Jaki jest klasyczny syndrom Geoffa Johnsa w ostatnich kilku
latach? Otóż scenarzysta ten cierpi na chorobę, którą zdiagnozowałbym w
następujący sposób: dobry początek, dużo nadziei, słaby koniec,
nadzieja upada, kolejna historia, nowe nadzieje. I tak w kółko. Jak się
okazuje, przypadłość ta nie uciekła od Johnsa także gdy rozpoczął
swoją przygodę z serią AQUAMAN, którego restart uniwersum DC dotknął
bardzo mocno, ponieważ w całości skasowano wszystkie jego dotychczasowe
przygody i rozpoczęto przedstawiać Arthura Curry’ego całkowicie od
początku. Były podstawy by sądzić, że będzie to hit nie tylko
wydawniczy, ale także historia stojąca na naprawdę wysokim poziomie. Po
sześciu numerach mogę śmiało i z pełną odpowiedzialnością stwierdzić,
że tak się niestety nie stało. Znów dostaliśmy klasycznego Geoffa
Johnsa, który rozpalił naszą wyobraźnię świetnym początkiem historii, a
potem zapikował w dół, by zmienić serię AQUAMAN w średniaka.
Solidnego, ale jednak średniaka.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie sześć pierwszych numerów serii AQUAMAN wejdzie w skład pierwszego wydania zbiorczego. Co więc znajdziemy w nich ciekawego? Pierwsze cztery numery to wprowadzenie czytelnika w świat zrestartowanego Aquamana. Nie tylko poznajemy na nowo tę postać, ale także dostajemy jego zmieniony origin i świeżych przeciwników. Kolejne dwa zeszyty skupiają się już bardziej na samych postaciach Aquamana i Mery i ich celem jest rozwinięcie charakterów owej dwójki. Całość na pewno jest przyjazna dla nowego czytelnika, natomiast starzy wyjadacze, przynajmniej początkowo, nie mają powodów do narzekań czy okazji do nudy. Wszystko spowodowane jest wprowadzeniem pewnego zabiegu, który nieco zamydlił oczy także i mnie, do czego bez bicia się przyznaję.
Mam tu na myśli specyficzny klimat historii w pierwszych dwóch-trzech zeszytach nowej serii AQUAMAN. Geoff Johns nie silił się tu na wymyślenie niezwykle zawiłej fabuły czy wprowadzenie poważnej intrygi. Aquaman q jego wykonaniu to najbardziej... wyśmiewany superbohater na Ziemi, z czym nie jest mu lekko. Pomimo tego, że pierwsza historia w cyklu opowiada o zjadających ludzi zabójczych, morskich stworzeniach, czasami nie sposób było uniknąć wręcz parsknięcia śmiechem. Scena z pierwszego numeru, gdy Arthur przychodzi na obiad do restauracji serwującej ryby, czym wywołuje powszechne zdziwienie, jest dla mnie jedną z najlepszych w kilkunastu ostatnich miesiącach. Pal licho śmierć czy zmartwychwstanie Batmana – Aquaman na obiedzie przebił wszystkich.
Niestety, mniej więcej w połowie historii rozpoczyna się klasyczny syndrom Johnsa. Żarty przestają śmieszyć, fabuła skupiająca się na Trench zostaje zamknięta szybko i zasadniczo bez polotu, a pojawiające się wstawki o Atlantydzie nie zajmują uwagi tak, jak pewnie chcieli by tego twórcy. Machina przestaje się kręcić, a numery piąty i szósty to już bardzo dobrze widoczna awaria. Skupiające się na Aquamanie i Merze historie są, co tu dużo pisać, nudne i przewidywalne. Szczytem, którego nie umiałem przeskoczyć, był oklepany do granic możliwości motyw z pozbawieniem Arthura dostępu dowody, poprzez zrzucenie go na pustynię. W całym tym numerze nie stało się praktycznie nic wartego uwagi. Ale to i tak sporo, ponieważ w numerze o Aquagirl (jak miejscowi nazywają Merę) nie było już zupełnie nic godnego uwagi, a dodatkowo pojawiły się mocne zgrzyty. W numerze tym Mera robi niemałe zamieszanie w nadmorskim miasteczku, między innymi o mało co nie zabija szaleńca z bronią. I co? I nic – Mera odpowiednio wcześniej uwalnia się z radiowozu i po całej akcji spokojnie wraca do domu, gdzie nikt ją nie niepokoi. Oczywiście muszę dodać, że miejsce pobytu Aquamana i jego ukochanej to żadna tajemnica.
Pierwsze sześć numerów AQUAMANA od strony fabularnej rozpoczęło się dobrze, by potem zapikować poziomem w dół. Od strony graficznej było podobnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że Ivan Reis ma wśród fanów DC w Polsce sporo fanów i pewnie zostanę zjedzony za to co teraz napiszę, ale uważam że AQUAMAN #1-6 to najgorsze prace tego artysty od ładnych paru lat. Dla pewności przejrzałem raz jeszcze stojące na mojej półce BLACKEST NIGHT i kilka numerów jego świetnego runu w GREEN LANTERN v4 i słowo swoje podtrzymuje. Na szczęście i tak Reis wypada znacznie lepiej od Joego Prado, który odpowiadał za większość ilustracji w ostatnim spośród sześciu zeszytów tej serii. Jego rysunki były chaotyczne i miejscami po prostu brzydkie.
Gdyby całość historii zawartej w pierwszych sześciu numerach nowego ongoingu AQUAMAN zachowała poziom i formę, którą Johns i Reis prezentowali w pierwszych dwóch zeszytach, teraz pisałbym pewnie o jednej z najlepszych pozycji restartu uniwersum DC. Niestety, wyraźny spadek formy sprawił, że potrzebowałbym obu swoich rąk, by wymienić pozycje w moich oczach zdecydowanie lepsze. AQUAMAN #1-6 oceniam jako pozycję szalenie średnią, którą koniec końców nie jestem w stanie z czystym sumieniem polecić do kupna. Arthur Curry i spółka zasłużyli na trójkę z plusem.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie sześć pierwszych numerów serii AQUAMAN wejdzie w skład pierwszego wydania zbiorczego. Co więc znajdziemy w nich ciekawego? Pierwsze cztery numery to wprowadzenie czytelnika w świat zrestartowanego Aquamana. Nie tylko poznajemy na nowo tę postać, ale także dostajemy jego zmieniony origin i świeżych przeciwników. Kolejne dwa zeszyty skupiają się już bardziej na samych postaciach Aquamana i Mery i ich celem jest rozwinięcie charakterów owej dwójki. Całość na pewno jest przyjazna dla nowego czytelnika, natomiast starzy wyjadacze, przynajmniej początkowo, nie mają powodów do narzekań czy okazji do nudy. Wszystko spowodowane jest wprowadzeniem pewnego zabiegu, który nieco zamydlił oczy także i mnie, do czego bez bicia się przyznaję.
Mam tu na myśli specyficzny klimat historii w pierwszych dwóch-trzech zeszytach nowej serii AQUAMAN. Geoff Johns nie silił się tu na wymyślenie niezwykle zawiłej fabuły czy wprowadzenie poważnej intrygi. Aquaman q jego wykonaniu to najbardziej... wyśmiewany superbohater na Ziemi, z czym nie jest mu lekko. Pomimo tego, że pierwsza historia w cyklu opowiada o zjadających ludzi zabójczych, morskich stworzeniach, czasami nie sposób było uniknąć wręcz parsknięcia śmiechem. Scena z pierwszego numeru, gdy Arthur przychodzi na obiad do restauracji serwującej ryby, czym wywołuje powszechne zdziwienie, jest dla mnie jedną z najlepszych w kilkunastu ostatnich miesiącach. Pal licho śmierć czy zmartwychwstanie Batmana – Aquaman na obiedzie przebił wszystkich.
Niestety, mniej więcej w połowie historii rozpoczyna się klasyczny syndrom Johnsa. Żarty przestają śmieszyć, fabuła skupiająca się na Trench zostaje zamknięta szybko i zasadniczo bez polotu, a pojawiające się wstawki o Atlantydzie nie zajmują uwagi tak, jak pewnie chcieli by tego twórcy. Machina przestaje się kręcić, a numery piąty i szósty to już bardzo dobrze widoczna awaria. Skupiające się na Aquamanie i Merze historie są, co tu dużo pisać, nudne i przewidywalne. Szczytem, którego nie umiałem przeskoczyć, był oklepany do granic możliwości motyw z pozbawieniem Arthura dostępu dowody, poprzez zrzucenie go na pustynię. W całym tym numerze nie stało się praktycznie nic wartego uwagi. Ale to i tak sporo, ponieważ w numerze o Aquagirl (jak miejscowi nazywają Merę) nie było już zupełnie nic godnego uwagi, a dodatkowo pojawiły się mocne zgrzyty. W numerze tym Mera robi niemałe zamieszanie w nadmorskim miasteczku, między innymi o mało co nie zabija szaleńca z bronią. I co? I nic – Mera odpowiednio wcześniej uwalnia się z radiowozu i po całej akcji spokojnie wraca do domu, gdzie nikt ją nie niepokoi. Oczywiście muszę dodać, że miejsce pobytu Aquamana i jego ukochanej to żadna tajemnica.
Pierwsze sześć numerów AQUAMANA od strony fabularnej rozpoczęło się dobrze, by potem zapikować poziomem w dół. Od strony graficznej było podobnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że Ivan Reis ma wśród fanów DC w Polsce sporo fanów i pewnie zostanę zjedzony za to co teraz napiszę, ale uważam że AQUAMAN #1-6 to najgorsze prace tego artysty od ładnych paru lat. Dla pewności przejrzałem raz jeszcze stojące na mojej półce BLACKEST NIGHT i kilka numerów jego świetnego runu w GREEN LANTERN v4 i słowo swoje podtrzymuje. Na szczęście i tak Reis wypada znacznie lepiej od Joego Prado, który odpowiadał za większość ilustracji w ostatnim spośród sześciu zeszytów tej serii. Jego rysunki były chaotyczne i miejscami po prostu brzydkie.
Gdyby całość historii zawartej w pierwszych sześciu numerach nowego ongoingu AQUAMAN zachowała poziom i formę, którą Johns i Reis prezentowali w pierwszych dwóch zeszytach, teraz pisałbym pewnie o jednej z najlepszych pozycji restartu uniwersum DC. Niestety, wyraźny spadek formy sprawił, że potrzebowałbym obu swoich rąk, by wymienić pozycje w moich oczach zdecydowanie lepsze. AQUAMAN #1-6 oceniam jako pozycję szalenie średnią, którą koniec końców nie jestem w stanie z czystym sumieniem polecić do kupna. Arthur Curry i spółka zasłużyli na trójkę z plusem.
Recenzja pierwotnie ukazała się
na łamach DCMultiverse
Krzysztof Tymczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz