. Magia pojawia się
jedynie w wyobraźni małego Johna. I choć to w sumie raczej komiks obyczajowy,
to i tak jest on jednym z moich ulubionych zeszytów autorstwa Jakiego Delano.
Wraz z kolejną opowieścią stanowią moim zdaniem najjaśniejsze punkty tego
albumu.
A jest nią This Is the Diary od Danny Drake Ennisa.
Jakkolwiek nie jestem szczególnym fanem jego runu przy tym tytule, to ten
konkretny numer uważam za jeden z najlepszych pojedynczych zeszytów
HELLBLAZERA. Zawiera on na dwudziestu paru stronach kwintesencję tej serii.
Garthowi udało się tutaj, z typowych dla tego komiksu elementów, stworzyć
całkiem oryginalną fabułę. Poza tym idealnie oddał osobowość i charakter
Constantine’a. Dzięki czemu ta historia jest właśnie takim HELLBLAZEREM w
pigułce, co po zastanowieniu, mogło być właśnie powodem umieszczenia jej w tym
zbiorze.
Na koniec wracamy do Delano, którego In Another Part of
Hell jest najbardziej zwariowaną opowieścią w tym tomie, co zważywszy na to,
że zawarte są w nim także zeszyty autorstwa Morrisona jest niemałym
osiągnięciem. No ale w końcu mamy w niej przedstawione starcie nastoletniego
Constantine’a z gadającą małpą. Jest ona także bezsprzecznie najzabawniejsza,
choć pod koniec skręca w zdecydowanie mroczniejszym kierunku. Dowiemy się z
niej także, co było powodem zaciągnięcia przez Chasa długu wdzięczności, z
którego John korzysta przy każdej nadążającej się okazji.
Jeśli chodzi o stronę graficzną, to tradycyjnie trzeba obyć
się bez fajerwerków, ale jest i tak naprawdę dobrze. Za rysunki odpowiadają tu
bowiem Richard Piers Rayner, David Lloyd oraz Sean Philips, którzy może i nie
wspinają się tu na wyżyny swych talentów, ale i tak trzymają w miarę wysoki
poziom.
Podsumowując mamy tu do czynienia z jednym z najciekawszych
wydań zbiorczych w tej serii. I to zarówno dla starych fanów, którzy dowiedzą
się o Constantinie paru nowych rzeczy, jak i dla tych, którzy chcieliby dopiero
go poznać. Ja zresztą uważam Rare Cuts za idealny punkt startowy dla
rozpoczęcia swej przygody ze Śmiejącym się Czarodziejem, bo mamy tu zarówno
numery autorstwa Delano, jak i Ennisa, a na dokładkę jeszcze Morrisona, tak
więc urozmaicenie jest spore. Poza tym w gruncie rzeczy wszystkie te opowieści
są zamkniętymi historiami, tak więc nie trzeba znać wcześniejszych przygód
Constantine’a. W zasadzie jedyną wadą tego zbioru jest fakt, że Newcastle jest dostępne również w innym tomie, ale pozostałe historie sprawiają, że i tak
zdecydowanie warto sięgnąć po Rare Cuts.
5/6
----------
HELLBLAZER: THE FAMILY MAN
Wprawdzie sama tytułowa historia stanowi zaledwie połowę
tego tomu, to jednak duch tytułowego bohatera unosi się także nad częścią
pozostałych zeszytów zebranych w tym wydaniu. Ci którzy czytali SANDMANA z
pewnością pamiętają zjazd seryjnych morderców, na którym zabrakło Domatora
(gdyż tak został przetłumaczony przydomek tego osobnika). Z tego albumu można
się dowiedzieć, co spowodowało jego nieobecność.
Tom otwiera jednak krótka jednozeszytowa historia Larger
Than Life opowiadająca o przyjacielu Constantine’a, który za sprawą zacierania
się granicy między rzeczywistością a fikcją w jego życiu wpakował się w bardzo
poważne i wyjątkowo niezwykłe kłopoty. Efektem jest jeden z najzabawniejszych
numerów HELLBLAZERA, pełen mrugnięć okiem do czytelnika oraz mocno zaskakujących
gościnnych występów. A ostatnia scena to prawdziwa rewelacja, wywołująca
jednocześnie wybuch śmiechu i ciarki na plecach. Pośrednim wynikiem tych
wydarzeń jest, w następnym zeszycie, zetknięcie się Johna z Domatorem. Starcie
z nim jest zdecydowanie moim ulubionym fragmentem runu Delano przy tym tytule.
Być może dlatego, że jest tak odmienne od innych, pełnych magii i
nadnaturalnych istot, przygód Constantine’a. Jak sam mówi w pewnym momencie: „Z
demonami sobie radzę. Ten problem jest czysto ludzki”. I faktycznie, Domator
okazuje się największym wyzwaniem w jego karierze i by go pokonać, będzie
musiał posunąć się dalej niż kiedykolwiek. Epilogiem tej historii jest Mourning
of the Magician, w którym John musi zmierzyć się tragedią, która dotknęła jego
rodzinę w wyniku poprzednich wydarzeń oraz naprostować pewien błąd popełniony
przez niego w młodości. Tom wieńczą dwie jednozeszytowe opowieści, niestety
zdecydowanie słabsze od reszty albumu. W pierwszej z nich, New Tricks, w
której na stanowisku scenarzysty Jamiego zastąpił Dick Foreman, Constantine
mierzy się z krwiożerczym duchem, który opętał psa. Druga, Sundays are
Different, to natomiast dziwaczna historia o tym, że John ma przerąbane i nie
może nigdy w życiu zaznać prawdziwego szczęścia. Co mnie zaskoczyło, to fakt,
że zbliżone w klimacie, oniryczne i niesamowite On the Beach, zawarte w tomie The Devil you Know, jest jednym z moich ulubionych numerów
HELLBAZERA, a tym razem, mimo podobnego przepisu, coś nie wypaliło. Jednak
nawet słabszy finał albumu nie zmienia tego, że to jeden z najlepszych tomów
cyklu.
Jak seria ta zdążyła nas już przyzwyczaić, pod względem
graficznym nie tu nic specjalnego, a jakość ilustracji waha się od słabych do
przeciętnych. Najlepiej z licznej grupki rysowników wypada chyba Sean Phillips
w Mourning…, ale nawet on jest straszliwie nierówny. Naprawdę dobre ilustracje
sąsiadują tam z wyglądającymi na naszkicowane w pośpiechu na kolanie.
Wprawdzie osobiście uważam The Devil You Know za minimalnie lepszy tom, zwłaszcza dzięki Antarctice i generalnie lepszej
stronie graficznej, to jednak, jeśli miałbym polecić komuś jeden jedyny tom z
runu Delano, wskazałbym właśnie na The Family Man, przede
wszystkim dlatego, że w odróżnieniu od tamtego albumu przedstawia zamknięte
historie, niepowiązane z wcześniejszymi wydarzeniami oraz zawiera najbardziej
działającą na emocje z dotychczasowych przygód Johna.
5/6
-----------
HELLBLAZER: DANGEROUS HABITS (Numery 34-40)
Przed napisaniem tego co właśnie czytacie stałem przed pewną
zagwozdką. Na naszej stronie znajduje się juz bowiem recenzja Niebezpiecznych
Nawyków, a DC/Vertigo uznało za stosowne, by wydać zakończenie runu Jamiego
Delano w jednym tomie z reedycją pierwszej historii Ennisa w HELLBLAZERZE.
Według mnie jest to wyjątkowo dziwnym i irytującym pomysłem, no ale pewnie tak
im się najbardziej opłacało. Ostatecznie, by nie dublować częściowo
wcześniejszego artykułu Goldface’a zdecydowałem się zrecenzować tu jedynie
numery autorstwa wcześniejszego scenarzysty.
W albumie tym John ponownie spotyka, znane pechowcom, którzy
czytali The Fear Machine Marj i Mercury oraz jeszcze kilku innych starych i
nowych znajomych. Całość jest zdecydowanie bardziej surrealistyczna i niepokojąca
niż większość jego runu. Przypominać może co poniektóre z wcześniejszych
pojedynczych opowieści, takie jak On the Beach czy Sundays are Different.
Podobnie jak one tom ten przepełniony jest onirycznym klimatem, a zarówno
czytelnikowi, jak i bohaterowi trudno często określić co jest prawdą a co
majakiem, a może nawet jednym i drugim. Przeplatają się tu bowiem ze sobą sny,
wizje i różne rzeczywistości. Za sprawą bardzo nietypowego przeciwnika, którego
tożsamości nie zdradzę, by nie psuć zabawy czytelnikom, nasz bohater nie jest w
stanie ukrywać się już dłużej za maską Śmiejącego się Maga i zmuszony jest
obnażyć swą prawdziwą duszę, którą już wcześniej udało się dojrzeć Merc. I
właśnie główna historia albumu jest dla Constantine’a swego rodzaju drogą do
poznania samego siebie, na którą zostaje przez nią wprowadzony. A skoro już
przy niej jesteśmy, to wypada wspomnieć, że dwa z zebranych w tym wydaniu
zeszytów są w dużej mierze poświęcone właśnie Merc oraz jej nowemu znajomemu –
synowi rzeźnika. Jego ojciec nie może się pogodzić z nieco zniewieściałą naturą
swego potomka i nie cofnie się przed niczym by uczynić z niego „prawdziwego
mężczyznę”. Efektem jest jedna z najbardziej obleśnych historii w dziejach tego
tytułu. I wbrew pozorom jest to tym razem zaletą. Ów ojciec to jedno z
najbardziej odrażających indywiduów, jakie pojawiły się na stronach HELLBLAZERA,
co jest naprawdę niezwykłym wyczynem. A kara jaka go spotyka w finale opowieści
jest przewrotna i można wręcz powiedzieć, że zabawna, aczkolwiek w wyjątkowo
chory sposób. Natomiast sam John odgrywa tu rolę jedynie epizodyczną i w
zasadzie nie wpływa nawet w większy sposób na jej fabułę. Constantine’a jakiego
znamy brak również w Dead-Boy’s Heart, bowiem ta historia (zebrana także w
recenzowanym przeze mnie wcześniej tomie Rare Cuts) opowiada z kolei o
dzieciństwie Johna. Muszę przyznać, że wpleciona w fabułę tomu, sprawia jeszcze
lepsze wrażenie niż jako oderwana opowieść.
Jeśli chodzi o rysowników to mamy tutaj naprawdę ciekawy
zestaw. Trzy pierwsze zeszyty ilustruje Sean Phillips, który wprawdzie nie był
wtedy tak dobry jak dziś, ale już pokazywał niezła klasę. Następne trzy to
domena Steve’a Pugha. Co prawda są to jego prace z okresu, którego serdecznie
nienawidzę, ale tym razem, przynajmniej w przypadku wspomnianej przeze mnie
wyżej historii o synu rzeźnika, jego odrażająca i obleśna kreska idealnie
współgra z samą opowieścią. Niestety został on przy tytule jeszcze na jeden
numer, do którego jego prace pasowały już jak pięść do nosa. Na szczęście to
nieprzyjemne wrażenie zaciera Dave McKean, ilustrujący finałowy numer runu. Jak
można się domyślać, jego niezwykłe rysunki jeszcze pogłębiają oniryzm jakim
jest przepełniony komiks. Wspomnieć też należy o świetnych okładkach Kenta
Williamsa, które zamieszczone są wraz z każdym numerem.
Macie czasem takie koszmary, w których teoretycznie nie
dzieje się nic strasznego, ale cały czas macie uczucie niepokoju i gdy się
budzicie to z ciężko bijącym sercem i zlani potem? Takie właśnie jest
zakończenie runu Delano. Może nie do końca satysfakcjonujące i bardzo niejasne,
ale cóż począć – tak to już jest z koszmarami. Tak czy siak – gorąco polecam,
nawet jeśli ma się już w swej kolekcji poprzednie wydanie Dangerous Habits (od którego prawdę mówiąc różni się jedynie obecnością dodatkowych numerów oraz
okładką, bowiem nawet wstęp autorstwa Ennisa jest ten sam co poprzednio), choć
jednocześnie przyznać muszę, że pewnie nie każdemu taki szalony finisz
podejdzie do gustu.
5/6
Tomasz "Buddy Baker" Kabza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz